Darren Aronofsky jest reżyserem, o którego filmach mogę powiedzieć, że są nietuzinkowe, oryginalne i zdecydowanie warte poświęcenia czasu, podobnie jak produkcje Davida Lyncha. Zdania nie zmieniłem nawet pomimo koszmarnego "Noe: Wybrany przez Boga". Także wielkim zdarzają się potknięcia. A to, że ten filmowiec ma zadatki na wielkość, widać było już po debiutanckim, pełnometrażowym, czarno-białym dziele pt. "Pi". Mimo iż jest to produkcja o wiele mniej znana niż np. "Requiem dla snu" czy "Prestiż", to moim skromnym zdaniem seans jest co najmniej tak samo interesujący.
Max Cohen to wybitny matematyk. W tej dziedzinie jest absolutnym mistrzem, odnoszącym spore sukcesy. Obecnie zajmuje się poszukiwaniem prawidłowości matematycznych w notowaniach giełdowych. Ba, geniusz jest w stanie dostrzec takowe we wszystkich elementach otaczającego nas świata. Jednakże, jak większość niesamowicie uzdolnionych umysłów ścisłych, cierpi na chorobę psychiczną, będącą swego rodzaju schizofrenią. Gdy w liczbie pi dostrzega wskazówki, prowadzące do odkrycia uniwersalnego, określającego rzeczywistość wzoru, Maxem zaczynają interesować się: organizacja maklerów giełdowych, pragnąca opanować giełdę, i religijna sekta Żydów, poszukująca w Torze prawdziwego imienia Boga.
"Pi" jest filmem o niesamowicie psychodelicznym, enigmatycznym klimacie. Na taki stan rzeczy wpływa praktycznie wszystko: świetna ścieżka dźwiękowa autorstwa Clinta Mansella, czarno-białe klisze, ewidentnie wykonane przy niskim budżecie, dodające jednak kolejnych smaczków produkcji, czy idealne odegranie ról przez Seana Gullette'a (Max) i Marka Margolisa (Sol). Czasem seans jest wręcz nieprzyjemny, gdy razem z głównym bohaterem zostajemy porażeni piskliwymi dźwiękami, drażniącymi nasz zmysł słuchu. Podczas oglądania można też zgubić się w chaotycznych scenach, odzwierciedlających zagubienie protagonisty. Oglądamy więc wytwory jego wyobraźni (np. znaleziony na peronie ludzki mózg) oraz śledzimy myśli Maxa. Matematyk lubi notować swoje spostrzeżenia i przedstawia je nam co jakiś czas – notatki te pojawiają się losowo, w różnych fragmentach seansu, co potęguje chaos.
Muszę przyznać, że wszystkie te elementy połączone są znakomicie. Chaotyczne wrażenia audiowizualne wymagają od widza większego skupienia, ale, po skończeniu oglądania, mimo wszystko dają pewne ukontentowanie i przynoszą refleksje na temat fabuły. Wraz ze zbliżaniem się Maxa do rozwiązania zagadki, pogłębia się jego stan chorobowy oraz intensyfikują się ataki ze strony mafii i Żydów. Co ciekawe, każda z grup ma ten sam cel (poznanie kodu określającego rzeczywistość), ale inne intencje wykorzystania wzoru. Maklerzy są żądni władzy nad giełdą, napędzani swoją chciwością. Żydzi z kolei uważają, że Tora jest również matematycznym zapisem, do którego kluczem jest praca naszego protagonisty i dzięki niej będą mogli porozmawiać z Bogiem. Sam Max moim zdaniem nie ma jasno postawionego celu – jak każdy geniusz pragnie rozwikłać tajemnicę, ale wcale nie zastanawia się, co zrobi później. Przeplatanie się tych wątków prowadzi do zmian w bohaterach, jak i pozwala widzowi wysnuwać ciekawe wnioski odnośnie otaczającego nas świata.
Obejrzenie "Pi" jest jak podróż przez meandry umysłu schizofrenika. W dzieciństwie mama zabroniła Maxowi spoglądać w słońce, więc ten patrzył w nie tak długo, aż stracił na pewien czas wzrok. Taki sam jest ten film – chaotyczny montaż, zdrowo stuknięty protagonista czy ostre, atakujące zmysły dźwięki powinny zniechęcać do oglądania. Tymczasem widz przyciągany jest jak magnes i patrzy się w ekran tak długo, aż ujrzy napisy końcowe. Produkcja ta jest wspaniałym wstępem do kariery Darrena Aronofsky'ego, którą zdecydowanie warto prześledzić. Mało jest filmów o tak specyficznym, psychodelicznym klimacie, stąd miłośnikom takowych (ale nie tylko im!) gorąco polecam!
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz