Na dziedzińcu Cytadeli panowało zamieszanie wywołane przybyciem nowego Alidarha ijego świty. Służący wnosili do budynków twierdzy skrzynie, kufry i szczelnie owinięte płótnem pakunki. Służba Ras Tażyra kręciła się wokół zajmujących pół dziedzińca lektyk i wozów karawany.
Malaika stanęła na zalanym słońcem placu i zagubiona rozglądała się wokoło. Dostrzegła basztę wznoszącą się nad główną bramą prowadzącą do twierdzy. Z niej rozpościerał się najlepszy widok na Stare Miasto. Wyminęła biegających służących i podeszła bliżej. Kiedy jednak znalazła się przed wieżą, zatrzymała się niezdecydowana. Nigdzie nie widziała wejścia do środka, ani w wewnętrznym murze, ani w cieniu bramy.
Nieopodal stało czterech młodych mężczyzn wyglądających na miejscowych służących. Teraz, wraz z objęciem przez Ras Tażyra roli Alidarha, stali się też jej sługami. Machnęła ręką w ich kierunku, lecz pogrążeni w rozmowie nie zauważyli jej gestu. Kiwnęła powtórnie, wciąż bez efektu.
- Ej, ty tam, czy możesz tu przyjść?! – zawołała.
Dopiero teraz stojący w środku mężczyzna spojrzał na nią. Zamiast jednak podejść, ciągle tkwił w miejscu, co zdenerwowało Malaikę. Przywykła do dobrze wyszkolonej służby.
- Tak, do ciebie mówię! – krzyknęła.
Sługa wzruszył ramionami i powoli poszedł w jej kierunku. Wysoki, szczupły, miał ciemne włosy, czarne oczy i opaloną twarz. Ubrany był w szarawą tunikę, podobne nosiło większość mieszkańców Starego Miasta. Służący w końcu zatrzymał się trzy kroki przed nią i skłonił się. Malaika nie dopatrzyła się w tym wymuszonym ruchu oznak szacunku, który powinien byłjej okazać. Nagromadzonych w ostatnich dniach emocji było już za wiele.
- Czyżbyś był głuchy i ślepy? — zapytała. – To nie do pomyślenia, abym musiała krzyczeć, by zwrócić na siebie uwagę służby.
Mężczyzna przez chwilę milczał, po czym spokojnie odpowiedział:
- Rzeczywiście, pani. To jest godne potępienia. Co gorsza, nikt ze służby na to nie zareagował.
- No właśnie. Musiałam wołać kilka razy – rzekła, marszcząc czoło. Nie była do końca pewna, czy właściwie zrozumiała jego odpowiedź.
- Przepraszam, pani. Nie wiedziałem, że to mnie wołasz – odparł usłużnie, chociaż dziewczyna wyczuła fałsz w jego słowach.
„Nie dość, że leniwy, to jeszcze impertynencki – uznała. – Zapamiętam go sobie i przy okazji wspomnę o nim Albajetowi. Wątpię, żebyśmy chcieli mieć takich ludzi wokół siebie”.
- Wskaż mi wejście do tej baszty. Chcę się dostać na blanki. – Postanowiła szybko zakończyć rozmowę.
- Na górę? – zapytał.
„Leniwy, bezczelny, a do tego jeszcze głupi” – pomyślała. Nie dostrzegła wyrazu irytacji, który przemknął przez jego twarz. Już miała zrugać go za głupotę, ale mężczyzna kontynuował:
- Wejście jest z drugiej strony placu, o tam, w rogu dziedzińca – to mówiąc, obrócił się i wskazał ręką małe żelazne drzwi znajdujące się kilkadziesiąt kroków od nich. – Ta wieża jest tak skonstruowana, by nie można było się do niej łatwo dostać. – dodał szybko, widząc zdziwione spojrzenie dziewczyny. – Powinnaś, pani, udać się tam i wejść po schodach. Potem obejść dookoła mury wewnętrznym korytarzem. Dojdziesz do stromej drabiny, która prowadzi do wnętrza baszty, prawie na samą górę. A stamtąd już łatwo wyjść na zewnątrz.
Wyminęła go w milczeniu i poszła w kierunku wejścia. Strome schody doprowadziły ją do wąskiego korytarza biegnącego wewnątrz murów. Ruszyła wolno przed siebie, wpatrując się w półmrok przejścia. Promienie słońca, które wpadały przez wąskie okienka, ledwie rozpraszały ciemność. Szła tak długo, że miała wrażenie, iż obeszła budynek dookoła. Kilka razy potknęła się o kawałki cegieł walające się po podłodze. Doszła do końca chodnika. Szczeble stromej żelaznej drabiny były bardzo zakurzone. Lata zaniedbań, kiedy twierdzą nie władał Alidarh, pozostawiły widoczne ślady.
„Powinnam była zabrać ze sobą tego służącego i kazać mu wszystko wyczyścić – pomyślała, ruszając w górę. -Jednak skoro zaszłam już tak daleko, nie cofnę się przed kurzem. Nawet jeżeli zbierał się w tym miejscu przez poprzednie dziesięć lat”.
Drabina była dłuższa, niż się spodziewała. Gdy znalazła się na jej szczycie, ciężko oddychała. Niewielkie pomieszczenie było równie zaniedbane jak korytarz. W ciemnościach, po dłuższej chwili, zauważyła drugą drabinę. Weszła na górę, naparła barkiem na płytę w suficie. Ta łatwo ustąpiła. Zmrużyła oczy, czekając, aż przyzwyczają się do światła, które wdarło się przez otwór. Była na szczycie baszty. Podeszła do blanek otaczających prostokątny szczyt wieży i spojrzała na Miasto.
— A więc tak to wygląda – mruknęła pod nosem.
Gęsta zabudowa ciągnęła się na zachód, aż do ciemnego pasa Wzgórz, od których Cytadelę dzielił dzień drogi przez kręte zaułki i ulice Starego Miasta. Południowe i północne krańce ginęły w rozedrganym porannym powietrzu.
Odwróciła się. Przed sobą, za stajami niskich żółtawych domów, zobaczyła czarną linię wysokiego muru, który głębokim półkolem otaczał całe Miasto. Za nim, aż po rozmazany w gorącym powietrzu horyzont, rozciągała się pustynia. Bezkresne morze piasku mieniło się w promieniach słońca odcieniami złota, żółci i szarości. Poczuła na twarzy powiew wiatru, a wraz z nim zapach, który towarzyszył jej od chwili, w której przekroczyła krawędź Przełęczy Środkowej. W domu, w Nowym Mieście, otaczała ją swojska mieszanka aromatów ludzi, zwierząt, budynków, parków i ogrodów, wszystko niesione bryzą znad zimnych wód Fiordu. Stare Miasto pachniało inaczej i próżno było doszukiwać się w nim bliskich jej woni Nowego Miasta. Od wczoraj z każdym oddechem czuła nowy zapach. Miała na końcu języka jego smak, jego dziwną nutę, tak przejmującą, że przebiegał ją dreszcz. Irytował swoją nowością i nieokreślonością.
Pustynia mieniła się w oddali. To ona tak pachniała. Mimo że znajdowała się o kilka godzin marszu od twierdzy, odgrodzona wielkim murem, swoją wonią docierała aż tutaj. Jej zapach przenikał całe Miasto. Tak samo, jak kurz niesiony ponad blankami muru, który zmienił barwę ulic i budynków na jeden jedyny odcień: piaskowy.
- Malaiko, czy nic ci się nie stało?
Odwróciła się i zobaczyła Albajeta. Główny ekonom i dowódca gwardii rodu Tażyrów zbliżał się do niej w towarzystwie dwóch gwardzistów.
- Stało? Nie, nic. Dlaczego pytasz?
- Wyglądasz, jakbyś przeżyła ciężkie chwile – powiedział, patrząc znacząco na jej ubranie.
Podążyła za jego wzrokiem i skrzywiła się. Tunikę i nogi miała całe w plamach. Chciała otrzeć ręce o szatę, ale powstrzymała się w ostatniej chwili. Podniosła je z obrzydzeniem. Były szare od kurzu. Uważniej przyjrzała się dowódcy gwardii wuja i jego ludziom. Niepochlebna opinia na temat stanu murów warowni uwięzła jej w gardle. Nie sprawiali wrażenia, by przeszli tą samą, zaniedbaną drogą.
Czyżby zdołała skutecznie wysprzątać swoim ubraniem wszelkie paskudztwa? Rozejrzała się i uświadomiła sobie, że otwór, przez który dostała się na wieżę, znajdował się za jej plecami.
- Jak tu weszliście? – zapytała podejrzliwie.
- Hm... najwyraźniej inną drogą niż ty. – Albajet zaczął pojmować, co się stało. – Chodź, odprowadzę cię. Potrzebujesz odświeżyć się przez obiadem.
Syknęła pod nosem, słysząc ironię w jego głosie. Teraz, gdy Albajet odwrócił się, zauważyła małe drzwi znajdujące się po przeciwległej stronie wieży. Schody były wąskie, ale czyste i dobrze oświetlone. Droga na dół zabrała im kilka chwil.
Znaleźli się z powrotem na dziedzińcu, wychodząc Z baszty przez wąskie wrota, sprytnie ukryte pod kamiennym nawisem.
Rozejrzała się z wściekłością po placu, ale na podwórcu nie dostrzegła impertynenckiego sługi i towarzyszących mu mężczyzn. Z zaciśniętymi wargami poszła w kierunku głównego budynku mieszkalnego, ignorując pełne zdziwienia spojrzenia ludzi, którzy kręcili się po podwórzu.
„Jeszcze będę miała okazję dopaść żartownisia" – pomyślała.
Przymknęła oczy i zaciągnęła się zapachem pustyni. Nie mogła się doczekać wyprawy na mur obwodowy. Wielka kamienna ściana otaczała Stare Miasto szerokim półkolem i jak puklerz zbroi chroniła je przed Piaskiem. Wstała wcześnie i po trzygodzinnym marszu ulicami miasta dotarła do obwarowań. Chciała się tam znaleźć przed największym południowym skwarem.
Ponownie spojrzała na rozpościerające się przed nią pustkowie. Chociaż od dwóch dni codziennie spoglądała na nie z odległych wież Cytadeli, nie była przygotowana na spotkanie z majestatem piaszczystego oceanu. Wydmy nieskończonymi wzgórzami sięgały po odległy, zamglony w ciepłym powietrzu horyzont.
Był już najwyższy czas, aby wyruszyć w drogę powrotną, gdy ciszę przerwały krzyki.
Kilkadziesiąt kroków od nich grupka mieszkańców Starego Miasta zaczęła gwałtownie gestykulować. Spoglądali w głąb pustyni. Dziewczyna nie mogła dostrzec powodu ich zdenerwowania.
- Tam! – Imag, gwardzista przydzielony jej przez Albajeta, wskazał ręką kierunek. – Zbieracze na wydmach.
W odległości stai od muru po piasku maszerowało dwóch mężczyzn. Właśnie wspięli się na ostatnie wzgórze wznoszące się przed murem i spokojnym krokiem zmierzali w ich kierunku.
- To Zbieracze wracający z poszukiwania Hadżaru -powiedziała na głos, bardziej do siebie samej niż do stojących obok niej gwardzistów.
- Pani, popatrz tam dalej, w głębi pustyni! — podniósł głos Imag.
Podążyła wzrokiem za jego dłonią i dostrzegła to, co wywołało niepokój wśród ludzi stojących na blankach. W oddali, kilka staj za powracającymi Zbieraczami, coś się działo z pustynią. Malaika pochyliła się do przodu i zmrużyła oczy, niepewna czy to, co widziała, rozgrywało się naprawdę, czy było tylko omamem, grą rozgrzanego powietrza nad powierzchnią piasku. Spokojna równina wzburzyła się, tworząc garb, który zmierzał w stronę maszerujących.
- Czy to wiatr? Burza piaskowa? – usłyszała Amilat, towarzyszącą jej służącą.
- Jaka tam burza, przecież nie ma wiatru – mruknęła pod nosem. – On wzburzyłby tuman kurzu, a to wygląda jak...
- Jak wąż toczący się powierzchnią – zakończył za nią Imag.
Coraz głośniejsze okrzyki zwróciły uwagę Zbieraczy. Porzucili spokojny krok i teraz biegiem zdążali w kierunku muru. Piach utrudniał im ruchy, ale wyglądało na to, że dobiegną do ściany i zdołają wspiąć się po zwisających ze szczytu linach, zanim wypukłość piasku dotrze do nich.
- Ach! – Okrzyk Amilat rozbrzmiał tuż przy uchu Malaiki tak głośno, że dziewczyna skrzywiła się.
Wyższy z mężczyzn potknął się i upadł. Próbował się podnieść i biec dalej, ale po pierwszym kroku znowu się wywrócił. Drugi ze Zbieraczy ocenił, jak daleko znajdowali się od muru. Spojrzał za siebie, czy nie widać było goniącego ich wału, po czym doskoczył do towarzysza. Pochylił się nad nim i podniósł go. Kontuzjowany zaczął się szarpać, jakby nie chciał przyjąć pomocy, ale po chwili objął ramieniem partnera. Kuśtykając, razem ruszyli w kierunku Miasta.
Malaika podniosła głowę, szukając wzrokiem tajemniczej wypukłości. Ku swemu zaskoczeniu dostrzegła jej czoło wspinające się na szczyt ostatniej wydmy. Inni również widzieli zagrożenie i zaczęli zachęcać Zbieraczy do szybszego marszu.
- Nie mają szans — usłyszała szept Imaga, który stał obok niej i obserwował ich zmagania. – Gdyby po niego nie wrócił, to by się uratował...
Zacisnęła dłonie na krawędzi krenelażu, wpatrując się w sylwetki obu mężczyzn. Powoli zbliżali się do zwisających z muru lin. Wał przewalił się przez krawędź wydmy. Malaika zmrużyła oczy, jednakże w chmurze piachu okalającej toczący się nieubłaganie piaszczysty warkocz nie była w stanie wypatrzyć potwora, który musiał wywoływać ten ruch.
Niższy Zbieracz przestał się oglądać i praktycznie niósł większego od siebie towarzysza. Nierównymi susami pokonywał ostatnie kroki dzielące go od muru. Sznurów dopadli w chwili, gdy pierwsze drobinki Piasku wzbudzone przez pędzący w ich kierunku garb zaczęły stukać o kamienną ścianę.
Niższy mężczyzna pomógł rannemu chwycić linę, która natychmiast ruszyła w górę, wciągana przez stojących na blankach. Sam doskoczył do drugiej i zaczął się po niej wspinać.
- Zaraz ich pożre! – krzyknęła przerażona służąca Malaiki.
- Cicho bądź. – Malaika fuknęła na nią i wychyliła sią przez krawędź, by lepiej widzieć.
Kontuzjowany mężczyzna był w połowie wysokości muru, a jego towarzysz pokonał dopiero pierwsze kilka kroków, gdy tuż pod jego nogami wał piasku z pędem uderzył w kamienną ścianę.
„Zrobi wyrwę w murze” – pomyślała, czując drżenie pod stopami.
Chmura kurzu uniosła się do góry. Na blankach zaległa cisza. Zaraz jednak rozległy się głośne krzyki i ludzie silniej pociągnęli za liny. Gdy ziarenka opadły, odsłoniły nietkniętą kamienną ścianę, a na jej szczycie obu Zbieraczy.
Rozległy się gromkie okrzyki, ale Malaika ich nie słuchała. Wpatrywała się w piasek u stóp muru. Gdy poczuła siłę uderzenia, spodziewała się, że zobaczy ciało tajemniczego zwierzęcia, które pędziło w ich stronę i niechybnie rozbiło się o mur. Jednak niczego takiego nie dostrzegła. Piach uspokoił się i dziewczyna miała przed sobą spokojną, nieruchomą, żółto-złotą powierzchnię. Taką samą, jak wszędzie wokół. Jakby pędzący w kierunku ludzi tajemniczy twór był wymysłem ich wyobraźni.
Pokręciła głową z niedowierzaniem. Pustynia znowu emanowała spokojem, ale kobieta czuła pod skórą, że coś się wydarzyło. Potężne wydmy nie były już takie nieruchome i martwe, jak jej się zdawało chwilę wcześniej. Miała wrażenie, że czyjeś oczy, ukryte głęboko pod powierzchnią, patrzyły na nią. Wzdrygnęła się i cofnęła o krok.
Gwar głosów oderwałją od żółto-złotego widoku pustyni. Obróciła się w kierunku nadchodzących. Grupa rozgadanych mężczyzn otaczała obu Zbieraczy.
- To było szaleństwo, że po niego wróciłeś, Sachra-chu – powiedział jeden ze zbliżających się mężczyzn.
- Dokładnie. Jeżeli chcesz popełnić samobójstwo, to nie ze mną na grzbiecie – dodał drugi i dziewczyna zobaczyła wyższego ze Zbieraczy, który kulał, wsparty na ramionach dwóch mężczyzn. – Wiesz przecież lepiej ode mnie, że... Co ja mówię – przerwał nagle. – Dziękuję ci!
- Nie ma za co. – Ten, którego nazwali Sachrachem, roześmiał się.
Jego szara tunika była mocno poszarpana od uderzeń ziaren piasku. Jednakże, chociaż bieg przez pustynię i wspinaczka po linie musiały być wyczerpujące, sprawiał wrażenie, jakby właśnie kończył spacer.
Mężczyźni dostrzegli dziewczynę i towarzyszących jej gwardzistów. Zatrzymali się kilka kroków przed nimi. Sachrach spojrzał w jej kierunku i zaskoczona Malaika podniosła do ust rękę. Przed nią stał ten sam sługa, który dwa dni wcześniej bezczelnie sobie z niej zakpił. Zbieracz też ją rozpoznał, bo nagle znikła swoboda, z jaką jeszcze przed chwilą dowcipkował z towarzyszami.
- Bądź pozdrowiona, pani – powiedział, kłaniając się sztywno.
Przybrał spokojny, beznamiętny wyraz twarzy. Z roześmianego młodego człowieka przeobraził się w kogoś starszego i bardzo poważnego. Jego ciemne oczy patrzyły na nią badawczo, wręcz przenikliwie. W pierwszym odruchu chciała odpłacić mu za chwilę upokorzenia sprzed dwóch dni, ale zaskoczona zmianą wyrazu jego twarzy nie powiedziała nic. Zdobyła się tylko na skinienie odwzajemniające jego powitanie. Zbieracz raz jeszcze się jej pokłonił i szybkim krokiem poszedł w kierunku schodów wiodących w dół, do Miasta.
Malaika długo nie mogła się otrząsnąć z dziwnego uczucia, które ogarnęło ją w czasie tego krótkiego spotkania.
„Powinnam była zmyć głowę służącemu, czy też Zbieraczowi, kimkolwiek ostatecznie był. Zamiast tego pozwoliłam mu odejść”. Zirytowana przygryzła wargi.
- Pani? – Gwardziści zaczęli przestępować z nogi na nogę.
- Zamyśliłam się. – Spojrzała na Imaga. – To przez ten atak pustyni. Jeszcze jestem pod jego wrażeniem – wytłumaczyła się bardziej przed sobą niż przed swoją ochroną.
Kiedy stanęła u szczytu schodów, obróciła się po raz ostatni. Piasek był tak samo spokojny, jak kilkanaście minut wcześniej. Jednak tym razem nie dała się zwieść. Schodząc w dół, czuła, że po drugiej stronie szerokiej ściany coś się czaiło. Coś, co wcale nie spało. Czekało.
- Ależ, Albajecie – zaoponowała. — Chciałabym zobaczyć z bliska akwedukt. W Nowym Mieście nie ma czegoś podobnego.
- Może i nie ma – burknął ekonom i dowódca straży rodu Tażyrów. – Ustaliliśmy jednak, że nie będziesz sama wypuszczała się na zewnątrz.
- Wiem, doskonale to pamiętam. Ale chyba nie muszę wychodzić otoczona przez cały oddział gwardzistów? Przecież sam powiedziałeś, że wystarczy dwóch. Imag i Zabit to twoi najlepsi ludzie. Wielokrotnie towarzyszyli mi w Nowym Mieście.
- To nie jest Nowe Miasto.
- Wiem, że nie jest.
Zniechęcona dziewczyna pokręciła głową. Albajet zawsze był bardzo ostrożny, ale w ostatnich dniach stał się przewrażliwiony na punkcie bezpieczeństwa.
- Jak mam gdziekolwiek wyjść, jeżeli będę otoczona wianuszkiem uzbrojonych po zęby żołnierzy? – zapytała.
- W Mieście nie jest bezpiecznie – włączył się do rozmowy Fukahi, przełożony Wiążących Piasek z Cytadeli. – Piasek pojawił się na północy. Wiążący dotarli tam bardzo późno i kilkanaście uliczek zostało zasypanych. Ludzie są przekonani, że to przez Pałac i Zakon pomoc przyszła tak późno. To wina nowego Alidarha.
- Wuja? Przecież to nieprawda. Staramy się przywrócić równowagę i bezpieczeństwo!
- Tak. Ale o tym wiemy ty, ja i kilkadziesiąt innych osób – odpowiedział Albajet. – Tam żyją setki tysięcy ludzi, którzy są coraz bardziej przestraszeni. Dotychczasowe metody obrony przestają się sprawdzać. Stare przejścia, studnie i piwnice, od lat bezpieczne, stają przed Piaskiem otworem. – Albajet, podobnie jak Fukahi, mówił o pustyni ze szczególną emfazą, jakby wymawiał imię człowieka. – Wiążących jest mało i nie są w stanie być wszędzie. A do tego ci heretycy – dodał.
- Dlaczego tak bardzo się nimi przejmujesz?
