Fragment książki

69 minut czytania

JEDEN

Z dziobu łodzi Sasha dojrzała czerwono-białe spławiki kołyszące się na wodzie. Osłaniając dłonią oczy, odwróciła się.

– Są tutaj – oświadczyła Mariemu siedzącemu z tyłu, przy rumplu.

– Oczywiście, że tutaj są – odparł Mari. Był krępym, barczystym mężczyzną ogorzałym i zbrązowiałym od słońca o potężnych ramionach i wydatnym brzuszysku. Zamrugał teraz, spoglądając przez zmrużone powieki, nawykły do intensywnego światła. Sasha nadal nie rozumiała, jak udawało mu się odnaleźć spławiki. Pomijając leciutkie falowanie, morze było zwodniczo spokojne. Po prawej górzysta linia brzegowa Torovanu, postrzępiona skalistymi zatoczkami oraz cypelkami, lśniła zielenią i brązem. Niewysokie fale z pluskiem omywały podstawy skalnych klifów. Mari wydawał się po prostu wiedzieć, gdzie się znajduje, tu, pośród jednolitego przestworu, w ten sam sposób, w jaki lenayiński leśnik potrafił odnaleźć szlak pośród wzgórz i kniei.

Delikatna, wiejąca od morza bryza wypełniała żagiel, pchając łódź w kierunku spławików. Sasha naliczyła ich w tym zgrupowaniu dwanaście. Daleko po prawej dojrzała kolejne, te były jednakże zielono-brązowe, nie zaś czerwono-białe, należące do rodziny Velo.

– Sasho, spójrz w górę – rzucił siedzący przy maszcie Errollyn. – Alabastrogłowy albatros.

Sasha wpatrując się w błękitne niebo, zmrużyła oczy i dojrzała szybującego wysoko białego ptaka. Niewątpliwie albatros, oceniając po rozpiętości cienkich, niemal nieruchomych skrzydeł. Lecz alabastrogłowy? Najwyraźniej Serrini nie tylko widzieli lepiej w nocy, lecz także znacznie dalej za dnia.

Spojrzała na Errollyna – odchylił się, opierając o burtę i wyginając głowę; zafascynowany wpatrywał się w niebo. Nie widziała go wcześniej szczęśliwszego niż teraz; ocean był mu niemal równie obcy, jak jej, i rozkoszował się jego cudami. Miał na sobie starą zniszczoną koszulę oraz spodnie ze zwykłego płótna, ciemnoszare włosy opadały mu splątane na plecy. Ramiona, obnażone w ten niezwykle jak na porę roku ciepły dzień, pokrywały węzły mięśni svaalverdzkie-go szermierza. Jedynie nieliczni Serrini ubierali się równie nieformalnie. Errollyn wydawał się obecnie nieporównanie bardziej rozluźniony niż podczas oficjalnych spotkań czy też w liczniejszej kompanii. Sasha zdała sobie sprawę, że powinna przypatrywać się raczej albatrosowi i oderwała spojrzenie od Serrina… Wcześniej jednak posłała mu nieznaczny, dyskretny uśmiech.

– Zapomnijcie o tym przeklętym ptaku! – rzucił gwałtownie Mari. – Chłopcze, zwiń żagiel! Valenti, rusz swoją leniwą dupę!

Sasha ruszyła pomóc synowi Mariego, Valentiemu. Ostrożnie, starając się nie wprawić w kołysanie niewielkiej łodzi, złapała drugi z mijanych spławików, Valenti chwycił pierwszy. Pociągnęli, wybierając mokre liny dłoń za dłonią. Valenti z uśmiechem usiłował ją prześcignąć. Napiął obnażone muskuły, zmagając się z nasiąkniętym wodą ciężarem. Errollyn, pracujący po przeciwnej burcie, wyprzedził ich oboje, wyciągając ociekającą wodą plecioną klatkę. Sasha wydobyła swoją ponad powierzchnię w tej samej chwili co Valenti. Zajrzała do wnętrza zaokrąglonej plecionki, sprawdzając, czy jakakolwiek zdobycz wpadła przez umieszczony na wierzchu otwór.

Miała szczęście – w środku dojrzała parę splecionych w walce homarów. Wydobyła zdobycz, rozdzieliła i odłożyła do spoczywającej u stóp Mariego skrzynki, pełnej kłębiących się dziwacznych stworzeń. Valenti dołożył kolejnego skorupiaka. Sasha odwróciła się, spojrzała na Errollyna. Ostrożnie, by uniknąć potężnych szczypiec, wyjmował właśnie z pułapki monstrualnych rozmiarów kraba. Skorupiak był czerwony z białym podbrzuszem i niebieskimi pręgami na odnóżach.

– Doskonale! – wykrzyknął Mari. – Jeszcze jeden taki wielki, a Mariesa przyrządzi swoją crasada dosa! – Dziś wypadało Sadisi, urodziny Sadisa, miejscowego proroka, który przed ponad siedmiuset laty sprowadził verentynizm do Petrodo-ru. Wieczorem zaserwowane zostanie więcej owoców morza, niż Sasha widziała podczas całego spędzonego w Petrodorze miesiąca. Żołądek skręcił się jej na samą myśl. Może zdoła gdzieś zdobyć gruby, soczysty stek.

Errollyn spojrzał z zaciekawieniem na kraba, bezradnie przebierającego odnóżami i zaciskającego wyciągnięte w jego kierunku szczypce. Potem wrzucił go do skrzynki. Odwrócił się, by wydobyć z klatki drugiego, mniejszego. Sasha oraz Valenti sięgnęli do skrzyneczki po przynęty i nadziali je na skryte wewnątrz klatek haczyki. Potem ponownie wyrzucili pułapki za burtę.

– Za mały – stwierdził Errollyn, oglądając kraba.

– Nada się – odparł Mari. – Wrzuć go do środka.

– Zbyt mały, w dodatku to samica – odparł Errollyn, wskazując ubarwienie. – Wypuść ją, a złowisz znacznie więcej krabów w nadchodzących latach.

Na Marim nie zrobiło to żadnego wrażenia. – Potrzebujemy mięsa, wrzuć go do… – Errollyn wyrzucił kraba za burtę. Mari gniewnie przewrócił oczami. – Cholerny Serrin – wymamrotał, mijając skrzynki i niebezpiecznie kołysząc łodzią. – To jedynie przeklęty krab. Chcę go zjeść – ty chcesz się z nim kochać.

Przyciągnął spławik tyczką i sięgnął po linkę. Errollyn napotkał spojrzenie Sashy i wyszczerzył zęby, przeszywająco zielone oczy rozbłysły pod długą, zaniedbaną grzywką.

– Czy pośród Serrinów nie ma i takich, którzy nie spożywają żadnego mięsa? – zapytała Sasha, ruszając wzdłuż pokładu, by sięgnąć po kolejny spławik. Kołysanie z początku ją niepokoiło, teraz zaczynała do niego przywykać. Ponadto jej zmysł równowagi był, co oczywiste, doskonały.

– Tak – potwierdził Errollyn, ciskając klatkę z naszykowaną przynętą za burtę. Rozległ się plusk. – Ale to głupota.

Sasha roześmiała się, wybierając linę. Serrini nigdy nie odrzucali odmiennych opinii tak pospiesznie. Errollyn, jak na serrińskie standardy, posiadał niezwykłe poczucie humoru. Niemal buntownicze.

– Dlaczego nie jedzą mięsa? – zapytał Valenti, przeciskając się obok Sashy. Mijając dziewczynę, przesunął dłonią po jej talii. Podobna poufałość mogłaby kosztować lenayińskiego mężczyznę ramię, lecz petrodorczycy zachowywali się właśnie w taki sposób, co pomału zaczynała pojmować. Należało przywyknąć, biorąc poprawkę na ich intencje, miast wdawać się w niepotrzebne utarczki. Przynajmniej czasami.

– By uniknąć zabijania zwierząt – odparł Errollyn, ruszając po pokładzie śladem Valentiego.

Valenti odwrócił się ku niemu ze zmarszczonymi brwiami. – Ale ty kochasz zwierzęta! Dlaczego je zatem zjadasz?

– A dlaczego ty je zjadasz? – odparł Errollyn.

Valenti uśmiechnął się szeroko. – Zwariowałeś? Są smaczne! Nie zamierzam współczuć jakiemuś krabowi!

– No i masz odpowiedź – powiedział Errollyn, także z uśmiechem.

– Kraby nie współczują mniejszym stworzonkom, którymi się żywią – wtrąciła się Sasha, wciągając na pokład odcinek ociekającej wodą liny długości rozpostartych rąk. Wyciąganie klatek spod wody stanowiło ciężką pracę, bolały ją ramiona oraz barki. Dysponowała jednakże siłą, której dorównać mogła zaledwie garstka spośród ludzkich kobiet. Odciski od miecza pokrywające dłonie zapobiegały otarciom od sznura. – Dlaczego my mielibyśmy współczuć krabom?

– Skąd wiesz, że kraby nie współczują zjadanym ofiarom? – zapytał ją Errollyn. – Może tak czynią. Może odmawiają krótką modlitwę, błagając swych bogów o wybaczenie.

– Szukasz dziury w całym – oznajmiła Sasha.

– Rhillian bez przerwy mi to powtarza – odparł z uśmiechem Errollyn, wybierając linę. Był szybszy od każdego ze swych towarzyszy na łodzi – nie tylko silny, lecz także zręczny, o doskonałym zmyśle równowagi. Gdy patrzyła na niego, każda praca wydawała się lekka.

– Wytłumacz nam swój punkt widzenia, ma’she das serrinim – droczyła się Sasha, wypowiadając serriński zwrot zwyczajowo rozpoczynający debatę. – Jak płynie twoja prawda?

Errollyn zrobił minę. – To okropny przekład.

– Nie potrafię ująć tego lepiej po torovańsku.

– Wydaje mi się – powiedział Errollyn, układając wybraną linę w zgrabny stos na dnie łodzi – że ciężko jest płynąć pod prąd. Życie karmi się innym życiem. Wszyscy stanowimy wytwór natury, będąc w tym rozumieniu zwierzętami. Usiłuję zgłębić samego siebie. Jesteśmy, kim jesteśmy i potrzebujemy, czego potrzebujemy. Ja potrzebuję mięsa. Żadne inne stworzenie nie czuje potrzeby, by za to przepraszać, ja również nie zamierzam.

– To wprost cudowne – wtrącił się Mari, gestykulując zamaszyście – niemal mam ochotę zaśpiewać. Gdybyście pracowali z równym zapałem, z jakim mielicie ozorami, stalibyśmy już po kolana w przyszłym obiedzie.

Słońce przemierzało horyzont i do czasu, gdy sprawdzili wszystkie pułapki rodziny Velo, nastało już późne popołudnie. Wiatr ucichł i kiedy Mari zwijał żagiel, Valenti osadził w dulkach wiosła. Sasha oświadczyła zdecydowanie, że powinna zasiąść przy jednym z nich, co spotkało się ze zdecydowaną odmową oburzonego podobną perspektywą, młodego, opalonego na brązowo Valentiego. Sasha ponownie usiadła zatem na dziobie, by nie wdawać się w dalsze spory na pokładzie tak niewielkiej łódki otoczonej głęboką tonią.

Rodzina Velo była wystarczająco sceptycznie nastawiona do samego pomysłu uczestnictwa Sashy w połowach. Wybrała pracę fizyczną, zamiast dołączyć do pozostałych nasi-kethańskich niewiast, które poszerzały wiedzę dotyczącą ziół oraz medycyny lub uczyły biedne dzieci z doków. Kolejny raz zdołała obrazić niemal wszystkich – kobiety, bo lekceważyła ich ważne zajęcia, mężczyzn, bo demonstrowała wszystkim wokół, iż ich praca jest tak nieskomplikowana, że może wykonać ją nawet kobieta. Prawdę mówiąc, ostatnimi dniami dbała o to coraz mniej i mniej. Ludzie zaakceptują ją taką, jaka jest, albo nie. W ten sposób będzie przynajmniej wiedziała, kim są jej przyjaciele.

Niewielka łódź cięła fale pchana pociągnięciami wioseł, zdając ślizgać się po powierzchni. Morze szumiało uspokajająco. Toń lśniła niczym szkło, Sasha czuła na ramionach ciepło nieruchomego powietrza. Potarła bezwiednie lewy biceps, tatuaż nadal swędział.

Z prawej strony, na otwartym przestworze Morza Sharaalskiego potężny okręt także poruszał się wyłącznie dzięki wioślarzom, żagle zwisały opuszczone w nadziei na powrót bryzy. Sashy wydawało się, że dostrzega dalej kolejny statek, będący zaledwie odległą smugą masztów i olinowania pośród rozedrganego powietrza.

Przed nimi Przylądek Alasterski wcinał się w morze, wyznaczając wysunięty najdalej na południe punkt petrodorskie go portu. Za cyplem, pośród głębokich wód zatoki, cumowały na kotwicach liczne statki. Niewątpliwie tego wieczoru żeglarze pragnący nacieszyć się Sadisi zasypią swych kapitanów prośbami o przepustki na ląd.

Minąwszy przylądek, niewielka łódź powoli kierowała się w stronę portu. Petrodor okalał zatokę niczym widownia gigantycznego amfiteatru. Wzniesione z piaskowca oraz cegieł budynki tłoczyły się, wspinając na zbocza zbitą masą zabudowań, pośród której ciężko dostrzec było, gdzie kończą się jedne, a zaczynają kolejne. Drogi lawirujące ciasno zabudowanymi stokami były ledwie widoczne. Sasha wiedziała jednakże, że tam są… wraz z labiryntem alejek, nagromadzeniem niewysokich schodków, tylnych furtek i wijących się ścieżek, znanych wyłącznie mieszkańcom najbliższej okolicy oraz szemranym typom przemierzającym je pod osłoną mroku.

Nawet teraz, ze słynnym petrodorskim zboczem tonącym w głębokim cieniu, gdy słońce skryło się za jego grzbietem, dostrzegalne detale panoramy wprawiały Sashę w zdumienie. Gdzieniegdzie spośród stłoczonych zabudowań przebijały większe budowle – tu dworek, nieco dalej forteca, niegdyś stojąca samotnie, obecnie wchłonięta przez rozrastające się miasto, jeszcze gdzie indziej verentyjska świątynia o wznoszących się ku niebu wieżycach. Zbocze było nierówne – miejscami łagodne, w innych poprzecinane klifami lub też nakrapiane piaskowcem, lśniącym o porankach, gdy promienie wschodzącego słońca oświetlały skały.

Mniej więcej w jednej trzeciej drogi do Przylądka Alasterskiego mieszczącą miasto nieckę rozdzielała grań. Na zwieńczeniu wznosił się kilkupiętrowy dworek otoczony wysokim murem. Klify z obu stron opadały wprost ku masie stłoczonych poniżej zabudowań. Skalną formację nazywano Kłem, dworek zaś Domem Maerlerów, którego to określenia nie należało mylić w torovańskim z „rodziną Maerlerów” oznaczającą ród. Torovański, w mierze, w jakiej znała go Sasha, okazywał się nieco niejasny w kwestii zwrotów dotyczących władzy – Kessligh nazywał ową niejasność „mgłą niedomówień”. Rodzina Maerlerów, jeden z dwu wielkich petrodorskich domów, przewodziła koalicji sprzymierzonych rodów, często określanej przez miejscowych Południowym Stogiem. Torovańskie słowo „stóg” oznaczało także „sprzymierzeńca”. przynajmniej tak zrozumiała to Sasha.

Dla odmiany Północnemu Stogowi przewodził ród Steinerów, którego rezydencja była gorzej widoczna z zatoki, ginąc na tle linii innych północnych wielkich dworów. Nie przypadkiem, jak twierdziło wielu, północne rezydencje zdawały się wspanialsze od południowych. Podczas gdy ród Maerlerów z ponurą determinacją trzymał się swych rodzinnych ziem i dawnych szlaków handlowych, Steinerowie od zawsze stawiali na rozwój. Ich ulubioną metodą ekspansji okazała się verentyjska wiara.

Nie było również dziełem przypadku, domyśliła się Sasha, iż biegnąca północną granią skalista ścieżka wiodła wprost na Cypel Besendiski, na którym wysoko ponad żółte klify wznosiła się Świątynia Porsadaska, największa verentyjska budowla w całym Torovanie. Cztery wieżyce o zwieńczonych gwiazdami szpicach mierzyły w niebo, kontrastując ze stromizną zbocza poniżej. Cała ta wspaniała konstrukcja, skąpana w promieniach późno popołudniowego słońca, lśniła bielą, choć reszta miasta zdążyła zatonąć już w cieniu. Stanowiąca punkt orientacyjny dla przypływających okrętów oraz wieżę strażniczą, strzegącą położonego poniżej miasta, świątynia przypominała wszystkim, gdzie biło prawdziwe źródło petrodorskiej władzy.

Niewielka rybacka łódka zbliżyła się do burty jednego z zacumowanych statków.

Valenti wyraźnie zaczynał się męczyć, jego pociągnięcia wiosłami straciły miarowość i niezakłócony rytm wiosłującego bez wysiłku Errollyna groził ściągnięciem łódki na sterburtę.

– Opuszczasz głowę – zwróciła uwagę młodzianowi Sasha. – Nie zginaj pleców, niech siła płynie ramionami. – Valenti wymruczał coś pod nosem, usiłując przyjąć sugerowaną pozę.

– Daj chłopakowi spokój – odezwał się spod steru jego ojciec. – Wiosłowanie nie przypomina szermierki, dziewczyno. To trudniejsze, niż się wydaje.

– Musisz mieć rację – odparła Sasha. – Ponieważ wygląda na dziecinnie łatwe. – Errollyn roześmiał się, nie przestając wiosłować. Podczas gdy wielu Serrinów uznawało podobne ludzkie sprzeczki za niepokojące, Errollyn wydawał się nimi rozbawiony.

– Nie wytrzymałabyś pięćdziesięciu pociągnięć – rzucił przez zaciśnięte zęby Valenti.

– Skąd możesz to wiedzieć, skoro nigdy nie pozwalacie mi spróbować? Boisz się, że mogę okazać się lepsza od ciebie.

– Dobra! – krzyknął zirytowany Valenti. Przestał wiosłować i uniósł się z ławeczki. Errollyn, przyglądając się rozbawiony, także wyjął wiosło z wody. – Spróbuj, mała księżniczko!

Sasha uśmiechnęła się triumfalnie. Prześlizgnęła się obok młodzieńca, który, choć ledwie siedemnastoletni, przerastał ją o pół głowy. Zajęła miejsce i naciągnęła na dłonie parę skórzanych treningowych rękawiczek, dotąd zatkniętych z tyłu za pasem.

– Miękkie dłonie – skomentował Errollyn.

Sasha parsknęła.

– Zawdzięczam odciski całym latom ćwiczeń. Nie chcę nowych w niewłaściwych miejscach. – Ujęła wiosło, zaparła się stopami o żebrowanie kadłuba i zaczęła wiosłować. Z początku szło jej niezręcznie. Obserwując Errollyna, zgrała własne pociągnięcia z ruchami Serrina, wykorzystując raczej siłę ciała zamiast ciągnąć wyłącznie ramionami, gdy pióro znajdowało się pod wodą. Łódź szybko nabrała prędkości. Wiosło zaczęło poruszać się w wodzie płynniej, kolejne pociągnięcia wymagały coraz mniejszego wysiłku.

Wiosłowanie zaczęło sprawiać jej przyjemność. Zmuszało do wykorzystania tych wszystkich mięśni, których lubiła używać. Każde popychające łódź pociągnięcie stanowiło dziwne doznanie… Przypomniała sobie wówczas jak dawno temu, będąc jeszcze dzieckiem, odbierała w ten sam sposób wrażenia towarzyszące konnej przejażdżce. Mari spoglądał na nią ze swego miejsca przy sterze, marszcząc z wyraźną dezaprobatą brwi. Lubiła Torovańczyków. ale, na dobre duchy, wierzyli w szereg nonsensów. Valenti, który rozsiadł się obecnie na dziobie, znajdował się całkowicie poza zasięgiem jej wzroku.

Zaczęła śpiewać rytmiczną pieśń goeren-yai w ojczystym lenayskim. Nauczyła się tej piosenki jako dziewczynka, w swoim nowym domu pośród wzgórz ponad Baerlyn, w lenayińskiej prowincji Valhanan. Mężczyźni nucili ją, rąbiąc drewno. Baerlyńscy goeren-yai, długowłosi, z warkoczykami, upierścienieni i wytatuowani zgodnie z antyczną lenayińską tradycją. Mężczyźni, którzy, gdy dorosła, zostali jej przyjaciółmi i zaimponowali jej swą szczerością, odwagą oraz radosnym podejściem do życia.

Melodia dobrze komponowała się z rytmem pociągnięć wiosłem i Errollyn, wsłuchawszy się przez chwilę, dołączył swój głos, wyśpiewując refren. Wiosłując i śpiewając, wspólnie współtworzyli niewielki kawałeczek Lenayin na łodzi, pośród rozległej toni zatoki nizinnego Petrodoru.

Nie przestawali śpiewać, wiosłując powoli w kierunku rybackiej przystani. Niewielki port składał się z drewnianego molo, biegnącego równolegle do głównego doku, otoczonego skupiskiem powiązanych ze sobą łodzi. Mari skierował łajbę ku pozostałym rodzinnym łódkom. Kadłuby stuknęły o siebie. Rzucono sznury i Sasha odłożyła wiosło. Mari z Valentim przeskoczyli na sąsiedni pokład i zabezpieczyli łódź. Sasha sięgnęła do schowka pod dziobem i wydobyła miecz, nadal przytroczony do bandoliery. Przełożyła ją ponad ramieniem. Potem odszukała swoje noże, zatykając jeden za pas, drugi kryjąc w cholewie buta. Errollyn postąpił podobnie. Żaden nasi-keth ani Serrin nie spacerował po Pe-trodorze nieuzbrojony… a już na pewno nie ostatnimi czasy.

Nadeszła pora, by po pokładach sąsiednich łodzi przenieść skrzynki pełne kłębiącej się, pełzającej i zaciskającej kleszcze zawartości pod wiodącą na nabrzeże drabinkę. Sasha przeniosła skrzynkę z przynętą, balansując zręcznie na kołyszących się pod stopami pokładach. Valenti ruszył ku niej, gotów przejąć ciężar. Sasha zarzuciła skrzynkę na ramię i chwytając szczebelki jedną ręką, wspięła się po drabince.

Na molo Mari pochłonięty był rozmową z nieznanym Sashy rybakiem. Oboje zerknęli na zdobycz. Szorstkie, praktyczne maniery świadczyły, iż konwersacja tyczyła się interesów. Sasha wykorzystała sposobność, by pokręcić bolącym ramieniem i rozejrzeć się wokół.

Znajdowała się na Południowym Molo, rybacy oraz drobni kupcy zarezerwowali tu sobie kawałek doków. Na deskach pomostu, brudnych i w wielu miejscach przegniłych, walały się rybie łuski oraz strzępki lin. Naprzeciw kamienne nabrzeże wypełniał chaos portowego życia. Tłum zainteresowanych kłębił się pośród straganów. Sprzedawcy oferowali każdy towar, jaki tylko można było sobie wyobrazić, a także wiele innych, które nigdy nie przyszłyby do głowy nabywcom, dopóki ich nie ujrzeli. Kobiety oraz mężczyźni rozstępowali się, przepuszczając konnych lub ciągnięte przez woły wozy, wyładowane skrzynkami i beczkami. Czasami ładunek eskortowali uzbrojeni strażnicy w kolorowych liberiach wielkich rodów. Krzyki naganiaczy oraz domokrążców współzawodniczyły z dźwiękami wydawanymi przez rozmaite zwierzęta i sprzeczkami wszechobecnych białych mew, paciorkowatymi oczami wypatrujących okruchów. Powietrze przesycone było chaotyczną mieszaniną aromatów szykowanych potraw, obcych przypraw, starego drewna, zepsutych ryb oraz soli.

Ponad nabrzeżem wznosiły się kamienne bądź ceglane fasady budynków, pokryte łuszczącym się tynkiem. Liczne, nieduże okienka zasłonięto zniszczonymi okiennicami. Dalej, Petrodorski Stok pomału zaczynał piąć się w górę. Z bliska cała ta kupa kruszących się cegieł oraz kamieni wywierała znacznie mniejsze wrażenie. Jedynie skala zabudowy nadal zadziwiała.

Na północy doki rozszerzały się; wzdłuż większego, lepiej utrzymanego molo sterczały liczne maszty wielkich okrętów. Sasha zdołała dostrzec ich może tuzin, zacumowanych w taki sposób, by dzioby przeplatały się z rufami, oszczędzając miejsce. Żeglarze pchali niewielkie wózki bądź ładowali powiązane skrzynie bezpośrednio na czekające wozy. Na nabrzeżu piętrzyły się wielkie stosy złożonego ładunku, pilnowanego przez uzbrojonych strażników. Pozostałą przestrzeń wypełniały konie oraz ciągnięte przez woły wozy. Piesi przemykali wokół, przeciskając się pośród przeszkód, ścigani przez wszechobecnych naganiaczy, żebraków i okazjonalnie zabłąkane psy. Sumując, wszystko to składało się na najbardziej spektakularną scenę zamieszania, jaką Sasha kiedykolwiek widziała. Żyła pośród owego chaosu od niemal miesiąca, niemniej nadal nie przestawał jej zaskakiwać.

– Przebyłaś daleką drogę z Lenayin – powiedział nad jej ramieniem Errollyn. Niemal podskoczyła, nie dosłyszała go, kiedy się zbliżał. W jakiś sposób, jeśli chodziło o Errollyna, ostrzegawcze instynkty Sashy wydawały się przytłumione. Uśmiechnęła się do niego.

– Daleko stąd także do Saalshenu – odparła.

– Las re’han as’e baen – odrzekł, wzruszając ramionami. Świat jest rozległy, powiedziane w saalsi. Choć zazwyczaj niezwykle bezceremonialny jak na Serrina, Errollyn potrafił czasami wyrażać się równie nieprecyzyjnie i niejasno jak wszyscy przedstawiciele tej rasy. Pochylił się z dłonią na ramieniu Sashy, by po lenaysku wyszeptać jej wprost do ucha: – Dom jest tam gdzie ty.

Potem ruszył pomóc Mariemu ze skrzynkami, pozostawiając Sashę, aby to sobie rozważyła. Pomyślała, że jeśli lenayiński czy torovański mężczyzna dotknąłby jej w podobnie intymny sposób, miałaby ochotę rozwalić mu czaszkę. Z Serrinami było inaczej, zwłaszcza z Errollynem. Jeśli chodziło o mężczyzn jej własnej rasy, długie doświadczenie nauczyło ją strzec osobistej przestrzeni. Errollyn zwyczajnie nie myślał w podobny sposób… a raczej myślał, gdyż wszelkie relacje serrińskich mężczyzn z ludzkimi kobietami wynikały z podobnego zainteresowania… Jednakże w jego zachowaniu nadal było coś odmiennego. Nie lekceważącego. Nie…

– Och, na piekła – wyszeptała, ruszając, by chwycić pozostałą skrzynkę z plonem ich połowu i otrząsnąć się z niepewności. Valenti, emanując zimną wrogością, wyprzedził ją i złapał ostatnią skrzynkę. – Hej! – Zignorował ją. – Och, daj spokój, chyba nie jesteś na mnie zły?

Valenti sztywno taszczył ciężar. Sasha ujęła skrzyneczkę z przynętami i dołączyła do Errollyna. – Jesteś urodzoną dyplomatką – zauważył Errollyn, spoglądając za oddalającym się młodzieńcem.

– Och, do diabła – wymruczała Sasha. Potem dodała głośniej: – Valenti! Posłuchaj, nie mów mi, że nie jestem w czymś dobra, jeśli doskonale wiem, że świetnie sobie poradzę! Valenti!

– Daj chłopakowi spokój – powiedział Mari, również taszczący skrzynkę. – Zdeptałaś jego męską dumę, w końcu to jednak przeboleje.

– A co z kobiecą dumą? – rzuciła gwałtownie Sasha. Mari potrząsnął głową i westchnął.

– Nie sądzisz, że może księżniczka mogłaby czasami pozwolić sobie zapomnieć na chwilę o dumie? – zasugerował Errollyn.

Sasha zmarszczyła brwi. – Co masz na myśli?

– Nawet twoja siostra Alythia nie założyłaby całej swej biżuterii, spotykając się z biednymi dziewczętami z doków, odzianymi w sukienki uszyte z worków.

– Dlaczego zawsze gadasz zagadkami? – naskoczyła na niego Sasha. – Poza tym, w niczym nie przypominam mojej siostry! Nie jesteśmy ani trochę podobne.

– Skoro tak twierdzisz, jestem pewien, iż musi to być prawdą.

***

Święto Sadisi wymiotło doki z kupców, a wraz z nimi zniknęły stragany. Miejsce handlarzy zajęli świętujący. Wzdłuż nabrzeża zapłonęły liczne ogniska. Płomienie oświetliły fasady budynków, odbijając się w ciemnej, falującej wodzie. Dla starszych uczestników obchodów przygotowano krzesła oraz odwrócone skrzynki, niemniej większość zgromadzonych stała – jedli, pili, rozmawiali, śpiewali i tańczyli. Całe tysiące. Sasha z trudem potrafiła uwierzyć własnym oczom, uszom oraz powonieniu.

Ognisko, przy którym siedziała, rozpalono w pobliżu domu rodziny Velo, jednego z wielu odrapanych budynków stłoczonych wzdłuż wiodącej do doków bocznej dróżki, zwanej przez miejscowych Aleją Sieci. Wokół płomieni zebrały się wszystkie mieszkające w okolicy rodziny, twardzi mężczyźni oraz kobiety, w zgrzebnych ubraniach, parający się głównie rybołówstwem. Dookoła wielkiego centralnego ogniska zasiadała ich może setka. Kolejna zebrała się nieopodal, wokół mniejszych ognisk. Crasada dosa parowała z wielkich okrągłych kociołków. Potrawa składała się z rozmaitych owoców morza w pomidorowym sosie, przybranych najróżniejszymi ozdobnikami.

Sasha stała z cynowym talerzykiem w dłoni, zajadając się parującym homarem i wycierając nadmiar sosu pajdą chleba. Nieopodal niewysoka blond włosa Aisha krzątała się wokół ognia, doglądając małży w wielkim parującym kociołku. Nieznany Sashy młodzieniec zbliżył się do Aishy i zaoferował Serrince łyk wina ze swego kubka. Żona Mariego, Mariesa, przegoniła go z zagniewaną miną, lecz Aisha jedynie się roześmiała. Zebrani wokół ognia Mari wraz z przyjaciółmi zaintonowali pełną pasji balladę.

Na wodzie długa linia cumujących statków jarzyła się światłami, odbijającymi się w ciemnej zatoce. W mroku, ponad pokładami, majaczyły zarysy takielunków. Z serrińskiego okrętu od czasu do czasu tryskały ku niebu wstęgi fajerwerków, wywołując pełne zachwytu krzyki goniących wzdłuż falochronu dzieci. Daleko, po północnej stronie zatoki, odbijając blask ognisk rozpalonych na Cyplu Besendiskim lśniły białe wieżyce Świątyni Porsadaskiej. W jej wnętrzu księża odprawiali nabożeństwo ku czci świętego Sadisa. Poniżej świętował Petrodor.

Nowy gość, za którego plecami podążało kilkoro towarzyszy, prześlizgiwał się pośród tłumu. Mężczyźni wytrzeszczali oczy porażeni urodą przybyłej. Szczupła, dorównująca wzrostem większości mężów, poruszała się z gracją pomimo tłoku, odpowiadając na pozdrowienia uśmiechem. W blasku płomieni białe włosy nowo przybyłej, splecione w pojedynczy opadający na plecy warkocz, lśniły niczym skrzący się na górskim stoku śnieg. Jej oczy błyszczały szmaragdową zielenią, przeskakując z osoby na osobę i spoglądając przenikliwie z przeszywającą, niemal zwierzęcą intensywnością, typową dla Serrinów.

Rhillian.

Objęła na powitanie Aishę, a jej wzrok spoczął na Sashy.

– Dobry wieczór. – Rhillian pozdrowiła Sashę z uśmiechem. – Lub szczęśliwego Sadisi, którykolwiek zwrot jest właściwszy. – Wymieniły uściski.

– Czyż widok nie jest niewiarygodny? – odezwała się Sasha, obejmując gestem trwające w świetle ognisk zamieszanie.

– Uważasz ten widok za niewiarygodny? – Entuzjazm Rhillian sprawiał, że wydawała się jeszcze bardziej olśniewająca – jej oczy płonęły zielenią, idealnie równe zęby zalśniły doskonałą bielą. – Przed chwilą wróciłam z oglądania Hartu, dotarł właśnie na Pochylnię. Nigdy nie widziałam niczego równie zwariowanego.

– Mari opowiadał mi o Harcie! Bardzo chciałabym go zobaczyć.

– Potrwa całą noc. Dlaczego nie miałybyśmy udać się na górę i popatrzeć, kiedy skończysz się już posilać? Hart podąży w dół Korkociągiem, gdy minie już Pochylnię. To całkiem niedaleko… Nie potrafię wyobrazić sobie, jak powstrzymują te wozy przed wypadnięciem z trasy i wyrżnięciem w czyjś dom.

– Przyszłaś spotkać się z Kesslighiem? – zapytała Sasha, przeżuwając kęs chleba.

– Nie, z tobą – odpowiedziała spokojnie Rhillian. Uśmiechnęła się. – Wydajesz się zaskoczona.

Sasha z irytacją wzruszyła ramionami. – Wszystko jest tak upolitycznione ostatnimi czasy. Nie sądziłam, że ty oraz Kessligh zakończyliście już wasze sprawy.

– Jeszcze nie. – Rhillian podkradła kawałek homara z talerzyka Sashy. – Lecz nawet Biała Śmierć z Petrodoru musi się czasem zrelaksować – w jej głosie zabrzmiała nieco twardsza nuta. Sasha wiedziała, że właśnie tak nazywali ją bogaci mężczyźni z najznaczniejszych petrodorskich rodów. „Biała

Śmierć z Petrodoru”. W ludzkich oczach Rhillian była najpotężniejszym Serrinem w mieście. W oczach Serrinów. Cóż Serrini nie postrzegali świata w podobnie nieskomplikowany, hierarchiczny sposób. Rhillian zgromadziła jednakże wiele ra-’shi, serrińskiego odpowiednika szacunku oraz wiarygodności, w całym Saalshenie. Serrini nie mieli króla czy królowej ani czegokolwiek, co można by określić „władzą” w ludzkim rozumieniu tego słowa. Kessligh powiedział, iż Rhillian jest zapewne jednym z dziesięciu najbardziej wpływowych Serrinów w całej Rhodii. Stanowiło to najprecyzyjniejsze wyjaśnienie statusu Rhillian, jakie Sasha potrafiła odszukać w pamięci.

Przystojny młodzian wsunął się pomiędzy Rhillian a dymiący kociołek owoców morza. – Proszę, o moja najpiękniejsza pani! – zadeklamował. – Nie mogę wpuścić cię do naszych doków, nie dając zakosztować naszej gościnności! Musisz przyjąć poczęstunek!

Rhillian przyjrzała mu się, z gracją przekrzywiając głowę i racząc podkradzioną Sashy krewetką. Młodzieniec zdawał się zahipnotyzowany – ledwie drgnął przeszyty spojrzeniem zielonych oczu. – Dziękuję, ale już jadłam – odpowiedziała mu.

– Napój, napój dla pięknej pani! – rzucił, rozglądając się za kimkolwiek, kto miałby dzban wina. Po chwili wcisnął w dłoń Rhillian pospiesznie napełniony kubek. Sasha uśmiechnęła się, obserwując niedowierzanie Serrinki.

– Kim jest ten chłopak? – zapytała Rhillian, gdy młodzieniec odsunął się, by zaczepić kilka innych atrakcyjnych kobiet. Sasha dopiła własne wino. Przytrzymała kubek Rhillian, by Serrinka mogła coś zjeść.

– Wydaje mi się, że to jeden z Malrinich – powiedziała. – W najbliższej okolicy mieszka co najmniej trzydzieści rodzin. Nadal ich poznaję.

– Petrodor jest tak zatłoczony – ponuro zgodziła się Rhillian, sięgając po kolejną krewetkę. Jej głos zdawał się nieznacznie napięty, gdy na wpół krzyczała, aby przebić się poprzez harmider. – Nie jestem zobowiązana iść z nim teraz do łóżka, prawda?

Sasha parsknęła śmiechem. – To zależy już wyłącznie od ciebie. Jestem pewna, że nie miałby nic przeciw.

– Nawet ja muszę wyznaczyć pewną granicę, jak sądzę.

Sasha przyjrzała się Rhillian z rozbawieniem. – Wiesz, wcale nie przypominasz osoby, którą wyobrażałam sobie na podstawie zasłyszanych opowieści.

Rhillian uniosła brwi. – Jak to?

– Biała Śmierć z Petrodoru – droczyła się Sasha. – Errollyn niezwykle cię szanuje, a on nie poważa prawie nikogo… – Rhillian wyszczerzyła zęby w uśmiechu – zaś arcybiskup moczy się w łoże, jeśli akurat mu się przyśnisz. Nawet Kessligh nie rozstawia cię po kątach. Nie jesteś jednak dwukrotnie wyższa i nie ziejesz ogniem. Muszę stwierdzić, iż czuję się rozczarowana.

– To dobrze – odpowiedziała Rhillian z pełnymi ustami. Nawet z sosem ściekającym po policzku i kapiącym na palce zdołała zachować dostojną i elegancką pozę. Przypomina kota, pomyślała Sasha. Słyszała, jak opisywano w ten sposób inne osoby. Rhillian była pierwszą, do której owo porównanie naprawdę pasowało. – Pozwól, że zdradzę ci mały sekret, jeśli chodzi o Errollyna.

– Tak?

Rhillian oblizała sok z palców. – Jest szalony.

Sasha roześmiała się. – Wasza dwójka jest niemożliwa! Nie możecie po prostu zawrzeć rozejmu?

– Nie, poważnie – nalegała Rhillian w sposób, w którym nie było nic poważnego. – Myślałam o tym. Wszystkie te filozoficzne terminy saalsi, wszystkie owe odcienie znaczeń i określeń, na które zawsze narzekasz…

– Nie narzekam.

– …nie oddają Errollynowi sprawiedliwości – dokończyła Rhillian. – Jest po prostu skończonym nicponiem. – Zdołała utrzymać poważną minę przez kilka uderzeń serca, zanim wraz z Sashą wybuchnęła śmiechem.

Errollyn, do czego doszła Sasha, był inny. Du’janah, jak go zwali. Sasha nadal nie do końca pojmowała znaczenie tego określenia. Wszyscy Serrini wydawali się żywić do Errollyna ciepłe uczucia, które odwzajemniał, co nie stanowiło niczego niezwykłego pośród Serrinów. A pomimo tego od reszty własnej rasy zdawał się dzielić go trudny do sprecyzowania dystans. Wszyscy służący interesom Saalshenu poza granicami kraju – talmaad – byli bezpośredni i jak na zawiłe standardy saalsheńskich Serrinów wysławiali się wprost, lecz Errollyn był jeszcze bardziej otwarty. Czasami, pomyślała Sasha, wydawał lepiej czuć się pośród ludzi niż w towarzystwie innych Serrinów. I czasami odnosiła wrażenie, iż niektórzy Serrini, wliczając Rhillian, zdawali się tym… zaniepokojeni.

Sasha była aż nazbyt świadoma, że jej nowi serrińscy przyjaciele, pomimo całej ich obcości, czuli się w Petrodo-rze znacznie bardziej w domu niż ona. Przebywała w mieście zaledwie od tygodni. Rhillian mieszkała w Petrodorze od trzech lat. Errollyn, choć młodszy i mniej doświadczony, także spędzał w mieście już drugi rok. Interesy handlowe Saalshenu w Petrodorze były rozległe, zaś ich korzenie sięgały głęboko. Mówiono, że Serrini posiadali tu swoją placówkę od ponad trzech wieków. Przed dwustu laty, po inwazji na Saalshen dokonanej przez bacoshańskiego króla Leyvaana, Serrini zaangażowali się w handel. Saalshen liczył na nowe sojusze z ludźmi zamieszkującymi odleglejsze z rhodijskich ziem. Petrodor, w owym czasie prosta rybacka osada, rozrósł się, zyskując nieoczekiwane bogactwo, rozmiary oraz wpływy. Jednakże, pomimo wszystkiego, co Ser-rini uczynili dla miasta, jego mieszkańcy nie zawsze byli za to wdzięczni.

Kilku lisańskich żeglarzy wolno kroczyło pośród tłumu, uważając, by nikogo nie dotknąć. Czarne włosy zapuścili długie, twarze mieli szerokie, oczy skośne. Do pasów przytroczyli miecze o zakrzywionych ostrzach i nawet ich bezrękawniki, pełniące funkcje bielizny, uszyte zostały z lekkiej skóry, tak by pasowały do skórzanych spodni i butów. Mijając Sashę oraz Rhillian, gapili się otwarcie, bynajmniej nie przyjacielsko czy z zaciekawieniem.

Rhillian uśmiechnęła się do Lisańczyków. Skinęła głową, pozdrawiając ich po lisańsku… Rhillian, według serrińskich standardów daleko było do lingwistki. Władała zaledwie pięcioma językami, pomijając dialekty saalsi. Pośród talmaadu stanowiło to niemal upośledzenie. Lisańczycy odpowiedzieli niewyrażającymi niczego spojrzeniami, kontynuując swoją wędrówkę.

– Szpiedzy? – zasugerowała Sasha, przyglądając się, jak odchodzą.

– Z całą pewnością. Rody wiedzą, iż ich kamrateria nie zostałaby tutaj, na dole, mile powitana. Płacą zatem Lisańczykom, aby włóczyli się pośród tłumu, wiedząc, że miejscowi nie mogą sprzeciwiać się obecności marynarzy w dokach. Nie ma wielu rzeczy, których Lisańczycy nie podjęliby się w zamian za złoto.

– Widzę, iż cieszysz się niezwykłą popularnością – skomentowała Sasha.

– Och, w równym stopniu przyszli tutaj przyjrzeć się tobie, jak i mnie – odparła radośnie Rhillian. Sashy się to nie spodobało. – Uma Kessligha Cronenverdta, bohatera Lenayin, który powrócił do Petrodoru wspomóc Nasi-Keth. Wielkie rody od zawsze nienawidziły Nasi-Kethu, co najmniej w równym stopniu jak Serrinów, a możliwe, że mocniej. Spodziewali się walki z demonicznymi Serrinami, lecz ludzie łączący siły z piekielnym pomiotem… cóż za niewyobrażalne wiarołomstwo.

– W porządku – odpowiedziała Sasha. – Przywykłam, że bogaci verentyjczycy mnie nienawidzą. Czuję się dzięki temu jak w domu. – Biegnąca dziewczynka odbiła się od nogi Sashy, zachwiała i pobiegła dalej, nie zwracając uwagi na przeszkodę. Smarkulę gonił kolejny dzieciak. – Hej! – zawołała za nimi Sasha, część wina Rhillian zmoczyła mankiet jej koszuli. – To była moja noga, jeśli tego nie zauważyłaś! – Niemniej czuła się raczej rozbawiona niż rozzłoszczona. Sama w podobnym wieku zachowywała się znacznie gorzej.

– Ludzkie dzieci także nie widzą w ciemności – zauważyła Rhillian. W zielonych oczach mignął obcy błysk, gdy w źrenicach odbił się blask płomieni.

– Jak dotąd dobrze wpasowywałam się pośród zwykłych ludzi – zauważyła Sasha, strząsając z rękawa kropelki wina i przyglądając się plamie. – Poprowadziłam pierwszą od wieku lenayińską rebelię i Udalyńczycy ogłosili mnie swą zbawczynią. A teraz spójrz tylko, jakich upokorzeń doświadczam.

– Upokorzenia przypominają nam, czym naprawdę jest życie – odparła Rhillian. – Nawet najwięksi królowie zmuszeni są znosić niewielkie przykrości. I mogą stać się one przyczyną ich upadku.

– Jedynie Serrin może odnaleźć w plamie z wina natchnienie do głębokich przemyśleń.

Rhillian odpowiedziała uśmiechem. Odebrała od Sashy kubek. Pociągnęła łyk wina i zapatrzyła się na północ. – Spójrz tylko na Świątynię Porsadaską. – Białe ściany oraz wieżyce zdawały się migotać ponad czarną tonią. Pośród konturów statków, w wodach zatoki dawało się dostrzec ich rozmyte odbicie. – Taka piękna budowla. Niemal wystarcza, aby ktoś z jej powodu mógł zapragnąć zostać verentyjczykiem.

– Jest bardzo ładna – zgodziła się kwaśno Sasha. – Ja jednak nie posunęłabym się w swych twierdzeniach aż tak daleko.

DWA

Czy nie jest zbyt wydekoltowana? – zapytała niepewnie swą księżniczkę Selyna.

– Och, nonsens, myślę, że wygląda wspaniale. – Alythia przejrzała się w wielkim lustrze. Jaskrawozielona i ozdobiona z tyłu turniurą suknia układała się w fałdy. Spinająca dekolt brosza ze złota i onyksu wpięta została nieco niżej, niż było to przyjęte w Petrodorze. Broszka dobrze współgrała ze szpilką w ciemnych włosach Alythii, spływających falami na częściowo odkryte ramiona. – Och, uwielbiam te kolczyki. Skąd je wytrzasnęłaś, Vansy?

– Stanowią prezent ślubny od lorda Nandryna z Valhananu – odparła Vansy, wiążąc z tyłu sukni koronkową kokardę.

– Muszę ponownie przeszukać niektóre z tych pudeł – pomyślała na głos Alythia, poprawiając materiał na ramieniu. Darów było tak wiele, że w czasie podróży z Lenayin zapełniły niemal cały wóz. Po przybyciu orszaku weselnego do miasta odbyła się druga, nawet znaczniejsza tura składania prezentów. Większość przedstawicieli panującej klasy Petrodoru zjawiła się na zaślubinach następcy rodu Halmadych z lenayińską księżniczką.

Przepych ceremonii zapierał dech w piersi. Długi orszak podążył wzdłuż Cypla Besendiskiego do Świątyni Porsadaskiej. Reprezentanci rodów, w barwnych strojach, maszerowali pod kolorowymi proporcami trzepoczącymi na wietrze na tle lazurowej toni. Świątynia Porsadaska z sięgającymi nieba iglicami lśniła na tle morza niczym wypolerowany do białości kryształ kwarcu. Sami zaś goście mienili się podczas uroczystości wszystkimi kolorami, przystrojeni większą ilością biżuterii, niż zapewne posiadali wspólnie wszyscy lenayińscy lordowie.

Ceremonia pozwoliła jej zapomnieć o nieszczęściach towarzyszących wyruszeniu weselnego orszaku z Baen-Tar.

O zamieszaniu i opóźnieniach, walkach i nieobecności ojca, gdy jej narzeczony, Gregan, pojawił się, aby odeskortować Alythię do Petrodoru. Doszło do rebelii… i oczywiście tak się jakoś złożyło, że na czele buntu stała jej wredna siostra Sashandra. Sasha zawsze nienawidziła wszystkiego, co Alythia uważała za najlepsze w Lenayin, stanowiące probierz prawdziwej cywilizacji. Wraz z podobnymi sobie poganami goeren-yai zaatakowała hadryńskich verentyjczyków na północy; to oznaczało, iż król Torvaal przebywał w Hadrynie, kiedy przyszły mąż Alythii pojawił się w stolicy Lenayin, Baen-Tar.

Alythia była zawstydzona i zła. Lecz teraz znajdowała się już w Torovanie, ślub zaś okazał się niezwykłym sukcesem. Pod względem elegancji petrodorskie rody stały o cały poziom wyżej nawet od członków rodziny królewskiej Lenayin. Wraz z dwiema pokojówkami strawiła całe popołudnie, aby ostatecznie wybrać tę sukienkę oraz stosowne dodatki. Własnoręcznie wykonała dodatkowe poprawki, uzyskując pożądany efekt. Księżniczkę Alythię uznawano za najpiękniejszą spośród lenayińskich księżniczek, stanowiącą doskonałą partię. Pokaże petrodorskim rodom, że tutaj pasuje.

Odwróciła się od lustra. Selyna i Vansy uwijały się wokół niej. Okna komnaty wychodziły na jasny drewniany korytarzyk, prowadzący na balkon. Pasaż kończył się przeszklonymi drzwiami. Alythia nigdy wcześniej nie zetknęła się z podobną architekturą, cudownie wyrafinowaną w porównaniu z surowym kamieniem i grubym drewnem baen-tarskiego pałacu. Ściany dworu Halmadych, podobnie jak większość petrodorskich zabudowań, wzniesiono z kremowo żółtych bloków piaskowca. Podłogi komnat na piętrze wyłożono wypolerowanym parkietem. Na dole większość pomieszczeń lśniła wyszlifowanym marmurem.

Niebo za balkonem znaczyły fajerwerki. Wydawało się, iż większość rac odpalano ze statków w zatoce. Okręty oświetlono licznymi lampami i z tej wysokości wyglądały niczym kolekcja dziecięcych zabawek skąpanych w blasku towarzyszących obchodom ognisk. Tuż obok posiadłości Halmadych usadowiła się rezydencja Torgenesów, prześliczny trzypiętrowy budynek ze zdobnymi frontowymi kolumnami, licznymi balkonami, pokryty spadzistym dachem z czerwonych dachówek. Posiadłość Halmadych otaczał, co oczywiste, mur, patrolowany i o najeżonym kolcami szczycie… Alythia spędziła jednak całe dotychczasowe życie w Baen-Tar otoczonym ogromnym miejskim murem wysokości wzrostu pięciu mężczyzn. Przywyknięcie do podobnie skromnych fortyfikacji nie okazało się dla niej trudne. Za rezydencją Torgenesów dawało się dostrzec rozciągnięte półkoliście, rozłożyste petrodorskie nabrzeże. Tej nocy doki ożywiała większa niż zazwyczaj liczba świateł.

Ktoś otworzył drzwi. Alythia odwróciła się i ujrzała Gregana Halmady’ego, który zatrzymał się w progu i gapił na nią. Dygnęła, pozorując nieśmiały uśmiech.

– Dobry wieczór, mój mężu – powitała go, zmuszając się, by powrócić myślami do Torovanu. Po pogawędkach z jej lenayińskimi pokojówkami czasami bywało to niełatwe. Jakże dziwnie było poślubić mężczyznę mówiącego wyłącznie po torovańsku. – Wyglądasz niezwykle przystojnie.

I rzeczywiście wyglądał. Gregan Halmady liczył sobie dwadzieścia pięć wiosen, o trzy więcej niż ona, i natura obdarowała go przyjemnie szerokimi ramionami. Miał okrągłą twarz i kręcone sterczące włosy… To także było niezwykłe. Alythia nie potrafiła przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek widziała lenayińskiego mężczyznę o podobnie kręconych włosach. Miał ładne oczy, nos szeroki, choć nie nadmiernie i wyśmienity gust, jeśli chodziło o dobór ubioru. Teraz odziany był w haftowaną ciemną tunikę z szerokim torovańskim kołnierzem spiętą pod szyją srebrną klamerką. Palce przyozdabiały mu pierścienie, u biodra zwisał miecz o srebrnej gardzie. Obcisłe spodnie wpuścił w cholewy sięgających kolan czarnych skórzanych butów.

Gregan zawsze ubierał się dobrze. Większość torovańskich mężczyzn dbała o aparycję. Kiedy Alythia ujrzała go po raz pierwszy, poczuła ulgę. Ojciec oraz starszy brat zapewniali ją, że nie zostanie wydana za szpetnego mężczyznę, lecz co oni mogli o tym wiedzieć?

– Jak wyglądam? – zapytała niecierpliwie, kiedy mąż nie odpowiedział od razu.

– Wyglądasz… fantastycznie.

Alythia uwierzyła mu. W noc poślubną, w alkowie, dał jasny wyraz swych uczuć. Od tamtej pory potwierdzał je podczas większości nocy. Alythia zasłoniła dłonią usta, tłumiąc delikatny chichot.

– Mogę powiedzieć Selynie i Vansy, by zostawiły nas samych, jeśli sobie życzysz? Nie musimy bezzwłocznie schodzić do powozu, nieprawdaż?

Gregan, ku jej rozczarowaniu, zdawał się czymś zaniepokojony. – Ja… cóż… nie, moja pani, sądzę, że naprawdę muszę wziąć udział w tej paradzie. Matka odwiedzi cię niebawem.

Wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Alythia zmarszczyła brwi.

– Jest taki nieśmiały! – wykrzyknęła, odwracając się z powrotem do lustra. – Chciałabym, aby czasami wziął mnie po prostu w ramiona!

– Torovańscy mężczyźni zachowują się inaczej niż lenayińscy – ze znajomością rzeczy oznajmiła Vansy, rozczesując włosy księżniczki. Pochodząca z Tyree Vansy, wysoka i starsza od Alythii, cechowała się zdrowym rozsądkiem. Selyna, niższa i o ciemniejszej cerze, przybyła z północnego Bannerydu. – Torovańscy mężczyźni mają lepsze maniery.

– Czasami aż nazbyt dobre. I dlaczego musi bez przerwy wspominać o swojej matce? – Alythia i pani Halmady nie pozostawały w dobrych stosunkach. Starsza pani była jędzą.

– Rodzina jest tutaj niezwykle ważna – odparła Selyna.

– Hmmm – mruknęła Alythia. – W dodatku nazwał mnie „swoją panią”, czy to słyszałaś? Publicznie zawsze zwraca się do mnie w ten sposób, a czasami, nawet wówczas, gdy jesteśmy sami. I zawsze jest nieśmiały, jakby obawiał się, że może mnie obrazić lub sprawić przykrość w inny sposób.

– Myślę, że po prostu potrzebuje czasu, by cię poznać – odparła zdecydowanie Vansy, upinając szpilką niesforny pukiel. – Małżeństwo stanowi duże wyzwanie dla młodego mężczyzny. Zwłaszcza takiego, który nie miał wcześniej znaczących doświadczeń z kobietami.

Alythia zmarszczyła brwi.

– Tak właśnie sądzisz?

– Z panią Halmady czuwającą nad nim? – skontrowała Vansy.

– Przypuszczalnie masz rację – zgodziła się Alythia. Była niezwykle zadowolona ze swych pokojówek. Zwłaszcza z Vansy. Nie tylko miło było mówić po lenaysku, przyjemnie też było posiadać w swoim otoczeniu dwie osoby, które nie obawiały się powiedzieć jej w oczy, co myślą. Odniosła wrażenie, że Torovańczycy raczej nie mieli podobnej odwagi. Czasami bywali tak niezwykle uprzejmi i grzeczni, że ich zachowanie stawało się irytujące. – Jest raczej… cóż, powiedzmy po prostu, że często guzdrze się z pewnymi rzeczami. – Selyna zachichotała.

– Ponadto moja pani może go nieco onieśmielać – kontynuowała Vansy.

– Onieśmielać? – Alythia gapiła się na swoje odbicie w lustrze. – Naprawdę, w jakiż to niby sposób jestem onieśmielająca?!

– Moja pani jest niezwykle piękna i zdecydowana. I gdyby moja pani nie zauważyła, Petrodor nie jest miastem nawykłym do pięknych, upartych kobiet, mówiących, co myślą.

Alythia się roześmiała. Vansy miała oczywiście rację. Lecz to tylko czyniło wyzwanie większym i bardziej ekscytującym. – Polubią mnie – powiedziała figlarnie. – Zobaczycie. Zdobędę ich serca. Znajdę się na ustach całego Petrodoru. Nigdy wcześniej nie spotkali kogoś takiego jak ja.

***

Pani Halmady jednakże okazała się mieć odmienną opinię. – Dekolt tej sukni – powiedziała z pogardą w głosie, jeszcze w progu – jest haniebnie głęboki. Zdejmij ją natychmiast i znajdź inną.

Pani Halmady ubierała się głównie na czarno, jak przystało ważnym petrodorskim damom, których włosy zaczynały siwieć. Twarz miała okrągłą, włosy podobnie jak u syna kręcone, a jej oczy, wąskie i otoczone kurzymi łapkami, spoglądały twardo. Alythia uważała teściową za sztywną, obsesyjnie pochłoniętą kwestiami społecznych i towarzyskich form osobę. Podobne zachowanie budziło w Alythii niesmak. Arystokracja oraz szlachta winny być pełne wdzięku, nie zaś sztywne i niepewne własnej wartości.

– Och, doprawdy, matko. – Alythia zaśmiała się, usiłując nadać rozmowie lżejszy ton.

– Żadne doprawdy. – Teściowa zacisnęła wargi w wąską linię. – Uroczystości towarzyszące świętowaniu Sadisi należą w petrodorskim kalendarzu do najważniejszych. Na szali spoczywa reputacja naszego rodu. Nie pozwolę, aby mówiono, iż spadkobierca Halmadych ożenił się z pochodzącą z wyżyn dziewoją lekkich obyczajów.

– Ty… oskarżasz górali o lekkie obyczaje? – zapytała z niedowierzaniem w głosie Alythia. – Matko, zapewniam cię, nic bardziej nie mija się z prawdą!

– Z tego, co widzę – odrzekła ozięble pani Halmady – i co ujrzą wszyscy mężczyźni, którzy podczas parady bez wątpienia będą gapili się, śliniąc, twoje twierdzenie wydaje się dalekie od prawdy.

– W Lenayin nie ma przynajmniej burdeli! – zripostowała Alythia. – Nawet nie rozumiałam wcześniej, czym jest burdel, zanim ktoś, kto podróżował czasami do Petrodoru, nie wyjaśnił mi tego!

– Uważaj przy mnie na swój język, młoda damo. Nie zamierzam tolerować żadnego góralskiego pyskowania w tym domu, ostrzegam cię!

– Jeżeli żywisz taką pogardę dla góralek – rzuciła zirytowana Alythia – dlaczego, na bogów, pozwoliłaś własnemu synowi poślubić jedną z nich?

Pani Halmady spoliczkowała synową. Głowa Alythii odskoczyła, policzek i skroń zapiekły. Zaskoczyła ją siła uderzenia.

– Nigdy nie kwestionuj motywacji starszyzny rodzinnej, rozumiesz? – Głos starszej pani drżał z wściekłości. – Jesteś służącą męża, a tym samym służką tego domu. Masz nie zadawać pytań. Masz być posłuszna. Wiem, że jesteś księżniczką. Być może wydaje ci się, że w porównaniu z twoim pochodzeniem mój ród należy do pospólstwa. Pozwól mi zapewnić cię, młoda damo, że arystokratyczna petrodorska rodzina zajmuje znacznie wyższą pozycję od tej, do której mogłaby aspirować nawet rodzina królewska twojego górzystego, barbarzyńskiego szamba. To nie ty popełniłaś mezalians, moja droga. Jestem całkiem pewna, iż stał się on naszym udziałem.

Pani Halmady odwróciła się. Odeszła sztywnym krokiem, zamiatając wypolerowany parkiet rąbkiem czarnej sukni. Alythia przyłożyła dłoń do twarzy, w uszach wciąż jej dzwoniło. Selyna i Vansy pospieszyły ku swej księżniczce.

– Och, moja pani. – Selyna gwałtownie nabrała tchu. – Krwawisz!

Alythia spojrzała na własne palce i przekonała się, że to prawda. Lady Halmady nosiła sporo pierścionków. Kto by pomyślał, iż starsza pani dysponuje aż tak silnym ciosem? Alythia miała niewielkie doświadczenie w byciu bitą. Ściślej mówiąc, pomyślała zaszokowana, nikt nie uderzył jej odkąd… odkąd ta mała suka, jej siostra Sashandra, walnęła ją prawym sierpowym na pogrzebie ich brata Krystoffa. Rzucała się wówczas z pięściami na wszystkich. Wydarzenie miało miejsce przed dwunastu laty.

– Rozcięcie spuchnie – stwierdziła rzeczowo Vansy – Spójrz, już zaczyna nabrzmiewać.

– Spuchnie? – Alythię ogarnęła panika. Odsunęła na bok pokojówki, chwiejnym krokiem zbliżyła się do lustra i przyjrzała z bliska. Skaleczenie miało długość paznokcia i, jak stwierdziła Vansy, już zaczynało obrzmiewać. – Och ta… ta wstrętna stara rura! Spójrzcie, co narobiła. Zamierzam ją zabić! Tyle pracy na darmo. Nie mogę udać się na Sadisi w takim stanie! Wyglądając niczym marynarz po burdzie w doku! Co powiedzieliby ludzie?

– Moja pani – odezwała się niegłośno Selyna – może powinnaś nieco ściszyć głos.

– Jakie to ma znaczenie – uniosła się Alythia. – Ona, tak czy inaczej, nie mówi w tym barbarzyńskim języku! – wrzasnęła po torovańsku w kierunku drzwi. – Za nic w świecie nie nauczyłaby się nawet zgłoski w tym pogańskim, potwornym dialekcie, ponieważ byłoby to zbyt poniżające! Jej rodzina popełniła mezalians, wyobraźcie sobie! Zniżyła się do poziomu rynsztoku, poziomu bagna! Jakim sposobem uważa się za tak kurewsko wyrafinowaną, gdy to ja władam czterema językami, ona zaś posługuje się zaledwie jednym?

Ogarnięta furią, potknęła się i omal nie upadła, szorując sandałem na grubym obcasie o podłogę. Zdarła go ze stopy i z całej siły cisnęła nim w drzwi. But uderzył w cel z głośnym trzaskiem i spadł bezwładnie na podłogę.

***

Rodzina Halmadych wyruszyła na obchody Sadisi bez niej. Alythia obserwowała powozy przez małe, okratowane okienko. Stukot kopyt odbijał się echem od ścian rezydencji. Dojrzała uzbrojonych gwardzistów towarzyszących odjeżdżającym karocom. Połowa domowego kontyngentu, wspomagana przez lojalnych mężczyzn z sytuowanych niżej na drabinie społecznej rodzin, strzec miała starszyzny rodu: jej teścia patachi Elmara Halmady’ego, Lady Halmady, Gregana, brata jej męża – Vincena wraz z żoną Roviną, ich młodszego brata Tristiego, malutkiej siostry Elry oraz jej szmacianej lalki imieniem Topo. Szmaciana lalka okazała się wystarczająco ważna, by zabrać ją ze sobą. Lenayińska księżniczka nie.

Widok na sąsiadujące ulice okazał się znacznie ograniczony ze względu na obronny charakter murów. Serrińscy łucznicy byli doskonałymi strzelcami. Alythia wkrótce poczuła się zmęczona wyglądaniem przez małe kamienne okienko w komnatach Vincena i Roviny. Wróciła więc do swojego pokoju. W izbie nie miała jednakże nic do roboty prócz siedzenia na łóżku i dąsania się.

W tym roku obchody Sadisi odbywały się w rezydencji Steinerów. Klan Steinerów był najzamożniejszym i najbardziej wpływowym z petrodorskich rodów. Rodzina Halma-dych lubiła pozować na drugą najbardziej wpływową, lecz w Petrodorze podobny status zawsze pozostawał kwestią sporną. Rezydencja Steinerów była jeszcze okazalsza od dworku Halmadych, zaś wyprawiane w niej uroczystości i przyjęcia niewyobrażalnie wręcz luksusowe. Udział w podobnych bankietach stanowił sedno życia Alythii. Uwielbiała udzielać się towarzysko. Kochała wywierać wrażenie. Lubiła przebywać w pobliżu władzy i czuć promieniujące od niej ciepło. Oczekiwała tego dnia, odkąd przybyła do Petrodoru. A teraz owe oczekiwania legły w gruzach.

Rodzina zapewne wytłumaczy jej nieobecność chorobą. Niektórzy mogą z początku w to uwierzyć, lecz nie później, gdy pogłoski zaczną już krążyć. W rezydencji Halmadych zatrudniano liczną służbę, tam zaś gdzie była służba, zawsze krążyły plotki. Tak samo było w Baen-Tar. Wiadomość o konflikcie pomiędzy panią Halmady a synową wkrótce się upowszechni. Podobne konflikty nie należały do rzadkości, oceniła Alythia. Bez wątpienia, plotkarze uznają sytuację za niezwykle zabawną.

Żachnęła się na samą myśl. Podkuliła na łóżku bose stopy, musnęła dłonią opuchliznę na twarzy. Nie wszystko było stracone. Podobna plotka łatwo mogła bardziej zaszkodzić pani Halmady niźli jej. Zwłaszcza mężczyźni opowiedzieć mogli się po stronie pięknej księżniczki, miast poprzeć tę zrzędną, starą heterę. Zwłaszcza jeśli dostarczy się im kilku dodatkowych argumentów. Zastanawiała się nad tym przez chwilę, zwalczając przygnębienie i obserwując fajerwerki ponad zatoką. Wiedziała, że ma smykałkę do radzenia sobie z podobnymi sprawami. Sytuacja przypominała układankę, lecz każda układanka miała rozwiązanie.

Po chwili pożałowała, że pozwoliła odejść Selynie i Vansy. Gdzieś niżej na stoku odbywało się przyjęcie dla służby. Pokojówki zaoferowały się zostać i dotrzymać jej towarzystwa, lecz z całą pewnością sercami były już gdzie indziej. Alythia nie mogła ich za to winić. Obie miały pozostać razem z nią w Petrodorze przez rok i pomóc jej się zadomowić.

Otrzymywały za swą służbę sowite wynagrodzenie, którego część odsyłały rodzinom w Lenayin. Miały również szansę upolować petrodorskiego męża, co stanowiło jeden z powodów, dla których aż rwały się do uczestnictwa w obchodach Sadisi. Lecz do czasu, gdy nie znajdą męża lub też nie upłynie rok i nie powrócą do domów w Lenayin, obie w dużym stopniu dzieliły jej położenie – młodej lenayińskiej kobiety, przebywającej po raz pierwszy w życiu za granicą, przytłoczonej obcością otoczenia.

Pokojówki miały szczęście, odezwał się cichy głosik w głowie Alythii. Znajdą męża i pozostaną tutaj z własnego wyboru lub też wrócą do domu. Ty utknęłaś tutaj na resztę życia, czy ci się to podoba, czy też nie.

Gniewnie odepchnęła od siebie ponure myśli i wyskoczyła z łóżka. Niech ją szlag, jeżeli będzie dąsała się, siedząc w komnacie. Właśnie tego oczekiwała po niej stara wiedźma. Wieczorne powietrze było przyjemne w porównaniu z niedawnym gorącem dnia. Wybierze się zatem na przechadzkę.

***

Ogrody rezydencji Halmadych biegły tarasami, w miarę jak zbocze zaczynało opadać. Okazały się naprawdę piękne. Alythia pospacerowała boso po bujnej trawie, potem wkroczyła na gładki, kamienny chodnik. Gałęzie przystrzyżonych krzewów falowały łagodnie w chłodnej bryzie, ogrodowe lampy rzucały delikatne cienie. W pobliskiej fontannie wdzięcznie pluskała woda.

Alythia zatrzymała się przy ławeczce. Ogród opadał niżej i przed jej oczami rozpościerał się klarowny widok ponad krawędzią murów. Na samym dole, w miejscu, gdzie ciemna toń morza spotykała się z brzegiem, światła paliły się szczególnie jasno. Niewyraźne dźwięki niosły się z daleka; odgłosy odległej zabawy. Doki pełne były prostaczków, umiejących, jak mówiono, świętować. Nieokrzesany lud, Serrini oraz Nasi-Keth. Alythii wciąż wydawało się dziwne, iż Serrini, tak zamożni, woleli spędzać większość czasu u podnóża stoku, miast na jego szczycie. Zapytała o to kilku członków swej nowej rodziny, lecz żaden nie potrafił jej odpowiedzieć. Żaden z nich nie odwiedził nawet podnóża zbocza, pomijając przejazd związany z okazjonalną morską podróżą. Nikt spośród rozmówców nie wykazywał również chęci, aby kiedykolwiek odwiedzić wspomniane miejsce.

Łagodna bryza cudownie chłodziła skórę pod prostą, letnią sukienką. Powietrze w ogrodzie przesycały zapachy. Panorama petrodorskiego nabrzeża, rozświetlonego ogniskami, okazała się bardziej spektakularna od najwspanialszych górskich widoków Lenayin. Na chwilę zapomniała o piekącej twarzy i przygnębieniu. Zmiana, której doświadczała, stanowiła wyzwanie. Stawi mu czoła i urządzi tu sobie dobre życie. Wszystkie kobiety z królewskiego rodu musiały sprostać tej próbie. Druga z jej starszych sióstr, Petryna, wyszła za mąż za Lenayińczyka z prowincji Yethulyn, której, pod względem kultury i dostępnych atrakcji, nie sposób porównywać było z Petrodorem. Najstarsza siostra Alythii, Marya, poślubiła dziedzica Steinerów. i zapewne właśnie bawiła się dobrze, świętując Sadisi podczas bankietu, który straciła Alythia. Jej młodsza siostra Sofy wkrótce wydana zostanie za dziedzica regenta Arrosha z Larosy, najbardziej wpływowej z bacoshańskich prowincji, i zmuszona będzie stawić czoła jeszcze trudniejszej zmianie. Spośród wszystkich sióstr, z całą pewnością Alythia znajdowała się najbardziej w swoim żywiole, pośród społecznego tygla Petrodoru. Jeśli nie zdoła przetrwać owego doświadczenia, będzie to oznaczać, iż nikt nie jest do tego zdolny.

Strzegący ogrodów zbrojni obserwowali, jak wspina się łagodnymi tarasami. W tych dniach pełnili nieustanną straż – mężczyźni z lojalnych domów, w większości synowie licznych kuzynów patachi Halmady’ego, o dokładnie wypróbowanej wierności.

Obserwowali spacerującą księżniczkę z odpowiednią mieszaniną trwożnego szacunku i oczywistego pożądania. Aly-thia zdławiła uśmiech, pozwalając biodrom kołysać się nieco mocniej pod wydymanymi wiatrem fałdami sukienki. Toro-vańscy mężczyźni stanowili fascynującą łamigłówkę składającą się z wielu sprzeczności. Bezinteresowni w swej wiernej służbie wielkim rodom, a równocześnie niezwykle dumni z własnego dziedzictwa. Opiekuńczy w stosunku do kobiet należących do ich rodzin i, jak słyszała, skandalicznie śmiali w dyskusjach na temat żon, sióstr i córek innych mężczyzn. Pobożni i bogobojni verentyjczycy, kiedy im to odpowiadało, a przy tym całkowicie opętani myślami o płci pięknej i seksie. Wszystko to razem sprawiało, iż młoda niewiasta posiadająca skłonności i smykałkę do podobnych gierek czuła, że żyje.

Powyżej majaczył zarys czteropiętrowej rezydencji o kamiennych ścianach, podzielonych na kwatery oknach i spadzistym dachu z czerwonej dachówki. Dworek stanowił najpiękniejszą fortecę, jaką zdarzyło się widzieć Alythii. Przemierzyła płaskie, kamienne patio, mijając kolejne fontanny. Granicami dziedzińca biegły rzędy kolumn połączonych łukami. Przestąpiła pod głównym łukiem i znalazła się w oświetlonym lampami pasażu.

Przejście wiodło na wewnętrzny, kwadratowy podwórzec otoczony z dwóch stron przez balkoniki, z kolejnych dwóch zaś oknami. Wokół rozstawiono wielkie donice pełne kwitnących roślin. Pomiędzy kolumnami, w świetle lamp dojrzała oczko wodne. Pośród zielonych lilii pływała złota rybka. Służący podążał wzdłuż kolumn, lecz poza tym na dziedzińcu panował bezruch. Co najmniej połowa domowego personelu uczestniczyła w obchodach Sadisi. Nie mając lepszego zajęcia, postanowiła zwiedzić okolicę. Alythia wybrała kierunek, w którym dotąd nie spacerowała.

Przechadzka zawiodła ją pod zwieńczony metalowymi szpikulcami południowy mur. Alythia ruszyła wzdłuż przeszkody. Zerkała ku górze w stronę gwardzistów pełniących wartę na szczycie umocnień. Myśl, iż mieszkańcy podobnej posiadłości jak rezydencja Halmadych mogli uważać się za narażonych na atak, wydała jej się dziwna. Słyszała jednak jeżące włos na głowie historie o tym, co wojownicy Nasi-Kethu zrobili w przeszłości kilku wielkim rodom. Nocne widma, jak nazywali nasi-kethów mężczyźni z arystokratycznych rodzin, czasami mając na myśli również Serrinów. Nocne cienie, krwiożercze i bezbożne. Niektórzy, mówiąc o nich, czynili przy tym święte znaki.

Ścieżka kończyła się drewnianym ogrodzeniem z furtką. Alythia wytężyła wzrok. Wewnątrz ogrodzenia było ciemno. Pełniącą funkcję stropu siatkę porastała winorośl. Alythia ponad furtką odsunęła zasuwę. Zamknęła za sobą drzwiczki i sięgnęła ku najbliższej kiści winogron. Zerwała owoc i włożyła w usta, był pyszny. W pobliżu wisiała kolejna kiść, przesunęła się więc, aby i jej spróbować.

Ochrypłe warknięcie w ciemności stanowiło pierwszą wskazówkę, że nie jest tu sama. Alythia zesztywniała, serce zabiło jej szybciej. Dobiegający z mroku dźwięk zabrzmiał jak. Obróciła się bardzo powoli. Z odległości nie większej niż sześć kroków obserwowała ją para fosforyzujących oczu. Oczy poruszyły się, zabrzęczały metalowe ogniwa. Cień ujawnił swą naturę. Pies, kudłaty i na łańcuchu. Warknął ponownie, dźwięk zmroził księżniczce krew w żyłach. Dodatkowo zwierzę okazało się duże. Alythia nigdy nie przepadała specjalnie za psami. Teraz, ze zwielokrotnioną siłą, utwierdziła się w tym odczuciu.

Próbując opanować paniczne drżenie, zaczęła niezwykle powoli cofać się ku furtce. Psy, jak kiedyś powiedział Alythi ktoś w Baen-Tar, potrafią wyczuć strach i rozpoznać go w ludzkiej postawie. Reagują nań własnym strachem oraz agresją. Lepiej nie okazywać przed nimi lęku, poradził jej ówczesny rozmówca. Cóż, na to już za późno, ponieważ była przerażona.

Dotarła do bramki i poczuła nadzieję, że może zdoła wyjść z tej opresji bez szwanku. Wówczas pies rzucił się do przodu. Alythia krzyknęła, potknęła się, odskakując do tyłu i zderzyła z drzwiczkami. Pies napiął trzymający go łańcuch, szczerząc zęby zaledwie na wyciągnięcie ręki od jej gardła. Alythia szarpnęła się, cofając wzdłuż porośniętego winoroślą ogrodzenia i upadła na plecy. Pies napiął ogniwa, miotając się i ciskając, lecz Alythia znajdowała się poza jego zasięgiem.

Usłyszała zbliżający się tupot kroków, furtka szczęknęła przy otwieraniu. Strażnik wrzasnął na psa i pobiegł w jego kierunku. Zwierzę cofnęło się, a potem obróciło i skoczyło do przodu. Mężczyzna brutalnie zdzielił je mieczem w pochwie. Zwierzak zaskowyczał i wycofał się z podkulonym ogonem. Drugi zbrojny złapał Alythię za ramię i wyciągnął za furtkę.

– Moja pani, czy nic ci nie jest? – Nadbiegli kolejni strażnicy oraz kilku służących. Alythia usiłowała odzyskać oddech, jej wargi drżały. Czuła, że kolana w każdej chwili mogą się pod nią ugiąć. – Moja pani? – Zza obrębu ogrodzenia dobiegały wrzaski, łomot ciosów i zwierzęcy skowyt, gdy pozostali strażnicy wymierzali brutalną karę.

– Nic… nic mi nie jest – zdołała odpowiedzieć bez tchu. – Łańcuch zatrzymał zwierza.

– Niezwykle mi przykro, moja pani – powiedział z galanterią młody zbrojny. Wyglądał na zadowolonego ze swej udanej akcji ratunkowej. – Ktoś powinien przestrzec cię przed wilkiem. Zapewniam cię, że winny poniesie karę za owo przeoczenie.

– Wilkiem? – Alythia zamrugała.

– Tak, moja pani, to wilk. Wilczyca. – Drugi strażnik wyłonił się właśnie zza ogrodzenia, z mieczem w pochwie w dłoni i zamknął za sobą furtkę. – Stanowiła prezent od kupca, jakieś osiem miesięcy temu. Wówczas była pięknym, małym szczeniaczkiem o dużych łapach, sterczących uszach i delikatnym, szarym futerku. Mistrz Tristi oraz panienka Elra przepadali za zwierzakiem, a ona podążała za nimi wszędzie. – Usta żołnierza wykrzywiły się w ironicznym uśmiechu. – Ale śliczne wilcze szczeniaczki, jak wiesz, szybko wyrastają na duże wilki.

– Nie można trzymać wilka jako maskotki! – Nawet Alythia o tym wiedziała. – Nie sposób ich oswoić, niezależnie od tego jak bardzo są towarzyskie, kiedy są małe! I rosną tak szybko.

– Niewątpliwie moja pani posiada w podobnych kwestiach góralską wiedzę, którą nam niedane było zdobyć na nizinach – odparł zbrojny. – Osobiście uważam, że zwierzę powinno zostać zabite. Tak ze względu na siebie, jak i na innych. Ale dzieci wciąż pamiętają małego szczeniaczka i nie mogą zdobyć się, aby.

– Czekaj… jaką góralską wiedzę? – Alythia ponownie popatrzyła w kierunku furtki. – To lenayiński wilk?

– Tak, moja pani. – Zbrojny spojrzał na nią z lekkim zdziwieniem. – W Torovanie pozostało zaledwie kilka wilków. Zabijają farmerską trzodę i książęta w wielu regionach oferują wysokie nagrody za wilcze skóry. Kupiec, który dostarczył szczenię, powrócił właśnie z Lenayin. Co stało się z matką szczenięcia, nie wiem.

Alythia zaryzykowała ostrożny powrót do furtki. Drugi ze strażników stanął z boku i pytająco popatrzył na towarzysza. Alythia zignorowała obu mężczyzn, spoglądając nad ogrodzeniem. Wilczyca skuliła się w odległym kącie, niemal niewidoczna w ciemności. Lenayińska wilczyca. Raz czy dwa słyszała wyjące wilki, podczas odwiedzin w baen-tarskim miasteczku w pobliżu lasu, u podnóża wzgórza, na którym wzniesiono stolicę. Teraz zwierz był tutaj, na łańcuchu, w petrodorskiej rezydencji, w miejscu gdzie żaden lenayiński wilk nie miał czego szukać.

Nieoczekiwanie wspomniała głupią sprzeczkę, jaka wybuchła pomiędzy dziką, nieokiełznaną Sashandrą a ich bratem Damonem przed wielu laty, przy okazji jednej z rzadkich wizyt siostry w Baen-Tar. – One nie atakują ludzi, Damonie! – Sashandra upierała się głośno, jak miała w zwyczaju. – To verentyjski mit! Mogą cię zjeść, kiedy jesteś już martwy, jednakże boją się ludzi. Atakują jedynie wtedy, kiedy są przestraszone i przyparte do muru lub wówczas, gdy bronią małych! – Sashandra mogła być szaloną, samolubną chłopczycą, ale niewątpliwie znała się na zwierzętach.

Przestraszona. Wkroczyła na teren zwierzęcia, nieznajoma w ciemności. Te wyszczerzone zęby i położone uszy… naprawdę napędziły jej strachu, lecz to wilczyca wystraszyła się pierwsza. Być może miała powody, aby się bać. Być może nauczyła się obawiać odwiedzin. Teraz wilczyca kuliła się w ciemnościach, zbita, posiniaczona i na łańcuchu.

Być może, odezwał się w jej myślach cichy, ponury głos, za kilka lat skończysz tak samo.

***

Wąska ścieżka wiodła stromo pod górę po kruszących się schodkach, następnie zakręcała ostro za murem ogrodu. Sasha podążała cicho śladem Rhillian, pragnąc poruszać się choćby w połowie tak bezdźwięcznie i zwiewnie jak Serrinka. Za plecami miała Errollyna, Aisha zamykała szereg. Maszerowali z obnażonymi mieczami. Alejka zwęziła się, a potem rozszerzyła, i nagle przed ich oczami rozpostarł się niesamowity widok na przystań. Światła było tylko tyle, by dojrzeć dokładnie dróżkę. Trójka Serrinów oraz Sasha przywarli do wznoszącego się muru, bezpiecznie kryjąc się w cieniu. Bezpośrednio poniżej rozciągały się podwórka domostw i niewielkie warzywne ogródki. Z tego miejsca, zwinni ludzie mogli wspiąć się na dachy i przebiec wzdłuż budynków, docierając na dowolny z dziedzińców. Znający petrodorskie zaułki oraz widzący w ciemności na tyle dobrze, aby nimi podążać, mieli w swym zasięgu całe miasto.

Ścieżka ponownie prowadziła w górę; stromymi nierównymi stopniami. Przesmyk pośród murów był tak ciasny, że Sasha musiała przycisnąć ramiona do boków. Przed nimi spanikowany kot przebiegł dróżkę i wdrapał się na ogrodzenie. Rhillian, poruszająca się truchtem z niezwykłą lekkością, w miejscu, gdzie ścieżka zawijała wokół wielkiego, wyrastającego wprost ze skały drzewa, odbiła się stopą od wystających korzeni, pomijając stopnie. Potem się zatrzymała. Wskazała ostrzem schodek z przodu, by ostrzec Sashę. Przeskakując kolejne stopnie, Sasha dojrzała w ciemnościach sznur-potykacz. Niewątpliwie biegł przez dziurę w murze, uwiązany do dzwonu mającego ostrzegać o przekradających się nocą widmach. Petrodorskie zaułki pełne były podobnych pułapek, skutecznych raczej przeciw ludziom, słabo widzącym nocą, niż przeciwko Serrinom. Sasha wskazała pułapkę Errollynowi, przeskoczyła sznur i pobiegła w górę po wijących się stopniach.

Przecięli kilkanaście wąskich dróżek lawirujących poprzez stok pośród ceglanych i kamiennych zabudowań o szczelnie zatrzaśniętych okiennicach. W miarę wspinaczki wrzawa głosów oraz muzyki narastała. Nieco dalej Sasha ujrzała zgrupowanie rozciągnięte wzdłuż jednej z bocznych dróg. Zebrani tańczyli do rytmu melodii przed rozpalonymi na zewnątrz baru ogniskami. Na innym skrzyżowaniu bezpański pies pognał za nimi, ujadając wściekle, lecz gdy Aisha cisnęła dobytym z kieszeni kamieniem, uciekł ze skowytem w przeciwną stronę. Kolejny kundel jednakże pognał, ścigając ich ścieżką, warcząc i szczekając, a następny kamyczek precyzyjnie rzucony przez Aishę tylko go rozwścieczył.

Aisha obnażyła klingę. Errollyn przecisnął się obok niej i zamarkował krok w lewo, by prawą stopą mocno kopnąć psa w głowę. Pies okręcił się w powietrzu i odbił od muru. Leżał przez moment nieruchomo, potem spróbował się podnieść i ponownie upadł.

– Errollynie! – rzuciła z irytacją Aisha, cofając się i klękając przy chudym, kościstym zwierzęciu. Obmacała jego kark, potem zrobiła minę, wyciągnęła klingę i poderżnęła zwierzakowi gardło. – Dlaczego nie użyłeś miecza? To bardziej humanitarne.

– Potrzebuję praktyki w tel’shan’til – swobodnie wyjaśnił Errollyn. Miał na myśli formę walki wręcz, podobnie jak sva-alverd opracowaną w Saalshenie. Aisha wytarła ostrze o wyleniałą sierść i poirytowana pospieszyła ich gestem. Ścieżka na chwilę rozszerzyła się wystarczająco, aby pomieścić obok siebie dwie osoby i Sasha zwolniła, równając się z Errolly-nem.

– I pomyśleć, że miałam cię za miłośnika zwierząt – skomentowała. Nie czuła specjalnej sympatii do bezpańskich petrodorskich kundli, lecz postępowanie Errollyna wyglądało na niepotrzebnie okrutne. Czasami wydawał się tak… nieprzewidywalny. A nawet niebezpieczny.

Zielone oczy błysnęły w ciemnościach, kiedy na nią spojrzał. Nie był drobnym ani też słabym mężczyzną. Mimo tego była bardziej świadoma jego obecności, niż uzasadniałaby to postura Serrina. – Te bezpańskie kundle roznoszą choroby – wyjaśnił. – Najagresywniejsze są tak głodne, że tracą rozsądek, lub też wściekłe. W naturze przyroda sama dokonuje selekcji. Tutaj utrzymywane są przy życiu.

– Mogłeś użyć miecza – Sasha powtórzyła napomnienie Aishy.

– Kiedy w lesie mysz atakuje niedźwiedzia – kontynuował Errollyn – i niedźwiedź połknie ją w całości, czy współczujesz myszy?

– Jeżeli ktoś przypadkiem ma słabość do gryzoni o samobójczych instynktach, sądzę, iż mógłby odczuć współczucie.

– Istnieje wielka różnica – odpowiedział z uśmiechem Errollyn – pomiędzy tymi, którzy jedynie twierdzą, że po prostu kochają przyrodę, a tymi, którzy gotowi są uczyć się od niej. – Sasha posłała mu długie, nieufne spojrzenie… ale ścieżka ponownie się zwężała i musiała wysunąć się do przodu.

W końcu, gdy wydało się, że hałas osiągnął poziom szczytowy, Rhillian przystanęła pod murem w miejscu, w którym pień rosnącego drzewa wybrzuszył cegły. Białowłosa Serrinka bez wysiłku wspięła się na górę. Sasha schowała miecz do pochwy i wdrapała się za nią po gałęziach. Ruszyła następnie szczytem muru, docierając do płaskiego daszku. Podążyła dalej, stąpając po solidnych dachówkach. Wciskając palce w szpary, wspięła się po niewysokiej kamiennej ścianie, by na koniec podciągnąć ponad jej krawędź.

Znalazła się na szerokim, płaskim dachu wyłożonym płytkami. Wokół krawędzi biegł niewysoki murek z ozdobnymi otworami, zastawiony roślinami w glinianych donicach. Stały tu również krzesła i niewielki stół. Pośrodku dojrzała zakrywającą wejście klapę.

Dochodzący z ulicy hałas był teraz ogłuszający. Rhillian usiadła na ławeczce przy niskim murku i spojrzała za krawędź. Sasha, Errollyn oraz Aisha usiedli obok. Ulica ukośnie przecinająca zbocze była wystarczająco szeroka, by pomieścić mijające się wozy. Po obu stronach traktu zebrał się tłum. Bezpośrednio poniżej drużyna rozebranych do pasa mężczyzn manewrowała wielkim, otwartym wozem zjeżdżającym z wierzchołka stoku. Na pace wehikułu majaczył zarys ogromnego kamiennego posągu przedstawiającego na wpół nagiego męża o gigantycznych muskułach, z mieczem w jednej i laską w drugiej ręce. Statua wydawała się wykuta z jednolitego skalnego bloku. Kolejni mężczyźni stali po bokach wozu, zabezpieczając figurę przed zwaleniem się na pochyły bruk.

Posąg przystrojono gigantycznym purpurowym płaszczem zapiętym na złote pętelki. Z szyi figury zwisał potężny ośmioramienny verentyjski medalion. Wielkie, muskularne ramiona opleciono girlandami kwiatów, jedwabnymi wstęgami i obwieszono srebrnymi dzwoneczkami. Mężczyźni ciągnący uwiązane do wozu liny wrzeszczeli, napinając mięśnie, ich towarzysze podążali stromizną, wskazując drogę lub pomagając im manewrować. Kilku gotowych zablokować koła, gdyby wóz zaczął się staczać, targało wielkie drewniane kloce. Tłum wrzeszczał i rzucał przedmiotami. Harmider powiększały trąbki oraz bębny podążających z pochodem kolorowo odzianych muzykantów.

– Dom Firisów! – Errollyn uśmiechnął się, przekrzykując hałas. – Wyglądają, jakby się cokolwiek szamotali! Noc jest jeszcze młoda, być może zbyt mocno zaatakowali stromiznę za pierwszym razem.

Sasha spoglądała w dół, wytrzeszczając ze zdumienia oczy. Za podążającymi śladem reprezentantów rodu Firisów muzykami w polu widzenia pojawił się kolejny wóz, tocząc biegnącą pośród murów drogą. Co stanie się, jeśli któraś z drużyn utraci panowanie nad pojazdem? Wydawało się, iż podobna myśl nie nurtuje zgromadzonego na poboczu tłumu. Wozom towarzyszyli liczni gapie, którzy dopingowali wrzaskliwie swych faworytów. Hart miał trwać całą noc. Na pewno nie wszystkie zespoły składały się z tak wytrzymałych mężczyzn, by dotrwać do ostatniej, porannej wspinaczki na szczyt wzniesienia.

Sasha wiedziała, że posągi przedstawiają świętego Sadisa. Czuła się zadziwiona, ujrzawszy jego podobizny po raz pierwszy. Jej wiedza na temat verentyjskich świętych ograniczała się do świętego Ambelliona, kapłana, który przyniósł wiarę do Lenayin. Przedstawiano go jako starca kroczącego w zniszczonych sandałach i podpierającego się sękatym kosturem. W porównaniu z nim wyobrażenia świętego Sadisa były zmysłowe.

Kiedy święty Sadis po raz pierwszy przybył tutaj z Bacosh, Petrodor był zaledwie niewielką rybacką wioską, rządzoną przez lokalnego diuka mieszkającego w zamku na szczycie wzgórza. Legenda głosiła, iż władca poczuł się znieważony kazaniami Sadisa. Za karę skazał kapłana na dziesięć dni najcięższej pracy w Petrodorze – ciągnięcia wozów od portowego nabrzeża aż na szczyt stoku. W czasie owych dziesięciu dni, jak głosiła przypowieść, Sadis ciągnął niezwykłe ciężary z niestrudzoną determinacją, nie okazując żadnych oznak słabości. Ludzie pytali go o tajemnicę jego mocy, on zaś odpowiadał im, że pochodzi ona od verentyjskich bogów. Zainspirowana w podobny sposób verentyjska wiara wzrosła w Petrodorze w siłę. W każde Sadisi mężczyźni spędzali cały dzień i noc, ciągnąc obładowane wozy w górę i opuszczając w dół stoku. Miało to upamiętniać wysiłek Sadisa oraz zademonstrować bogom hart ducha, dając tym samym świadectwo wiary. Wytężali się w tym kieracie od samego ranka i teraz byli już widocznie zmęczeni.

– Na dachu czyjego domu stoimy? – zapytała Sasha.

– Przyjaciół – odparła Rhillian, nieznacznie wzruszając ramionami. Choć zazwyczaj bezpośrednia, Rhillian, gdy pytania dotyczyły kwestii bezpieczeństwa, potrafiła być równie lakoniczna, jak każdy Serrin. – Nie widzę, by drużynę wspierał któryś z synów Firisa.

– Bez wątpienia pochłania ich co innego – zgodził się Errollyn. – Synowie zazwyczaj aż się palą, by reprezentować swe rody. Dostrzegam kilku kuzynów, których rozpoznaję, oraz paru wujów. Wspomagają ich liczni przedstawiciele spokrewnionych pomniejszych rodzin. Nie, czekaj… jest z nimi Georgy Firis. U końca drugiego sznura.

– Zaledwie wnuk – skomentowała Rhillian, lekko potrząsając głową. – Niezbyt duże poświęcenie, aby wesprzeć drużynę w Harcie, jak na jednego ze starszych sprzymierzeńców Steinerów. Najwidoczniej pochłaniają ich inne, bardziej naglące sprawy.

– Kolejne rozmowy? – zapytała Sasha, marszcząc brwi. – Nawet podczas Sadisi?

– Steinerowie wyprawiają w swej rezydencji wielkie przyjęcie – odparła Rhillian. – Wszyscy będą w nim uczestniczyć. Wliczając twoje siostry.

Marya i Alythia. Świadomość, że dwie spośród jej sióstr znajdują się w pobliżu, gdy przebywa tak daleko od domu, stanowiła dziwne doznanie. Marya była żoną Symona Steinera, najstarszego syna patachi Marlena Steinera. Kiedy patachi umrze, Marya stanie się żoną najpotężniejszego człowieka w Petrodorze. Mieli czworo dzieci, Sasha nie poznała żadnego z siostrzeńców. W rzeczy samej minęło czternaście lat, odkąd po raz ostatni widziała Maryę. Czasami miała nadzieję, być może płonną, że zdołają się jakoś spotkać. Wątpiła, aby członków potężnego rodu Steinerów ucieszyła podobna perspektywa.

Wyprzedziła zmierzający do Petrodoru orszak ślubny Alythii o dziesięć dni. Ceremonia miała miejsce pięć dni później… Od ślubu minęły już dwa tygodnie. Wesele widziała jedynie z daleka. Nie poczuła się urażona, iż pominięto ją przy rozsyłaniu zaproszeń. Szczerze wątpiła, by klan Halmadych miał ucieszyć się na jej widok bardziej niż ród Steinerów. I w przeciwieństwie do Maryi, Alythia najprawdopodobniej podzielała uczucia nowej rodziny.

Takimi właśnie więzami największe handlowe miasto Rhodii z własnej woli związało się z wyżynnym, barbarzyńskim królestwem. Rodziny nieposiadające w żyłach szlacheckiej krwi dzięki kolosalnej i ostentacyjnej kumulacji bogactw wzniosły się do godności arystokratycznych rodów. A teraz żeniły swych synów z lenayińskimi księżniczkami, by zagwarantować sobie w ten sposób lojalność niecywilizowanych sąsiadów. Sasha nigdy nie wierzyła w wynikającą z urodzenia wyższość, jednakże dostrzegała w tym coś odstręczającego. Cóż, pomyślała ponuro, obserwując mężczyzn z rodu Firisów siłujących się ze swym ciężarem, przynajmniej jedna lenayińska księżniczka nie jest na sprzedaż.

– Nie zaprosiłaś mnie tutaj tylko po to, abyśmy obejrzały obchody, nieprawdaż? – ostrożnie zapytała Sasha. Rhillian posłała jej olśniewający, leciutko wyzywający uśmiech.

– Ar’mahler t’eign – powiedziała karcąco. Arnai znaczyło „nietaktowny” lub „nieelegancki”, skrócone do leimahler, oznaczało „opinię”. lecz o znaczeniu zbliżonym do leimas, określającego „widok”. Zaś eign w słowie rhe’leign, oznaczało „przyszłość”… niemniej zredukowane do wszechobecnego tas, implikowało raczej subiektywną opinię niż obiektywne znaczenie. Być może sugerując, że osoba wyrażająca podobnie nietaktowny komentarz… cierpiała na paranoję? Nie myślała jasno? Była w swej sugestii blisko, chybiając jednakże celu? A może wszystko z wymienionych możliwości po trochu… lub też żadna?

– Ny as’sere sa’toth khan – zripostowała Sasha. Nie pogrywaj ze mną. Saalsi było poetyckie oraz wieloznaczne. Mogło być czytane wspak albo do przodu, lub w każdej innej kombinacji. Język poetów, filozofów i marzycieli, dla których forma często okazywała się ważniejsza od treści. Opanowała go dobrze, jak na ludzkie standardy, podczas dwunastu lat spędzonych w lenayińskiej głuszy u boku Kessligha. Kiedy była młodsza, nalegał czasami, aby przez cały miesiąc rozmawiali wyłącznie w saalsi. Lecz nadal nieraz zaskakiwało ją, gdy znajome zwroty padały z ust Serrinów, żonglujących słowami niczym popisujący się podrzucaniem noży sztukmistrz z doków, dający obłędne przedstawienie pełne zaskakujących niespodzianek i zwodów.

– Często możesz stwierdzić, kto knuje, jedynie przyglądając się ludziom – radośnie oznajmiła Aisha w saalsi, spoglądając na drogę. Aisha zazwyczaj była pogodna i miała dobry zwyczaj niesplatania wypowiedzi w saalsi w węzły, których rozplątanie przekraczało możliwości biednych ludzi. Będąc na wpół człowiekiem, wykazywała więcej zrozumienia dla ludzkich niedoskonałości. – Na przykład, spójrz tutaj… w górę drogi, na następny wóz. To ród Esheronów. Ten taszczący kloce pod koła to Ellot Esheron, brat patachi Esherona… Ramię ma na temblaku i zdaje się utykać, co wyjaśnia, dlaczego dźwiga kloce miast ciągnąć za linę. Wypadek, czy też wdał się z kimś w walkę?

– Podobno on i jego brat nie żyją w zgodzie – dorzucił zamyślony Errollyn. – Dzieli ich spór dotyczący zaginionego ładunku z Amerynu i oszukanych inwestorów.

– Być może inwestorzy próbowali wyrównać rachunki – zasugerowała Rhillian.

– Albo żona ponownie spuściła mu łomot! – Aisha się roześmiała. – Jest krewka!

Trójka Serrinów wygłaszała niecichnące komentarze, gdy kolejne rody przesuwały się przed ich oczami, opuszczając obciążone wozy w dół Korkociągu. Prezentowali niewyczerpaną, zdawać się mogło znajomość wewnętrznych spraw petrodorskich rodzin. Lecz z drugiej strony talmaad służył Saalshenowi. Ich obowiązkiem było wiedzieć. Dysponowali także odpowiednią ilością złota, umożliwiającą pozyskanie owej wiedzy.

Zainteresowanie Sashy znacznie wzrosło, gdy w polu widzenia pojawił się wóz reprezentantów rodziny Halmadych. Rodowe barwy mieli czarno-czerwone. Posąg Sadisa na ich wozie oskarżycielsko mierzył wyciągniętym palcem, ponad bujną brodą, w oczach świętego malowało się zdecydowanie. Tłum gapiów podążający wraz z wozem wydawał się szczególnie duży i głośny. Wlekący się wraz z ciżbą grajkowie hałasowali w sposób z trudem dający określić się mianem muzyki.

– Nie sądzicie, że drugi pod względem potęgi ród w Petrodorze mógłby pozwolić sobie na jakichś przyzwoitych muzyków – zasugerowała z grymasem Sasha.

– Spójrzcie – wtrąciła się Rhillian, spoglądając ze śmiertelną powagą. – Przy lewym kole. Ten ze srebrzoną bransoletką.

– Och, tak – potwierdziła Aisha, wychylając się poza mur, by przyjrzeć dokładniej. Errollyn, jak zauważyła Sasha, obserwował okna oraz szczyty dachów okolicznych budynków. Widział w mroku lepiej nawet od Rhillian i zapiął teraz cięciwę na łuczysku. By uwierzyć w jego łucznicze umiejętności, należało na własne oczy zobaczyć go w akcji. – Nosi srebrny łańcuch. Śliczniutki.

– Co z tego? – zapytała Sasha.

– Ludzie diuka Tarabai upodobali sobie srebrną biżuterię – wyjaśniła Aisha, nie odrywając niebieskich oczu od rozgrywającej się poniżej sceny. Sasha nie miała pojęcia, jak jej towarzysze zdołali wypatrzeć pojedynczą sztukę biżuterii pośród cieni, płomieni pochodni oraz kaganków, w takim zamieszaniu. – Danor posiada kilka doskonałych kopalni srebra. Często kupujemy od nich kruszec, w Saalshenie nie ma go zbyt wiele.

– Złodzieje – dodał Errollyn. – Zdzierają z nas straszliwie, na rynku brak jednak konkurencji. Tylko Tassi miała z nimi dobre relacje i mogła wytargować rozsądne ceny. – W jego głosie dawało wyczuć się smutek. Aisha także zmarkotniała. Sasha wspomniała ich przyjaciółkę Tassi i również posmutniała.

– Z lewej ma teraz Daneri Belary’ego – dodała Rhillian.

– Naprawdę? – Aisha wytężyła wzrok. – Errollynie, czy widzisz?

Errollyn obrzucił zbliżający się wóz krótkim spojrzeniem. – Daneri Belary’ego i Jontiego Maera – powiedział.

– Gdzie? – Rhillian zmrużyła oczy. – Och, jest w wozie, zabezpiecza posąg.

– Daneri Belary jest dziedzicem diuka Belary’ego? – zapytała Sasha.

– Nie, drugim synem – odparła Rhillian. – Hart stanowi chłopięcą przygodę. Książę Belary wraz z następcą zatrzymają się w rezydencji Steinerów. To symbol zaufania i więzów łączących diuków z domem Steinerów. Jonti Maer jest dziedzicem rodziny Maerów, kolejnego ze znaczących rodów Vedichi.

– Sojusz Steinerów się rozrasta – zauważyła Sasha.

Rhillian przytaknęła. – Pytanie brzmi, jak bardzo.

Diuk Tarabai był feudalnym lordem Danoru, północnej prowincji Torovanu. Diuk Belary rządził w zachodniej Vedi-chi. Sasha nie wiedziała wiele o torovańskich lordach oraz ich poczynaniach oprócz tego, iż ziemia była tu posiadana i zarządzana w feudalny sposób. Szczęśliwie nieznany jeszcze w Lenayin i, na duchy, oby nigdy niepoznany w jej ojczyźnie. Sasha przewodziła rebelii po części, by zapobiec podobnej sytuacji. Za co została wygnana z kraju przez własnego ojca, króla Lenayin, Torvaala.

Relacje pomiędzy Petrodorem a jego feudalnymi prowincjami, jak wnioskowała, były osobliwe. Gros powierzchni Petrodoru, przedstawionego na mapie, leżało w prowincji Coromańskiej. Dwieście lat kumulacji bogactw oraz władzy uczyniło jednakże miasto potęgą samą w sobie, poza kontrolą feudalnych książąt. Petrodor stanowił także kolebkę verentyjskiej potęgi w Torovanie, a tak naprawdę w całej północnej Rhodii. Większość torovańskiego bogactwa wcześniej czy później przepływała poprzez Petrodor i rządzący prowincjami diukowie oraz arystokracja, rozumiejąc, co jest dla nich dobre, ugięli karki, by odebrać nagrodę.

Do niedawna wielkie petrodorskie rody potrzebowały torovańskich diuków wyłącznie z jednego powodu – handlu. Obecnie, gdy zanosiło się na wojnę w Bacosh, rodziny odkryły, że diukowie posiadają kolejne zasoby, które Petrodor może spożytkować. Żołnierzy. Od samego początku ukutego w Świątyni Porsadaskiej świętego braterstwa, ród Steinerów oraz jego sojusznicy usiłowali stworzyć armię. Siłę mającą odzyskać „święte ziemie” – bacoshańskie prowincje Rhodaan, Enorę i Ilduur, od dwóch wieków znajdujące się pod protektoratem Saalshenu. Kiedy ówczesny król całego Bacosh, Leyvaan, poprowadził nieudaną inwazję na Saalshen, Serrini odpowiedzieli kontruderzeniem, zajmując trzy najbliższe swym ziemiom bacoshańskie prowincje. Utworzyli z nich strefę buforową, przekształcając nie do poznania. Zmiany owe niezwykle zaniepokoiły rhodijskie święte braterstwo, prowadząc ostatecznie do wygłoszenia przez petrodorskiego arcybiskupa niedawnego wezwania do Świętej Krucjaty. Teraz petrodorski talmaad, tuż pod samym nosem arcybiskupa, wszelkimi możliwymi sposobami usiłował zniweczyć przygotowania do wojny.

Rhillian, opierając dłoń na brzuchu, nabrała głęboko tchu. Odbiło jej się cicho. – Za dużo krewetek? – podsunęła Sasha.

Rhillian uśmiechnęła się. – Zgodnie z prawdą, ludzie mogą uważać, iż wynaleźli większość szaleństw, ale nie obżarstwo. Stanowi serriński wynalazek.

– Podobnie jak arogancja – dodał Errollyn. Rhillian wzruszyła ramionami. – Niezdecydowanie – kontynuował Errollyn. – Zarozumiałość. Samouwielbienie. Żądza.

– Och, nie – powiedziała Aisha, potrząsając głową. – Lubię żądzę.

– Niejasność – powiedział Errollyn. – Moralna niejednoznaczność. Lenistwo.

– Niewiedza, kiedy należy się zamknąć – dodała Rhillian, rzucając mu ostre spojrzenie. Errollyn napotkał jej wzrok i odpowiedział półuśmiechem. Powietrze między nimi przez moment zdawało się iskrzyć.

Przerwał im dochodzący ze zbocza głośny trzask. Muzyka oraz krzyki na drodze zamilkły. Potem spoza pobliskiego zakrętu dobiegły ich wrzaski. Tłum popłynął w tamtym kierunku.

– To musiał być ostatni wóz – powiedział Errollyn, prostując się z łukiem w dłoniach. – Ruszajmy.

Zeszli z dachu i ruszyli ciemną i cichą uliczką, biegnącą równolegle do drogi. Kiedy krzyki stały się głośniejsze, Rhillian poprowadziła ich w górę kolejnymi, krętymi schodkami. Wylot zaułka otworzył się na trakt. Rhillian zatrzymała się przy lewym rogu skrzyżowania, Errollyn przy prawym, a Sasha pośrodku. Aisha pozostała za ich plecami, osłaniając tyły.

Teraz, po wspinaczce schodami, zdezorientowany tłum znajdował się na lewo od nich, tłocząc się w dolnej części wzniesienia, obok przewróconego wozu. Posąg Sadisa najwidoczniej spadł, z ciżby wynoszono rannych. Kilku ściskało złamane kończyny. Ludzie wrzeszczeli, gestykulując gorączkowo i rozglądając się za członkami rodziny lub też przyjaciółmi.

– Dom Raginich – powiedziała Rhillian. – Kolejni sługusi rodu Steinerów.

Sasha dojrzała, iż Errollyn ponownie obserwuje okoliczne budynki, zaledwie zerkając na chaos. Dzierżył swój ogromny łuk niczym laskę, trzymając łuczysko pośrodku. Druga dłoń spoczywała w pobliżu kołczanu na biodrze.

Z tłumu wynoszono właśnie mężczyznę o zwiotczałych ramionach i zwieszonej głowie. Włosy miał przesiąknięte krwią. – Wygląda na to, że złamał coś więcej niż zaledwie ramię – zauważyła Sasha.

– To Randel Ragini. – Głos Rhillian stwardniał, brzmiała w nim nuta podejrzliwej pewności. – Spadkobierca patachi Raginiego. Jakże dogodnie.

Sasha zmarszczyła brwi. – Dogodnie?

– W torovańskim funkcjonuje zwrot maradis nal-maradis – wyjaśniła Rhillian. Szczęśliwe niepowodzenie, przetłumaczyła Sasha. Prawie umknęło jej uwadze, iż nadal rozmawiali w saalsi. – Wygodny wypadek. Jak taki, gdy podczas Hartu przewraca się posąg i tak się jakoś składa, że zabija akurat dziedzica.

– Skąd wiesz, że to nie przypadek? – odparła Sasha. – Całe te szalone obchody stanowią wręcz proszenie się o katastrofę!

– Właśnie takie wypadki są najlepsze – powiedział Errollyn, nie spuszczając z oczu okolicznych dachów. – Witaj w Petrodorze.

– Ruszajmy – poleciła Rhillian, obserwując mężczyzn składających ciało na poboczu drogi. Niektórzy szlochali, wznosząc ręce do nocnego nieba. – Lepiej stąd znikajmy. Nastąpią reperkusje.

– Dlaczego? – zapytała Sasha. – W co wplątał się ród Raginich?

TRZY

Diuk Alexanda Rochel spoglądał na kamienne mury przesuwające się za okienkiem karety. Koła chrzęściły na bruku. Miał za sobą długą podróż wyboistym traktem oraz stromymi, wąskimi uliczkami. Te ostatnie wiodły przez doprawdy paskudną okolicę, pełną sypiących się baraków i slumsów. Nierówny bruk sprawiał, że podzwaniały mu zęby, a kapelusz o szerokim rondzie chwiał się na głowie.

Na ławeczce naprzeciw córka Alexandy, Bryanne, spoglądała rozszerzonymi oczyma przez okienko. Usiłowała dojrzeć cokolwiek ponad wysokimi murami otaczającymi biegnącą przez przełęcz drogę. Bryanne nie odwiedzała wcześniej Petrodoru. Podobnie jak wszystkie dzieci torovańskiej arystokracji wychowała się na opowieściach o pięknie i dostojeństwie miasta. Alexanda dostrzegł malujące się na twarzy córki lekkie oszołomienie, zaskoczone niedowierzanie. Jak dotąd widziała jedynie slumsy i zwieńczone ostrymi blankami mury. Nie martw się, dziecko, pomyślał ponuro Alexanda, dalej będzie już tylko gorzej. Bogowie, jakże nienawidził Petrodoru. Czuł się tak uszczęśliwiony zaproszeniem patachi Steinera, że miał ochotę walnąć w coś pięścią. Najchętniej w patachi Steinera.

– Nie chmurz się tak, mój drogi – odezwała się żona Alexandy, diuszesa Varona, zasiadająca u boku męża. Miała na sobie swą najlepszą suknię, ściągniętą w pasie, odsłaniającą ramiona, aksamitnoczarną i zdobioną srebrnymi cekinami. Podkreślała dobrze zachowaną figurę, pomimo czterdziestu ośmiu wiosen diuszesy. Ufryzowanie czarnych kręconych loków, nałożenie pudru i szminki, zajęło Varo-nie wraz ze służkami czas od lunchu. – Jestem pewna, iż wieczór okaże się czarujący. Bryanne, nie mogę się wprost doczekać, by przedstawić cię gościom. Wyglądasz doprawdy olśniewająco.

Bryanne, blada, lekko grubawa piętnastolatka, mająca dopiero nabrać kobiecych kształtów, przygryzła wargę. Fryzura, suknia i makijaż córki jedynie pogłębiały ponury nastrój Alexandy. To nie była dziewczynka, którą znał. Wystrojona, aby zaimponować jakiemuś małemu, służalczemu petrodorskiemu maminsynkowi. Bryanne była cichą posłuszną dziewczyną, w ciepłe letnie dni lubiącą malować w ogrodzie kwiaty. Wolałby już wepchnąć ją do jamy pełnej wygłodniałych wilków, niż przedstawiać bezczelnym, nieznośnie męskim młodzianom, jakich pewien był napotkać u patachi Steinera. Ale Varona nalegała. Narzekała, iż córka spotyka tak niewielu odpowiednich chłopców w Pazirze. Musi poszerzyć horyzonty zamiast przesiadywać całymi dniami w ogrodzie, malując i śniąc na jawie.

Alexanda rozpoznał kilka wielkich rezydencji po herbach na masywnych żelaznych bramach. Minęli dworek rodu Halmadych, któremu przewodził wyjątkowo nikczemny patachi Elmar Halmady. Jego dziedzic, Gregan, poślubił niedawno lenayińską księżniczkę. W Petrodorze, lenayińskie księżniczki były najwyraźniej ostatnio w modzie. Arystokracja – szykowny dodatek dla nadążającej za trendami elity. Alexanda parsknął pod nosem. Niemniej wyłącznie lenayińska arystokracja. Dostrzegał w tym smutną desperację nowobogackich, kupujących krzykliwą biżuterię od kupców z doków i niepytających o pochodzenie ani jakość kamieni. Mimo wszystko krew jakiegokolwiek królewskiego rodu w żyłach wystarczająco imponowała Torovańczykom, mającym po raz ostatni prawdziwego monarchę przed siedmiuset laty. Czy też raczej wystarczająco imponowała rodom, których potęga i bogactwo pochodziły raptem sprzed półtora wieku. Ród Rochelów, z drugiej strony, reprezentował stare pieniądze. Alexanda Rochel mógł prześledzić swe arystokratyczne korzenie poprzez dwadzieścia trzy generacje przodków rządzących księstwem Paziry. Bogactwo oraz perspektywy Petrodoru mogły imponować pozostałym to-rovańskim diukom, na nim jednakże zdecydowanie nie wywierały wrażenia.

Kareta zatrzymała się ze skrzypem. Jadący w pierwszym powozie strażnicy krzyknęli do żołnierzy Steinerów strzegących bramy. Pazirscy zbrojni w kasztanowo-złotych płaszczach na kolczugach, spoglądający czujnie spod zwieńczonych kitami hełmów błyskawicznie pojawili się po bokach powozu. Nocne podróże przez miasto bardziej niż kiedykolwiek wcześniej wymagały ostatnimi czasy licznej eskorty.

Rozległ się głośny zgrzyt i wóz na przedzie ruszył z klekotem. Kareta podążyła za nim, mijając bramę posiadłości Steinerów, eskortowana przez czujnych strażników. Wyłożony kamieniami podjazd prowadził najpierw w dół, a następnie skręcał; po prawej pojawiły się wielkie marmurowe kolumny. Żołnierze otwarli drzwiczki powozu. Diuk Alexanda Rochel z Paziry nabrał głęboko tchu, zstępując w upalną petrodorską noc.

Odwrócił się, by pomóc żonie oraz córce opuścić powóz i został pozdrowiony przez przystojnego mężczyznę o bujnej brodzie, spiczastym podbródku i ostrych niczym sztylety oczach. Witający odziany był z przepychem, nosił obcisłą, obszytą kamizelkę na kolorowej koszuli o wielkim trójkątnym kołnierzu.

– Diuku Alexando – odezwał się Symon Steiner, dziedzic rodu Steinerów. Skłonił się, podobnie jak Alexanda, następnie klasnął w dłonie. Na palce wsunął dość pierścieni, aby przyprawić kobietę o rumieniec, pomyślał kwaśno diuk. – To wielki zaszczyt powitać cię ponownie. Mój ojciec będzie niezwykle zadowolony, iż diuk najpiękniejszej torovańskiej prowincji zechciał zaszczycić swą obecnością nasz skromny bankiet.

– Cała przyjemność po mojej stronie – odparł szorstko Alexanda, lecz Symon przesunął się już dalej, by ucałować dłoń jego żony. Varona była tym oczywiście zachwycona.

– Moja piękna diuszeso wyglądasz olśniewająco tego wieczoru.

– Och, mistrzu Steinerze, pochlebiasz mi.

Alexanda warknął cicho, lecz nikt nie zwrócił na niego uwagi.

– Ależ wcale nie, moja pani. Twe piękno opiera się nawet czasowi i za każdym razem, gdy się spotykamy, lśni coraz mocniej. A to cudne stworzenie musi być Bryanne. – Ucałował także dłoń dziewczynki. Varona rzuciła niecierpliwiącemu się mężowi srogie spojrzenie. Alexanda chrząknął. – Drogie dziewczę, mogę zagwarantować, iż dzisiejszego wieczoru spotkasz wielu kawalerów pragnących porwać cię do tańca. Proszę, nie rozczaruj nazbyt wielu młodzieńców. Nie mamy w domu dość medykamentów na złamane serca.

Bryanne zalała się soczystą czerwienią i wymamrotała odpowiedź. Symon uniósł wzrok zaskoczony. – Diuku Rochel, zabrałeś ze sobą tylko cudowną córkę? A gdzie twoi przystojni synowie?

– Mój mąż nie chciał zostawiać włości pozbawionych opieki – wtrąciła gładko Varona. – Wkrótce zaczną się deszcze oraz pora siewu. Carlito przyda się nieco doświadczenia jak radzić sobie samodzielnie.

– Och, wielka szkoda – powiedział smutno Symon. – Miałem nadzieję spotkać ich obu ponownie.

Sądzisz, że przywiódłbym moich dziedziców do tego zdradliwego gniazda żmij? – Alexanda cicho parsknął w duchu.

Pełnego zdradliwej trucizny, którą bez wątpienia warzysz tu ze swymi kapłanami. Jeżeli podczas tej podróży dojdzie do jakiejś katastrofy, przytrafi się ona wyłącznie mnie, a nie moim synom.

Hol w posiadłości Steinerów był zaiste imponujący. Wielką podłogę wyłożono marmurem, tak gładkim i wypolerowanym, iż lśniła niczym lód. W górze pięć wielkich kandelabrów płonęło światłem setek świec, a płomień każdej odbijał się od niezliczonych kryształowych wisiorów.

W drodze przez przedsionek towarzyszyli im kuzyni Steinera. Diuszesa Varona podążała na czele orszaku, Bryanne rozglądała się z podziwem. To był Petrodor z jej opowieści do poduszki. Na każdym kroku otaczali ich służący oraz czujni strażnicy. A wszystko to opłacono nieuczciwie zdobytymi pieniędzmi, pomyślał ponuro Alexanda, zerkając na boki. Serrińskie bogactwo. W czasach jego prapradziadka handlarze cieszyli się niewiele większą estymą od prostytutek. Teraz wznosili groteskowo monstrualne posiadłości, jak ta, by onieśmielić prawdziwych arystokratów i zaimponować ich żonom oraz córkom.

Poprowadzeni korytarzem przecinającym posiadłość, mijali jeden wspaniały pokój za drugim. W końcu dotarli do szerokich stopni wiodących na obszerne patio, za którym rozciągał się rozległy, pełen gości ogród. W świetle pochodni błyszczała biżuteria, połyskiwały bogate obszycia. Przygrywała niewielka orkiestra. Co najmniej setka panów oraz pań krążyła wolno po płytkach dziedzińca. Długie stoły zastawiono obfitością potraw. Służący krzątali się pośród zgromadzonych, nieustannie donosząc z kuchni pełne tace. Kolumny przy schodach, stoły, a nawet część spośród drzew przystrojono kolorowymi świątecznymi dekoracjami. Poniżej widoczna była rozświetlona petrodorska przystań.

– Przepraszam, diuk Rochel? – Alexanda odwrócił się w stronę kobiety z małą dziewczynką w ramionach, zmierzającej ku schodom. Nieznajoma nosiła piękną zieloną suknię. Długie czarne włosy upięła w gustowny kok z tyłu głowy. Wyglądała może na trzydzieści pięć lat, miała okrągłą twarz, uprzejmy uśmiech, pełne piersi i zaokrąglone biodra, tak typowe dla bogatych torovańskich dam. – Cudownie spotkać cię raz jeszcze. Ufam, że mój mąż wywiązał się z obowiązków gospodarza i powitał cię w drzwiach?

– Lady Marya Steiner – odrzekł poważnie diuk, całując podaną dłoń. – Twój mąż jak zawsze okazał się niezwykle elokwentny. Raczej nie miałaś pani okazji poznać mojej żony, diuszesy Varony?

– To dla mnie ogromna przyjemność. – W przeciwieństwie do większości bogatych torovańskich kobiet, Maryi Steiner niemal można było uwierzyć. Choć przed czternastu laty poślubiła Torovańczyka, w jej głosie nadal dawało się wychwycić ślad śpiewnej góralskiej wymowy. Jako diuk Paziry, której zachodnią część stanowiły pnące się ku Lenayin podgórza, Alexanda miał mnóstwo doświadczeń z góralami. Niektórzy twierdzili, że góralski akcent jest tak zaraźliwy, iż kiedy wiatr zmienia kierunek na wschodni, można nabawić się go niczym grypy. Raz podchwycony pozostawał do końca życia.

– A ty musisz być Bryanne! – rzuciła Marya. – Ależ jesteś piękna!

– Dziękuję, księżniczko Maryo – odparła nieśmiało Bryanne. – Czy to Shyana ci towarzyszy? Jest śliczna.

– Tak, to Shyana – potwierdziła Marya, całując drzemiącą dziewczynkę we włosy. – Ma dopiero dwa latka i jest bardzo zmęczona. Właśnie miałam zabrać ją na górę i położyć spać. Czy zechciałabyś mi towarzyszyć?

– Och, mogłabym?

– Lady Maryo, jesteś aż nazbyt uprzejma – wtrąciła się Varona – lecz planowałam jak najszybciej zabrać Bryanne na tańce.

– Och, droga diuszeso – roześmiała się Marya – osobiście dopilnuję, by przedstawiono ją wszystkim najprzystojniejszym kawalerom. Lecz najpierw może pomóc mi uśpić moją małą dziewczynkę.

– Och… oczywiście. – Varona uśmiechała się nieznacznie.

Marya zdawała się nie dostrzegać niezadowolenia diuszesy. Ujęła dłoń Bryanne i ruszyła w kierunku dużych strzeżonych tylnych drzwi. – Znasz jakieś kołysanki, Bryanne? Powiedz mi, które lubisz najbardziej.

– Mimo tak wielu służących i niań opiekujących się dziećmi, osobiście kładzie córeczkę do łóżka – skomentował z aprobatą Alexanda, spoglądając w ślad za odchodzącymi. – Oto prawdziwie przykładna Torovanka. Cóż za szkoda, że ostatnimi czasy musimy sprowadzać je aż z Lenayin.

– Och, Alexando, doprawdy – parsknęła zirytowana Varona. – Szczęściara z niej, stanowiący najlepszą partię kawalerowie będą potykać się o siebie, by poślubić jej córki.

– Moje najszczersze przeprosiny za to, że jestem jedynie diukiem Paziry – warknął Alexanda.

***

Nie minęło wiele czasu, gdy seniorzy rodów zaproszeni zostali do gabinetu patachi Steinera, mieszczącego się na trzecim piętrze, wysoko ponad ogrodem. Komnata była przestronna. Polerowaną biblioteczkę pod ścianą wypełniały książki, w kącie stało spore biurko, z okien rozpościerał się widok na port. Alexanda z kieliszkiem wina w dłoni przystanął przed otwartymi balkonowymi drzwiami, spoglądając w dal, dopóki nie przybył patachi Steiner. Nadęty dupek musiał oczywiście zjawić się ostatni.

Odwróciwszy się niechętnie, Alexanda przyjrzał się zgromadzonym. Patachi Marlen Steiner wyglądał staro, niegdyś szerokie barki miał przygarbione, opadające na ramiona włosy rzedły na czubku głowy. W miejscach, gdzie broda podkreślała dawniej zarys linii szczęki, dawało się dostrzec fałdki luźnej skóry. Lecz jego oczy pozostały czujne i pełne wiedzy.

Symon Steiner rozmawiał z diukiem Tarabai z Danoru, wysokim mężczyzną o kanciastej twarzy i wielkich uszach. Trzymając się najdalej jak to możliwe od rozmawiających i przyglądając tytułom na obwolutach, stał diuk Tosci, postawny i nieruchomy niczym posąg. Tosci oraz Tarabai kultywowali tradycyjną nienawiść dzielącą prowincje Coromańską i Danorską. Niewątpliwie nawet podobny tępak jak diuk Tosci zdawał sobie sprawę, iż wielkie rody lubiły podburzać obie prowincje przeciwko sobie? Lecz znów, Alexanda rozważył zupełnie poważnie, czy nie jest przypadkiem ostatnim myślącym diukiem, który ostał się w Torovanie.

W zebraniu uczestniczyła również czwórka innych patachi. Alexanda rozpoznał tylko jednego – patachi Elmara Halmady’ego, prawą rękę Marlena Steinera. Miał lepsze rzeczy do roboty niż zapamiętywanie twarzy tego swarliwego stadka. Diuk Belary z Vedichi, gruby, brodaty i przygłupi, przystanął u boku Steinera. Alexanda znał go aż za dobrze i wyjątkowo nie znosił.

– Moi przyjaciele – zwrócił się do zebranych patachi Steiner. – Wznieśmy toast z okazji obchodów Sadisi. – Przyjął kubek z rąk bratanka, tej nocy w gabinecie nie było służących, i uniósł. Wszyscy wypili.

– Toast za zdrowie arcybiskupa! – zaproponował patachi Halmady i wszyscy wypili również za to.

– Wypijmy za nasze zgromadzenie oraz nasze rodziny – dokończył patachi Steiner. Bratanek wykonał rundę z karafką wina, napełniając kieliszki zebranych. Nawet usługujący młodzieńcy nosili u bioder miecze. – Powinienem rozpocząć nasze zebranie, dzieląc się ostatnimi wieściami otrzymanymi od mojego dobrego przyjaciela, króla Torvaala Lenayina. Rebelia na jego północnych ziemiach ostatecznie dobiegła końca. Lenayin gotowe jest służyć verentyjskiej sprawie i nawet w tej chwili trwają przygotowania, by zebrać potężną armię.

– To dobre wieści – odezwał się jeden z patachi. – Nasza koalicja rośnie w siłę. Nawet Saalshen-Bacosh nie zdoła nam się oprzeć.

– Dobre wieści? – rzucił gwałtownie diuk Tarabai z Danoru. – To fenomenalne nowiny! Jedyną rzeczą na świecie, do której nadają się ci barbarzyńcy, jest walka. Zazwyczaj tłuką się pomiędzy sobą lub z Cherrovańczykami, lecz teraz… Zjednoczona lenayińska armia! Dobrzy bogowie, jeśli wyruszą z nami na krucjatę, od niechcenia oczyszczą całe Bacosh z Serrinów. Reszta z nas będzie mogła jedynie przyglądać się, klaszcząc w dłonie.

– A co z dziewczyną? – zapytał diuk Tosci z Coromanu. – Czy to prawda, że przybyła do Petrodoru?

– Bez wątpienia prawda – potwierdził ponuro patachi Halmady. – Jest tu również jej uman.

– Zatem w rzeczywistości to Kessligh Cronenverdt stał na czele lenayińskiej rebelii? – zapytał kolejny patachi.

– Nie – odrzekł Symon Steiner. – Wydaje się, że wielki nasi-keth porzucił Lenayin, przybywając do Petrodoru przed insurekcją. Sashandra Lenayin samodzielnie przewodziła buntowi i przetrwała.

– I uciekła w obawie o własne życie! – dodał diuk Tarabai.

– Została wygnana z Lenayin przez swego ojca – poprawił go Symon Steiner, z gracją trzymając kieliszek w dłoni. – Po nakłonieniu monarchy do przyjęcia rozsądnych warunków i oszczędzenia życia oraz majątków swych popleczników.

Część spośród zgromadzonych zdawała się zaniepokojona. Nikt nie kwestionował prawdziwości słów dziedzica

Steinera. Ród Steinerów słynął z posiadania licznych źródeł informacji w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach.

– Cóż, lepiej, że to ona przewodziła rebelii niż Cronenverdt – powiedział następny patachi. – Ten człowiek już cieszy się zbyt wielkim poważaniem, lenayiński dowódca Zjednoczonych Armii, bohater w kraju kochającym wojnę i herosów ponad wszystko. Jeśli Nasi-Keth zjednoczy się pod jego przywództwem, znajdziemy się w tarapatach.

– Nie – odparł diuk Tosci z ponurą nutą w głosie. Posępna mina pasowała do jego ciemnej cery i surowych rysów. – Wcale nie lepiej. Znacznie, znacznie gorzej. Uman Nasi-Kethu zyskuje sporo szacunku dzięki osiągnięciom swego umy… pupila, jeśli wolicie. Mówiono, że osiągnięcia Kessli-gha Cronenverdta w Lenayin są tak niebywałe, iż brak mu jedynie mogącego dorównać mu umy. A teraz jego uma dzięki własnym działaniom stała się legendą. Ponadto jest księżniczką. To komplikuje pozycję króla Torvaala. A także nasze położenie, gdyż prestiż Cronenverdta wzrósł jeszcze bardziej, teraz kiedy dziewczyna dołączyła doń w Petrodorze.

Alexanda dostrzegł ponure spojrzenia, które wymieniło kilku spośród diuków oraz patachi. Pochodzący z Coromanu diuk Tosci był najlepiej poinformowanym, jeśli chodziło o petrodorskie sprawy. Podobna wiedza zapewniała mu przewagę, to z kolei nie podobało się pozostałym.

– Diuku Rochel – powiedział patachi Steiner, jego spojrzenie spoczęło na Alexandzie. – Znasz dobrze górali. Jak oceniasz rezultat wydarzeń?

– Rezultat? – zapytał kwaśno Alexanda. – Nie ma żadnego rezultatu, Marlenie. – Część spośród obecnych obruszyła się na podobną poufałość. Alexanda nie dbał o to. – Kwestie, które dzieliły Lenayińczyków, nadal ich dzielą. Sądzę, że po prawdzie owo powstanie i tak odwlekło się długo. Król Torvaal jest sprawiedliwym człowiekiem godnym zaufania, lecz okoliczności czynią go marnym sojusznikiem.

Sytuacja w Lenayin jest niestabilna. Zawsze taka była i zawsze pozostanie. Jedynie głupiec mógłby liczyć na coś innego. Jeśli torovańska armia wkroczy do Bacosh wesprzeć Larosańczyków, lenayińskie wojsko równie dobrze może okazać się naszym błogosławieństwem, jak i zagładą. Przemyślcie sobie moje słowa.

– Jeśli nie chcesz walczyć, Alexando – powiedział głośno diuk Tarabai – po prostu to powiedz. Zamiast wymyślać żałosne wymówki mające nas nastraszyć.

– Tylko głupiec, jak powiedziałem – powtórzył Alexanda, spoglądając na diuka Danoru.

– Nie będziesz walczył, Alexando? – zapytał patachi Steiner. Zachował spokojny ton, lecz wyrazu jego oczu nie sposób było odczytać. Z rozkazu tego człowieka zabito więcej ludzi, niż Alexanda wychylił w życiu kielichów wina. Spojrzenie podobnego męża zawsze było znaczące, bez względu na jego minę. – Poinformowano mnie, że przybyłeś w asyście czterech setek zbrojnych.

– Pięciu setek – odparł Alexanda, spoglądając Steinerowi w oczy. – To symboliczne siły. Arcybiskup Augine osobiście wezwał mężów wiary pod broń, polecając im wyruszyć do Bacosh i odzyskać święte ziemie Enory, Rhodaanu oraz Ilduuru z rąk Serrinów. W Pazirze pozostało wielu wiernych gotowych wesprzeć podobną krucjatę. Pragnąłem jedynie zaznaczyć, iż żadna bitwa nie została nigdy wygrana dzięki samemu chciejstwu. Jeśli Pazirczycy mają przyłączyć się do torovańskiej armii w marszu na południe, powinniśmy być w pełni przygotowani na wszelkie ewentualności.

– I pod czyimi chorągwiami pomaszerujesz, Alexando? – zapytał diuk Belary. Poróżowiał na mięsistej brodatej twarzy, rozradowany wygłoszoną insynuacją.

– Jestem tutaj, czyż nie? – odparł lodowato Alexanda. – Gdzie są diukowie Songel oraz Cisseren, jeśli mogę spytać? Dlaczego ich nie uczynisz celem swych przycinków?

– Przyjęli inne zaproszenie – rzucił zimno patachi Halmady. Miał na myśli ród Maerlerów. Rywali. Wrogów. Rodzina Steinerów nie była jedynym rodem, który wyprawiał huczny bankiet z okazji Sadisi.

– To było ich prawem – powiedział spokojnie patachi Steiner. – Ród Maerlerów posiada znaczne wpływy na południu. Naturalne jest, iż diukowie z Songel i Cisseren przyjęli ich zaproszenie. Czekają nas kolejne rozmowy. Zobaczymy, czy zdołamy osiągnąć porozumienie.

Słowa, pomyślał ponuro Alexanda, mogły zapowiadać cokolwiek, od niewinnej rozmowy po masowe zabójstwo. Nie przywiódł ze sobą pięciuset żołnierzy jedynie po to, by zademonstrować gotowość do wojny – przyprowadził ich także dla ochrony. Patachi Steiner, z powodów umykających Alexandzie, dostrzegał w tej szalonej zawierusze okazję do wyciągnięcia zysku. Jeśli Torovan miał wystawić armię, ród Steinerów pragnął nią dowodzić. Rodzina Maerlerów pożądała zapewne tego samego. Bogowie, obdarzcie ich tak rzadko towarzyszącym im rozsądkiem oraz ogładą, pomyślał Alexanda. Inaczej na pewno wynikną z tego kłopoty.

– Dziewczyna – powiedział diuk Belary, drapiąc się w miejscu, gdzie broda nie zdołała porosnąć drugiego i trzeciego podbródka – powinna zostać zabita.

– Cronenverdt także – zgodził się diuk Tarabai, z wigorem kiwając głową.

Patachi, jak odnotował Alexanda, nie okazali wiele entuzjazmu, słysząc podobną sugestię. – Łatwiej powiedzieć, niż zrobić – rzekł patachi Halmady. Był wysokim, rozsądnym mężczyzną o spokojnym usposobieniu. Mówiono, że przejawiał zamiłowanie do ksiąg oraz nauki. Plotki głosiły także, że prowadzone przezeń interesy bywały nie na rękę braciom ze Świątyni Porsadaskiej. Nie okazywał żadnych zewnętrznych przejawów ambicji i niektórzy uważali, iż brak mu kręgosłupa patachi Steinera. Czyniło to Halmady’ego bezpiecznym, godnym zaufania sojusznikiem Steinerów – rzadka rzecz w Petrodorze. – Nasi-Keth to wojownicy, z którymi należy się liczyć, cieszący się poparciem na dole stoku. Niełatwo nam tam sięgnąć, moi diukowie.

– Zgódźcie się, abym posłał za nimi dwustu mych najlepszych ludzi – buńczucznie rzucił diuk Tarabai. – W Danorze mamy niezrównanych fechmistrzów. Powiedzcie nam, gdzie znaleźć ich przywódców, a przypuścimy szturm na owo miejsce i przyniesiemy ich głowy.

Kilku patachi przewróciło oczami. – Aż tak się palisz, by stracić dwustu ludzi, diuku Tarabai? – zapytał jeden z nich.

– Podejmowano już wcześniej podobne próby – powiedział chłodno Symon Steiner. – Nasi-Keth liczy sobie setki członków, mój diuku. Być może nawet półtora tysiąca. Walczą jak demony i, niczym do kotów, zaułki należą do nich. Biedota kocha ich i ostrzeże przed nadciągającymi siłami. Gorzej, czerń wzniesie barykady, będzie szpiegować i ciskać z okien naczynia z płonącą oliwą. I najprawdopodobniej Serrini udzielą im wsparcia. Petrodorski talmaad składa się co najmniej z dwustu, a ostatnio przybyli kolejni. Seniorzy Nasi-Kethu przenoszą się z domu do domu i rzadko pomieszkują gdziekolwiek dłużej, ciężko więc zagwarantować ich pobyt w podanym miejscu. Nawet jeśli twoich dwustu ludzi przetrwałoby wystarczająco długo, aby dotrzeć do celu, dom okazałby się najprawdopodobniej pusty… jedynie nielicznym uczestnikom podobnej ekspedycji udałoby się wycofać i wrócić na wysokie stoki.

Diuk Tarabai wyprostował się nastroszony – Nie doceniasz moich ludzi, młody Steinerze…

– Nie należy podejmować podobnej próby – powiedział pa-tachi Steiner, podkreślając słowa gwałtownym gestem dłoni. – Siły zbrojne prowincji nie powinny angażować się w operacje na terenie miasta bez uprzedniego przyzwolenia wszystkich rodów. A my nie wyrażamy zgody na podobne działanie.

Diuk Tarabai pobladł nieznacznie pod spojrzeniem patachi Steinera. – Jak mówisz, patachi. Nie chciałem cię urazić.

– Niemniej masz rację w jednej kwestii – kontynuował patachi. – Cronenverdt oraz dziewczyna swą obecnością komplikują sprawy. Trudno będzie zebrać armię i zawrzeć porozumienie z Maerlerami, z Nasi-Kethem pod przywództwem Cronenverdta, nagle wojowniczym i wtrącającym się w nasze działania. Lecz musiałbyś znać Petrodor, diuku Tarabai. Jesteś obcym z prowincji. Ja… – uniósł palec – …przeżyłem w tym mieście każdy rok z sześćdziesięciu czterech lat mojego życia. Prowadziłem tutaj interesy i zgromadziłem fortunę. I oświadczam ci, że istnieją inne sposoby, diuku Tarabai, na rozwiązanie problemu niż brutalna siła bezpośredniego ataku. W Petrodorze nie działamy w podobny sposób.

Diuk Tarabai skłonił się nieznacznie. – Polegam na twej mądrości, patachi. Jakie masz plany?

Wielki człowiek Petrodoru obrzucił danorskiego diuka przeciągłym, czujnym spojrzeniem. – Kiedy nadejdzie czas, abyś je poznał – powiedział krótko – wówczas cię o nich poinformuję.

***

– Cóż, to nie ja – powiedziała Rhillian, popijając z kubka wodę. – To zwyczajowa petrodorska gmatwanina. Randela Ragini mógł zabić ktokolwiek.

Bar był obskurny, blade światło lamp oświetlało stare deski ścian, przy niewielkich rozsianych po całym pomieszczeniu stolikach zasiadało kilku spokojnych gości. Większość zwyczajowych klientów Rybiego Łba przebywała na zewnątrz.

Sasha siedziała obok Rhillian, obserwując minę Kessli-gha. Aiden, jeden z najbliższych sprzymierzeńców jej umana pośród nasi-kethów, zdawał się zawzięcie coś rozważać. Rozmawiali w saalsi zgodnie z niepisanym zwyczajem obowiązującym w czasie pogawędek nasi-kethów z petrodorskimi Serrinami. Tylko nieliczni, nienależący do żadnej z dwóch grup, posługiwali się saalsi z jakąkolwiek płynnością. Znacznie umniejszało to problem szpiegów.

– Słyszałem, że Randel Ragini naprawdę był dobrym człowiekiem – odezwał się Aiden. Miał pospolitą twarz, gruby kark, niewyróżniający się podbródek i przyjazne brązowe oczy. Czarne włosy zaczesał z czoła na bok. Nosił jednakże miecz przerzucony przez plecy svaalverdzkim zwyczajem i miał za sobą nasi-kethański useen – ceremonie awansu z umy na umana; przemianę z ucznia w nauczyciela. Podobnych mężczyzn nie należało lekceważyć, bez względu na ich prezencję. – Wspierał finansowo Nadrzecznych Braci i pomógł ufundować sierociniec w Cuely. Przynajmniej tak mówią.

– Wśród wielkich rodów dobrzy ludzie umierają młodo – powiedział Kessligh. Wydawał się ponury i wyglądał na nieco zmęczonego. Przyćmione światło nadawało jego rysom jeszcze bardziej znużony wygląd. Sashy wydawało się, że po raz pierwszy rzeczywiście go rozumie. Naprawdę wyglądał teraz na swoje pięćdziesiąt lat. Ogorzałą twarz o ostrych konturach miał pooraną bruzdami. Uman Sashy przez dwanaście z dwudziestu lat jej życia. Najbliższy odpowiednik ojca, jakiego kiedykolwiek miała. Bez wątpienia, jej rodzony ojciec, król Torvaal z Lenayin, nigdy nie zasługiwał na to miano.

Dziwnie było widzieć go w tym otoczeniu. Kessligh urodził się w Petrodorze w rodzinie biednych dokerów, zmarłych młodo podczas gwałtownej epidemii. Nasi-Keth zastąpił mu utraconych bliskich, zaś nauki Serrinów przyniosły nadzieję. Nawet wówczas był samotnikiem, który desperacko pragnął wyrwać się z Petrodoru i poszerzyć swoje horyzonty. Gdy to-rovańscy ochotnicy ogłosili zaciąg pod swe sztandary, by ruszyć do walki z cherrovańskim watażką Markieldem, młody Kessligh wprost rzucił się na podobną szansę.

Walki w Lenayin były gwałtowne i pociągały za sobą wysokie straty, co stwarzało błyskotliwym oficerom możliwość szybkiego awansu. Kessligh wykazał się rzadkim geniuszem, któremu nie dorównał nikt w czasie trwania konfliktu i awansował aż na najwyższe możliwe stanowisko – lenayińskiego dowódcę Zjednoczonych Armii. Poprowadził następnie miażdżące uderzenie, z którego skutków Cherrovańczycy nie otrząsnęli się do tej pory. Piastował zdobyte stanowisko przez kolejnych osiemnaście lat, w oczach wielu stając się drugim najpotężniejszym człowiekiem w Lenayin. Lecz wówczas dziedzic króla Torvaala, książę Krystoff, którego Kessligh szkolił na swego umę, został zabity. Cronenverdt porzucił piastowaną funkcję, by zabrać złamaną żalem chłopczycę, siostrę swego umy w dziką część Valhananu i zamieszkać wraz z dziewczynką na lesistym zboczu, hodując konie.

Dwanaście lat szkolenia, a teraz skończyli tutaj. Kessligh, pomimo trzydziestoletniej nieobecności w Petrodorze, nadal cieszył się wielką estymą, a ów szacunek okazywano również Sashy jako jego umie. Dostrzegła teraz na twarzy mentora ślady wszystkich trosk oraz frustrację człowieka, który nie był uszczęśliwiony koniecznością powrotu do swego dawnego życia. Kessligh nigdy nie przepadał za Petrodorem i nie miał cierpliwości do mało znaczących swarów mieszkańców miasta. Sasha z kolei odkrywała, że stopniowo zaczyna lubić to miejsce. Bardziej, niż mogłaby się tego wcześniej spodziewać. Niemniej, nie sprawiało jej trudności sympatyzowanie z odczuciami umana. Wszystkie te intrygi zaczynały być irytujące.

– Plotki głosiły, że Randel uwikłał się w romans ze służącą – poinformowała Rhillian. – Niewątpliwie ktoś odebrał to jako obrazę swego honoru, jeśli to prawda.

– Tak – potwierdził Errollyn – lecz w podobnym przypadku zazwyczaj zabija się służącą, a nie dziedzica. – Bezwiednie prześledził palcem rysę w blacie stołu. – Czy nie miał zaręczyć się z jedną z dziewczyn Halmadych? Może ród Halmadych uznał romans za obrazę.

– Bardziej prawdopodobne, że to dom Maerlerów – nie zgodził się Aiden. – Podczas handlu dochodzi do różnorakich niesnasek, o których nie wie nawet Nasi-Keth. Maerlerów i Steinerów zawsze dzieliła wrogość z takiej czy innej przyczyny.

– Stawiałbym na Steinerów – stwierdził ponuro Kessligh. – Morderstwo to jedno. Odwet stanowi petrodorską walutę, zaś kupieckie rodziny rozumieją dewizy i handel aż za dobrze.

– Sądzisz, że zabili dziedzica własnych sprzymierzeńców? – zapytał Errollyn. Intrygowały go podobne postępki.

Rhillian zmarszczyła czoło w sposób typowy dla Serri-nów mierzących się z pozbawionym sensu ludzkim okrucieństwem. – Dlaczego?

Kessligh wzruszył ramionami. – Jak wspomniał Aiden, widzimy jedynie wycinek obrazu. Mogło chodzić o cokolwiek. Ludzie z zewnątrz nie domyślą się, że doszło do morderstwa, lecz jak sądzę, patachi Ragini nie będzie miał żadnych wątpliwości. Zrozumie ostrzeżenie, jeśli tak to ująć, przesłane mu przez patachi Steinera.

– Stadko samo zdecydowało się przetasować – powiedziała Rhillian, w jej szmaragdowych oczach malowało się zamyślenie. – Gra toczy się o władzę. Torovan wystawi armie, lecz kto stanie na czele owych sił? Patachi Steiner niewątpliwie widzi siebie w roli generała, lecz patachi Maerler nigdy się na to nie zgodzi. Diukowie zebrali się w mieście, zapewniając o wierności swych poddanych i podzwaniając szkatułami, a każdy podatny na pokusę. Być może Ragini flirtował ze złą pokojówką. Być może to ostrzeżenie ich przywódcy skierowane do stadka, by nikt nie oddalał się zbyt daleko.

Sasha parsknęła. – Jeśli oddalenie się od stadka byłoby wystarczającym powodem do morderstwa, ciała zasłałyby stoki. Podobne postępowanie nie jest niczym niezwykłym.

Aiden wzruszył ramionami. – Niektórzy oddalają się bardziej niż inni.

– Czynią więcej niż jedynie werbowanie armii – powiedział Kessligh. – W tej chwili jedna z dziesięciu monet przechodzących przez ręce wielkich rodów pochodzi z handlu bronią. Niemal całe wyposażenie wysyłane jest do Bacosh. Mówi się, że nawet teraz morzem płynie potężna dostawa. Usiłujemy poznać czas oraz miejsce, lecz jak na razie bezskutecznie.

– Sama broń? – zapytała Sasha. – Larosańskiej armii bez wątpienia nie brakuje oręża?

– Ale potrzebuje go Lenayin – odparł Kessligh. – Lenayińscy wojownicy mają mnóstwo mieczy, lecz niewiele więcej. Na nizinach walkę toczy się inaczej niż w górach. Potrzebują tarcz, hełmów, cięższych pancerzy.

– I petrodorskie rody kupią to wszystko Lenayińczykom? – zapytała Sasha. – Wyposażenie sił tych rozmiarów musi kosztować fortunę. Co do tego, że rody gotowe są poświęcić życie wasali za wolne verentyjskie Bacosh, nie ma wątpliwości, lecz złoto?

Dar wydawał się nazbyt szczodry, aby mógł być szczery.

– Handel pomiędzy Petrodorem i Lenayin kwitnie – rzucił, potrząsając głową, Errollyn. – Rody będą miały mnóstwo sposobności, by odzyskać zainwestowane środki. Prawdopodobnie twój ojciec będzie słał karawany wozów, pełnych różnorakich dóbr, aby zapłacić za całe to wyposażenie.

– Pieniądze, które powinny zostać wykorzystane na nakarmienie głodnych lub utrzymanie przejezdności traktów – wymruczała Sasha. – Jedna pechowa powódź może zniszczyć połowę prowincjonalnych zbiorów, a on marnuje pieniądze na kolczugi.

Rozległy się kroki, zasiadający przy stole unieśli wzrok. – O czymże to mruczycie tu, we własnym gronie, w swym piekielnym, obcym języku? – zapytał radośnie barman, stawiając na blacie świeży dzban wody. – Wymieniacie się przepisami na gotowane dzieci? Smażycie je? Czy też może gotujecie w wielkich kotłach z dużą ilością cebuli?

– Odpieprz się, Tongrenie – poradziła mu w lenayskim Sasha z szerokim uśmiechem. Saalsi miał swoje wyrafinowanie, torovański mądrze brzmiące frazy, lecz jeśli chodziło o przekleństwa, żaden język nie równał się z lenayskim.

Tongren roześmiał się. – No, no! Mała księżniczka ma niewyparzony jęzor. Przestań drapać to ramię. Inaczej spuchnie, poczerwienieje i zacznie wyglądać paskudnie. Ostrzegam cię.

Sasha spojrzała zaskoczona na własną prawą dłoń, którą bezwiednie drapała tatuaż na bicepsie. Uśmiechnęła się zmieszana. – Swędzi.

– Jasne, cholera, że swędzi! Zrobiłaś go raptem przed trzema dniami; powinien swędzieć. – Jego ciemne, żywe oczy spoczęły na Rhillian. – Jak sądzę, nie zdołam zainteresować pięknej pani Rhillian antyczną sztuką symboli duchowego świata? Sasha może potwierdzić: moje ceny są rozsądne, jakość zaś niezrównana.

– Wiem – powiedziała Rhillian – pokazała mi. Lecz, nie, obawiam się, że nie jestem zainteresowana.

– Ach, ale moja pani, wszędzie w górach mówi się, iż saalsheńscy mędrcy spacerują z duchami! Czy nie pociąga cię zew antycznych zwyczajów, który tak wielu twych przodków zwabił pomiędzy wzgórza oraz doliny?

– Pociąga – przyznała Rhillian, rzucając mu zniewalający uśmiech. – Ale nawet ty, mistrzu Tongrenie, nie zdołasz poprawić doskonałego. Żadnych tatuaży.

– Skromność to twoje drugie imię, Rhillian – zauważył Errollyn.

– W górach – powiedział Tongren, nieznacznie się uśmiechając – mówimy, że doskonałością jest światło, jednakże każde światło rzuca cień. – Skłonił się lekko i rozkołysanym krokiem oddalił w kierunku rozchwierutanego baru.

Rhillian spojrzała z ukosa na Errollyna i zwróciła się do niego w dialekcie, którego poza ich dwójką nikt z siedzących przy stole nie potrafił zrozumieć. Errollyn tylko się uśmiechnął. Sasha zdała sobie sprawę, że jeśli ktokolwiek miał podstawy, by być nieskromnym ze względu na własną aparycję, to właśnie Rhillian. Choć Errollyn z pewnością nie pozostawał daleko w tyle…

Ku nieprzemijającemu zakłopotaniu Sashy w dniu, gdy po raz pierwszy spotkała Tongrena, wzięła go za Lenayińczyka. W rzeczywistości pochodził z Cherrovanu. Był to pierwszy raz, kiedy stanęła twarzą w twarz ze śmiertelnym cherrovańskim wrogiem, nie zabijając go. Petrodor zamieszkiwało sporo obywateli górskiego pochodzenia, Lenayińczyków i Cherrovańczyków. Niektórzy przybyli tu w poszukiwaniu pracy inni w pogoni za przygodą, jednakże większość była tego czy innego rodzaju wyrzutkami. Górale, zarówno Cherrovańczycy, jak i Lenayińczycy, byli mocno związani z rodzimą ziemią i niewielu opuszczało ją dobrowolnie. Tongren nigdy nie wyjaśnił Sashy, co skłoniło go, by wraz z rodziną odbyć długą podróż do Petrodoru. Ani dlaczego uwagi na temat powrotu do Cherrovanu nie wywoływały jego entuzjazmu. Nie uważał, jak sam powiedział, dzisiejszego Cherrovanu za gościnne miejsce. Słysząc to, co słyszała, Sasha nabrała pewnych podejrzeń, co mógł mieć na myśli.

– Spotkałaś się dziś z patachi Maerlerem? – zapytał Rhillian Kessligh, powracając do saalsi. Rhillian nie odpowiedziała od razu. Przez krótką chwilę Sasha myślała, że Serrinka może zbyć pytanie milczeniem.

Potem pokiwała głową. – Zjedliśmy wspólnie lunch. – Uwaga spowodowała uniesienie brwi. Lunch oznaczał zaufanie. Zaufanie najwyraźniej uzasadnione, skoro Rhillian ewidentnie nie została otruta.

– Czy twoja rozmowa z diukami Songelu i Cisseren okazała się interesująca?

Rhillian dłuższą chwilę przypatrywała się Kesslighowi. Kesslighowi, który zbyt dobrze znał Serrinów, by zadrżeć, świdrowany spojrzeniem szmaragdowych oczu. Potem na jej twarzy wolno pojawił się uśmiech. – Mój drogi Kesslighu – odparła spokojnie. – Czyżbyś mnie szpiegował?

– Wszyscy zgodziliśmy się, Rhillian – powiedział Kessligh – że Saalshen oraz Nasi-Keth powinny działać wspólnie. Wszyscy chcemy zapobiec wojnie w Saalshen-Bacosh. Zgodziliśmy się, iż żadna ze stron nie podejmie działań, nie konsultując się wprzódy z drugą…

– Nie podjęłam żadnych działań – sprzeciwiła się Rhillian. – Chciałam porozmawiać z wszystkimi graczami przy planszy, ot i wszystko.

– Szukasz przymierza z domem Maerlerów przeciwko rodowi Steinerów – odparł Kessligh. – Prawda?

Przez chwilę Rhillian spoglądała na Kessligha wyzywająco. Potem wbiła wzrok w blat stołu, wzruszyła ramionami. W końcu spojrzała na Sashę, która obserwowała ją z zainteresowaniem. – Zabezpieczam sobie możliwości – przyznała cicho Serrinka. – Mówię wam o tym, choć wielu w talmaadzie wolałoby, bym tego nie robiła, ponieważ jesteście moimi przyjaciółmi. Ale Kesslighu… Nasi-Keth nie może nawet ustalić, kto im przewodzi…

– Kessligh przewodzi Nasi-Kethowi – wtrącił się Aiden w nagłym przypływie temperamentu.

– Doprawdy? – Rhillian zapytała szczerze Kessligha. – Kiedy poinformujesz o tym Alaine’a? Lub jego zwolenników?

– To nie Alaine przysparza największych problemów, lecz Gerrold – stwierdził Aiden, podnosząc głos. – I to z twojej winy, Rhillian, a nie z naszej…

– Aidenie. – Kessligh uniósł dłoń. – Pozwól jej dokończyć. – Opuścił rękę na blat i czekał.

– Zgromadzili się wszyscy, Kesslighu – powiedziała ponuro Rhillian. – Wszyscy diukowie. Większość trzyma ze Steinerami. Steiner jest najbogatszy i prawdopodobnie cieszy się poparciem świątyni. Nadeszła jego chwila i niewątpliwie przyszłej wiosny poprowadzi torovańską armię do Bacosh, jeżeli nic się nie zmieni. Nasi przyjaciele w Saalshen-Bacosh mogą stawić opór larosańskiemu przymierzu, a być może nawet lenayińskiej armii… Lecz jeśli na południe pomaszeruje także Torovan, obawiam się, iż przewaga okaże się zbyt wielka.

– Zgadzam się – przytaknął Kessligh. – Danor może wystawić samodzielnie ośmiotysięczną armię. Pozostałe prowincje nieco mniej liczne… lecz jeśli Songel i Cisseren dołączą, zgromadzą w sumie ponad trzydzieści tysięcy zbrojnych, możliwe, że więcej. Larosańczycy mają może sześćdziesiąt tysięcy. Lenayin może powołać jakieś czterdzieści, choć trzydzieści wydaje się bardziej prawdopodobną liczbą, uwzględniając niestabilną sytuację…. Niemniej trzydzieści tysięcy Lenayińczyków, dobrze wyekwipowanych, wartych jest bez mała dwakroć tylu Torovańczyków. To co najmniej sto dwadzieścia tysięcy zbrojnych, możliwe, że nawet sto pięćdziesiąt… i być może Telesia oraz Raani również przyślą jakieś oddziały, by okazać wsparcie.

– Enora, Rhodaan i Ilduur mogą wspólnie wystawić jakieś czterdzieści tysięcy. Będzie to najlepsza armia na terytorium ludzi. Jednakże nawet biorąc pod uwagę umocnienia obronne, ich szansę wyniosą w najlepszym razie jeden do trzech lub czterech. Saalshen może wspomóc ich podjazdami, lecz wbrew logice, Saalshen odmówił utworzenia ciężkich sił, pomimo ostrzeżenia sprzed dwóch wieków.

– Musimy wygrać tę wojnę tutaj, Rhillian. Jeżeli zdołamy zatrzymać, podzielić lub powstrzymać przed sformowaniem i wymarszem torovańską armię, możemy wygrać ten konflikt, nim siły zgromadzą się na polach Bacosh. Jeszcze lepiej, jeśli zdołamy przejąć ładunek broni dla Lenayin, wtedy zyskamy dla Saalshen-Bacosh więcej czasu. Nie osiągniemy tego, jeśli Nasi-Keth oraz talmaad w Petrodorze nie podejmą współpracy. Jeżeli będziemy wchodzić sobie w drogę lub dążyć do sprzecznych celów, dojdzie do katastrofy. I oświadczam ci, że próba stworzenia aliansu z domem Maerlerów stanowi szaleńcze ryzyko…

– Większe niż pokładanie całej wiary w przywódcy Nasi-Kethu, który nie przewodzi całemu Nasi-Kethowi? – Ton Rhillian stwardniał. – Co zamierzasz zrobić? Grzecznie ich poprosić? I które spośród wielkich rodów zechcą słuchać, wiedząc, iż nie dysponujesz żadną siłą na poparcie twych gróźb?

– Zgromadzę siły – oznajmił krótko Kessligh. – Pracuję nad tym.

– Prowadzisz polityczne gierki, kiedy całemu mojemu ludowi grozi zagłada! Próbowaliśmy już wcześniej bawić się z ludźmi w politykę. Próbowaliśmy z królem Leyvaanem przed dwustu laty. Odpłacił nam jatką. Ci ludzie nas nienawidzą, verentyjczycy sądzą, że stanowimy ucieleśnienie demonów z Loth i pragną zabić nas wszystkich, wliczając najmłodsze dzieci…

– Nie wszyscy verentyjczycy – powiedział cicho Aiden.

Spojrzenie szmaragdowych oczu Rhillian skupiło się na nim i zsunęło na medalion o kształcie ośmioramiennej gwiazdy na jego piersi. – Oczywiście, Aidenie, mój przyjacielu. – Sięgnęła ponad blatem, ujęła jego dłoń. Na twarzy Serrinki malował się ból. – Oczywiście, że nie wszyscy verentyjczycy. Jedynie księża, możnowładcy i fanatycy… ale to wystarczy, Aidenie. Stanowią większość. To w zasadzie wszyscy, pomijając Nasi-Keth oraz mieszkańców Saalshen-Bacosh. Ludzie nienawidzą tak łatwo. Sądzę, że musicie. Dzięki temu wiecie, kim jesteście. Podobna nienawiść płynie z samych trzewi. My, Serrini… – Bezradnie potrząsnęła głową. – Nie pojmujemy tego. Próbujemy, lecz przekracza to nasze zrozumienie. Nie jesteśmy tak terytorialni. Wiemy, kim jesteśmy i podobna nienawiść byłaby dla nas bezużyteczna. Rozumiemy tylko jedną rzecz. Rzecz, na której naukę mieliśmy dwieście ciągnących się, bolesnych lat. Ci nienawistnicy? Powstrzymać ich można wyłącznie zabijając.

Spojrzenie Rhillian powędrowało ponad blatem, zatrzymując się na kolejnych twarzach. W jej oczach nie malowała się już błagalna prośba o zrozumienie. Jedynie zimna, śmiertelna pewność. Serrini, powtarzał często Kessligh, byli pokojowym narodem z wyboru, a nie z natury. Stanowiło to, łagodnie mówiąc, znaczącą różnicę.

– Saalshen nie pozwoli patachi Steinerowi sformować tej armii – oświadczyła chłodno Rhillian. – Dokonamy tego bez względu na środki. Jeśli nasi przyjaciele z Nasi-Kethu potrafią zaoferować lepsze rozwiązanie, przyjmiemy je. Lecz niech sytuacja będzie jasna. Jeśli Saalshen-Bacosh upadnie, fanatycy nie zatrzymają się w jego granicach. Pomaszerują wprost na Saalshen i będą miłosierni niczym śmierć we własnej osobie. My nie walczymy w imieniu przekonań, za króla, bogactwo czy też o ziemie. Walczymy o przetrwanie. I nie zawiedziemy.

CZTERY

Jaryd Nyvar krążył, napinając lewą rękę i ściskając w dłoniach rękojeść ćwiczebnego miecza. Naprzeciw niego krążył Teriyan Tremel z włosami splecionymi w liczne opadające na plecy warkocze. Powietrze wypełniały nawoływania i okrzyki. Rozległ się trzask drewnianych mieczy, a po nim głuchy odgłos ciosu dochodzącego celu. Jaryd ledwie słyszał owe hałasy, obserwując stopy oraz tors Teriyana, jak dawno, dawno temu w posiadłości rodu Nyvarów nauczył go stary porucznik Asheld.

Teriyan zaatakował, zwodniczym ruchem skracając dystans i tnąc gwałtownie z prawej. Jaryd sparował i odskoczył do tyłu. Zbił kolejne cięcie i niemal dosięgnął Teriyana, gdy wyższy mężczyzna usiłował zejść w bok z linii ataku. Teriyan wyszczerzył zęby, ociekając potem i kręcąc mieczem młynka. Skinął z aprobatą głową. Oblicze Jaryda pozostało niewzruszone.

Teriyan zaatakował jeszcze dwukrotnie, za każdym razem Jaryd unikał ciosów, a podczas ostatniego ataku sam trafił Teriyana w bark. Lewe ramię pulsowało w miejscu, w którym złamał je przed niemal dwoma miesiącami, niemniej pod łupkami oraz drewnianym ochraniaczem wydawało się silne. Teriyan, dedukował Jaryd, preferował natarcie z prawą stopą w przodzie, po skracającym dystans półkroku. Poprzedzał on większość jego ataków. Gdy przymierzył się do kolejnego, Jaryd sparował i wymierzył cięcie w lewo, w miejsce, gdzie zmiana zasłony z wysokiej na niską nastręczała najwięcej kłopotów. i napotkał pewną zastawę, poprzedzającą silną ripostę w tors.

Upadł ciężko na ziemię, w złamanej ręce odezwał się ból. Teriyan uśmiechnął się ponownie, stojąc nad leżącym Jary-dem i kręcąc mieczem młynka. – Niezła próba, młodzieńcze. Nie myśl, że ten półkrok nie był też oczywisty dla tuzinów wcześniejszych przeciwników. – Jaryd zignorował wyciągniętą dłoń i podniósł się o własnych siłach.

– Kontynuujmy – powiedział lodowato, przyjmując pozycję. Teriyan wzruszył ramionami i poszedł za jego przykładem. Dwie wymiany później kolejne mocne cięcie Jary-da napotkało zdecydowaną zastawę poprzedzającą zabójczą kontrę.

– Nazbyt się odsłaniasz – skomentował, potrząsając głową Teriyan, gdy Jaryd ponownie podnosił się z ziemi. – Dążenie do zabójczego ciosu jest złym rozwiązaniem, jeśli w trakcie tego procesu zostajesz zabity. Nie musisz aż tak ryzykować.

– Każda walka oznacza ryzyko – odparł Jaryd, ocierając pot z czoła i otrzepując spodnie z kurzu. – Dalej. – Przedramię pulsowało. Zjawił się na wieczornym treningu jako pierwszy i zamierzał odejść ostatni. Stanowiło to stały wzór, odkąd przed półtora miesiącem przybył do Baerlyn, małego lenayińskiego miasteczka. Wówczas zmuszony był ograniczyć się jedynie do podstawowych ćwiczeń, nabierania siły i doskonalenia techniki. Dopiero teraz przedramię wydobrzało na tyle, aby mógł się zmierzyć ze starszyzną miasteczka. Lecz po tak długiej przerwie w sparingach zardzewiał gorzej niż farmerska kosa.

W ciągu kolejnych dwudziestu wymian czterokrotnie został powalony na ziemię. Za każdym razem otrzepywał odzienie z pyłu i ponownie przyjmował pozycję. Słońce znikało już za krawędzią doliny. Sala treningowa, otaczające ją trawiaste pastwiska oraz długi, wijący się szereg zaniedbanych drewnianych zabudowań, skryły się w cieniu.

– Wystarczy – oświadczył w końcu Teriyan. Pozostałe tachadarskie kręgi były puste, na zewnętrznym dziedzińcu panowała cisza. – Czeka mnie jutro ciężki dzień, a ty powinieneś wracać przed zmrokiem.

– Nie boję się ciemności – odparł Jaryd. – Jeszcze raz.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...