- W Starym Mieście zawsze pleniła się wiara w Mu-taharikę, dobre bóstwo chcące otoczyć sobą wszystkich ludzi i w swoim wnętrzu zapewnić im lepsze życie. Przez tysiące lat wytrwale pochłaniała ludzkie osady, nie zważając na to, że ludzie się jej bali, uciekali przed nią i walczyli z nią. Ci, którzy w to wierzą, są przekonani, że broniąc się przed Piaskiem, bronimy się przed bogiem. Wiążący Piasek, Alidarh i Cytadela są bluz-niercami. Za każdym razem, gdy powstrzymujemy erupcję, zabijamy kawałek ich boga.
- Ataki Mutahariki stały się gwałtowniejsze. Hierarchowie Zakonu Wiążących Piasek od lat nie interesują się tym, co się tu dzieje. Są zajęci nabijaniem kiesy Klasztoru i rozpychaniem się u stóp Pana Miasta. Heretycy urośli w siłę. Całe kwartały Starego Miasta są im podporządkowane – dodał Fukahi.
Zdziwiła się. W publicznym miejscu odważył się skrytykować Zakon, który żelazną ręką rządził swoimi ludźmi. Wprawdzie stali na podwórzu Cytadeli, otoczeni przez osoby starannie dobrane przez Albajeta, ale dziewczyna nie miała wątpliwości, że znaleźli się tu również szpiedzy przemyceni przez Hierarchów. Spojrzała pytająco na ekonoma, ale ten nie okazywał zaskoczenia słowami Fukahiego. Najwyraźniej doskonale znał poglądy przełożonego Wiążących z Cytadeli. Wuj i jego najwierniejszy doradca nie wtajemniczali jej we wszystkie swoje posunięcia. Jednakże dziewczyna zdążyła się domyślić, że swoją pozycję w Starym Mieście zaczęli budować na lata przed powierzeniem im przez Pana Miasta roli Alidarha. Fukahi musiał być jednym z takich od dawna utrzymywanych kontaktów.
- Ludzie nie widzą wsparcia z Nowego Miasta i pozostawieni sami sobie wolą wierzyć, że pustynia niesie wybawienie, a nie śmierć – stwierdziła.
- No właśnie. I dlatego nie możesz iść bez eskorty.
- Rozumiem. Aleja nie chcę iść sama. Towarzyszą mi twoi ludzie. Miałeś znaleźć dla mnie lokalnego przewodnika. Kogoś, kto zna Stare Miasto, ludzi i zwyczaje – nie chciała ustąpić Malaika.
- Tak, wiem. – Dowódca gwardii pokiwał głową.
Ale to jest chyba zbyt niebezpieczne.
- Cóż – znowu wtrącił się do ich rozmowy Fukahi. – Myślałem, że już ustaliliście, iż będzie jej towarzyszył Sachrach.
Sachrach? Gdzieś już słyszała to imię.
- Tak, tak. – Wciąż nieprzekonany Albajet pokiwał głową. – Tak postanowiliśmy. I wiem, że to powinno nas uspokoić. Ale czuję, że to może nie wystarczyć...
Ras Tażyr od śmierci jej rodziców był dla niej bardziej ojcem niż bratem jej matki, a doświadczony ekonom i dowódca stał się ulubionym wujkiem.
- Bardzo cię proszę. – Uśmiechnęła się błagalnie. – Skoro Fukahi tak mówi, a on przecież najlepiej rozumie lokalną sytuację, to nie będzie tak źle.
Proszę cię. Obiecuję, że nie będziemy się oddalali – dodała, widząc, że ekonom zaczął się wahać. – I przyrzekam, że jeżeli tylko napotkamy jakieś niebezpieczeństwo, to następnym razem wyjdę z tak dużym oddziałem, jaki tylko zdołasz zebrać.
Albajet bił się z myślami. Z jednej strony zawsze ufał swojemu przeczuciu. Z drugiej jednak w Starym Mieście tak wiele rzeczy było nowych, że może rzeczywiście zaczynał popadać w paranoję.
- No dobrze – powiedział w końcu. – Ale masz być posłuszna Imagowi, rozumiesz? — dodał, widząc jej uśmiech.
- Oczywiście. Przecież nie jestem dzieckiem – przypomniała mu Malaika. – Czy mogę już iść? Gdzie jest mój przewodnik? – Zaczęła się rozglądać.
Albajet westchnął cicho i poszedł w kierunku głównej bramy.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz