Fragment książki

11 minut czytania

12

Wchodzisz czy nie, bo muchy wlatują!

Peter opuścił plecak. Podparty na kulach odnalazł punkt równowagi i wpatrywał się w drewniany dom.

– Te drzewa rosły tutaj.

To nie było pytanie, ale Vola skinęła potakująco głową i wskazała na wzgórze.

– Świerk. Z tego grzbietu. Jak drewniane klocki… o tym myślisz?

– Tak jakby. – Ale nie była to prawda. Peter wyciągnął rękę, by dotknąć jednego z bali. Jakie to uczucie zrobić coś tak… tak doniosłego? Ścinać drzewa i patrzeć, jak spadają na tle czystego błękitnego nieba, toczyć je na polanę, czuć, jak dłonie kleją się od żywicy o intensywnym zapachu, a potem ułożyć je na miejscu, nacinać, kłaść jeden na drugim… tak jak klocki, którymi najchętniej bawił się w przedszkolu, te stare w wysokim kartonowym pudle… żeby w końcu powstał dom. – Pani go zbudowała?

– Nie. Już tu był. No, wchodź. Nie mam całego dnia.

Peter wciąż się nie ruszał.

– Jakie to warunki? Mówiła pani, że dowiem się, kiedy tu dojdziemy.

Vola westchnęła i postawiła stopę na granitowy kamień tworzący pierwszy stopień schodów. Puściła zewnętrzne siatkowe drzwi. Podniosła słoik z nasionami i natychmiast otoczyła ją chmara ptaków z okolicznych drzew. Napełniła karmnik zawieszony na narożnej krokwi, po czym obróciła się twarzą do Petera.

– Po pierwsze, nie chcę, żeby ktokolwiek tu przychodził. Nie bez powodu żyję samotnie. Napiszesz do dziadka, cokolwiek przyjdzie ci do głowy, bylebym miała pewność, że nikt się tu nie zjawi. Zresztą i tak powinieneś powiadomić rodzinę, że żyjesz, a nie leżysz martwy w jakimś rowie.

Peter cofnął się tak gwałtownie, że omal się nie przewrócił. Wywołał tym ruchem ostry ból w stopie, ale tylko zagryzł wargę i zaraz powiedział:

– Nie. Przyjechałby tu po mnie. Nie.

– To pierwszy warunek. Nie podlega negocjacjom.

Nabrała ziaren ze słoika i wyciągnęła otwartą dłoń. Od razu na jej palcu usiadła sikorka. Kiedy wydziobała wszystkie ziarna, wzbiła się w powietrze, przepłoszona ruchem ręki Voli. Kobieta zwróciła się do Petera:

– Po drugie, powiesz mi, po co nosisz tę bransoletkę.

Chłopiec spojrzał na swój plecak i poczuł ściśnięcie serca na myśl, że miałby zdradzić swoje prywatne sprawy.

– Czemu?

– Bo mnie zaciekawiłeś. I wiele można się dowiedzieć o żołnierzu na podstawie tego, co zabiera ze sobą na wojnę.

– Ale nie jestem żołnierzem. Ja tylko idę do domu.

– Czyżby? A mnie się wydaje, że wyruszyłeś walczyć o coś w miejscu, gdzie toczy się wojna. Ale niech ci będzie, nie jesteś żołnierzem. Warunek drugi i tak pozostaje w mocy: kiedy zapytam, powiesz mi, dlaczego zabrałeś ze sobą tę bransoletkę. Dlaczego akurat to. Prawda to zasada, której się tu trzymamy. Zgoda?

Peter skinął głową. Jego prawa stopa pulsowała intensywnie, lewa noga bolała od zwiększonego obciążenia, koszula była przemoczona od potu po przekuśtykaniu niecałych stu metrów od szopy do domu, lecz on się nie poddawał.

– A po trzecie?

– Pomożesz mi w czymś. Nie patrz tak na mnie. Nie martw się, potrzebuję drugiej osoby do realizacji czegoś, to wszystko. Ale jeszcze nie mogę ci powiedzieć, co to jest. – Podniosła jego plecak. – Do środka. Czas odciążyć twoją stopę. I podejrzewam, że jesteś głodny, panie nie do końca uciekający z domu Peterze bez Kija.

Nagle Peter poczuł silny głód. Mimo to wciąż się wahał. Obrócił się, by spojrzeć na góry, które w blasku słońca miały przydymioną niebieską barwę. Gdzieś tam był Pax. Wciąż zbyt daleko.

Vola podeszła do niego z tyłu. Poczuł jej dłoń na ramieniu.

– Wiem, o czym myślisz – powiedziała. – Ale jeszcze nie jesteś w stanie iść.

***

W chacie było jasno i delikatnie pachniało dymem. Vola stuknęła w blat sosnowego stołu i Peter usiadł. Otuliła go kocem, po czym wyszła i po chwili wróciła z torebką foliową pełną kostek lodu. Umieściła jego stopę na krześle i obłożyła lodem. Lnianą ściereczką starła krew z jego dłoni. W końcu podała mu deskę do krojenia z leżącymi na niej chlebem i nożem.

Peter położył ją przed sobą.

– Jak długo to potrwa?

– Zależy od ciebie. – Wskazała na chleb. – Co to? Rąk też nie możesz używać? Pokrój.

– Jak długo?

– Będziesz mógł iść, kiedy dasz radę maszerować po nierównym terenie na tych kulach osiem godzin dziennie. Około dwóch tygodni, jak sądzę. Sześć kromek.

– Pani nie rozumie. On nie przeżyje!

Vola opuściła głowę i spojrzała na niego ze złością. Gwałtownym ruchem uderzyła kciukiem w ścianę za jego plecami.

– Numer jedenaście.

Peter obrócił się. Na ścianie wisiała cała masa kart katalogowych.

– „Prąd Zatokowy przepłynie przez słomkę, jeżeli owa słomka będzie ułożona zgodnie z kierunkiem prądu, a nie przeciwprądów” – przeczytał na głos tekst z kartki z napisaną na niej liczbą 11. – Co to ma znaczyć?

– To znaczy, że należy się odpowiednio ustawić.

– Ustawić?

– Zorientować się, jak sprawy stoją, i pogodzić się z sytuacją. Masz złamaną stopę. Złamaną. Umowa polega na tym, że zostajesz tu, dopóki nie stwierdzę, że jesteś gotów do drogi. Mówiłam ci, że mojego sumienia nie wzruszysz. Masz więc wybór: zostać tutaj, dopóki nie pozwolę ci odejść, albo już teraz wracać do dziadka. Zmieniłeś zdanie w tej sprawie?

– Nie, ale…

– Czyli zgadzasz się, hę? A teraz pokrój ten djableman chleb.

Peter próbował jeszcze dyskutować, lecz w końcu zamilkł. Nie miał zamiaru zostać tu na dwa tygodnie, ale bycie posłusznym i przydatnym wydawało się w tej sytuacji najbezpieczniejsze.

Pochylił głowę nad chlebem i zaczął kroić sześć grubych, równych kromek, podczas gdy Vola wrzuciła kawałek masła na żeliwną patelnię i zapaliła pod nią ogień. Nie oglądając się, kiwnęła ręką w kierunku półki nad blatem.

– Wybierz coś sobie.

Słoiki z przetworami ustawione w trzech szeregach lśniły niczym tęcza płynnych klejnotów rozciągnięta na całej długości półki. Peter czytał drukowane litery na etykietach: WIŚNIE, ŚLIWKI, POMIDORY, CZARNA JAGODA, JABŁKA, DYNIA, GRUSZKI, ZIELONY GROSZEK, BURAKI, BRZOSKWINIE. Za półką zwisały korale suszonego czosnku i małych papryczek.

– Pani to wszystko uprawia?

Vola skinęła głową, wciąż zwrócona do niego plecami.

– Te drzewa wzdłuż kamiennego murku, te kwitnące, co to jest?

– Przy samym murku? Brzoskwinie.

Wskazał słoik na końcu.

– Brzoskwinie – powiedział. – Poproszę.

Vola otworzyła słoik i podała mu widelec.

– Eee… tu jest jakaś gałązka czy coś.

Vola sięgnęła do słoika, włożyła patyczek do ust, wyssała z niego syrop i wrzuciła patyk do zlewu.

– O Boże. – Wywróciła oczami. – To cynamon. Jedz.

– Spojrzała z uznaniem na pokrojony przez niego chleb.

– Jaki ser: cheddar czy szwajcarski?

– Chyba cheddar.

Vola wyprostowała się.

– Chyba? To nie wiesz na pewno?

Wzruszył ramionami i nabrał na widelec kawałek brzoskwini. Smakowała tak złociście i słonecznie, jak wyglądała.

Vola sprawiała wrażenie, że chce jeszcze coś powiedzieć, ale zacisnęła usta, obróciła się na drewnianej nodze i wybiegła tylnymi drzwiami. Po chwili wróciła z kawałkiem sera i bez słowa zabrała się za robienie grzanek. Peter słyszał, jak skwierczą, gdy dociskała je do rozgrzanej patelni.

Rozejrzał się po wnętrzu chaty. Nie było duże, ale też nie brakowało tu miejsca. Słońce wpadało przez czyste okna, zalewając drewniane ściany miodowym blaskiem. Przy kamiennym kominku stały dwa fotele w niebieskie paski, a między nimi zasypany książkami pień, który służył za stolik. Na małych beczkach ustawione były lampki, z belek pod dachem zwisały kolejne.

Półka kominka była wypełniona zdjęciami, na ścianach wisiało kilka obrazów, a obok fotela stał koszyk z włóczką. Przez otwarte drzwi przy kominku Peter dojrzał krawędź łóżka schludnie okrytego kapą w żółtą kratę. To był zaskakująco normalny dom jak na wariatkę, ale czegoś tu brakowało. Wtedy chłopiec zauważył, jak tu cicho – właściwie żadnych dźwięków poza śpiewem ptaków na zewnątrz i masłem skwierczącym na patelni – ale nie o to mu chodziło. Niezupełnie.

– Zaraz – powiedział, gdy nagle go olśniło. – Tu nie ma prądu.

Kobieta obróciła grzanki.

– O ile mi wiadomo, to nie jest przestępstwo w tym kraju. W każdym razie jeszcze nie.

Peter próbował ułożyć sobie w myślach, co by stracił, gdyby żył bez prądu, ale było tego za wiele. Wyłowił ostatni kawałek brzoskwini i widelec brzęknął o pusty słoik. Vola wciąż była do niego odwrócona plecami, więc podniósł słoik, żeby wypić syrop.

– Ale zaraz… Skąd pani bierze lód?

– Mam lodówkę na tarasie. Na gaz. Tak samo kuchenkę i ogrzewanie wody. Mam wszystko, czego potrzebuję. – Położyła na stole dwa niebieskie talerze. Zapach jedzenia sprawił, że Peterowi ślina napłynęła do ust. Czekał jednak, bo czuł, że Vola jeszcze nie skończyła. – Mam nawet więcej, niż potrzebuję. – Usiadła. – Mam tu spokój.

– Bo jest tak cicho?

– Nie. Bo jestem dokładnie tu, gdzie powinnam, i robię dokładnie to, co powinnam. To jest spokój. Jedz.

Peter wgryzł się w grzankę. Ser był gorący, ciągnący się, chleb przyrumieniony i chrupiący.

Z przyzwyczajenia odłamał kawałek i już miał opuścić rękę, kiedy przypomniał sobie, że pod stołem nie ma lisa. Pomyślał o tym, czy Pax tęskni za nim tak samo mocno jak on w tej chwili za swoim liskiem.

– Nie czuje się pani tu samotna?

– Spotykam się z ludźmi. Bea Booker, bibliotekarka. Robert Johnson, kierowca autobusu. Mam… widuję ludzi.

– Wstała, przyniosła patelnię i nałożyła kolejną grzankę na jego talerz. – Jedz.

Peter jadł, myśląc o tym, co powiedziała o spokoju. Kiedy skończył, zlizał okruchy z palców.

– Co to znaczy, że robi pani dokładnie to, co powinna? Pracuje pani?

– Jasne, że pracuję! Ten ogród ma dwadzieścia arów, a sad dwa razy tyle. Dzisiaj będę sadzić fasolę i okrę. Może się zabiorę za wymianę uszczelki w pompie studziennej. Zawsze jest tu mnóstwo roboty.

– Ale nie ma pani pracy zawodowej, nie zarabia pani pieniędzy? Jak kupuje pani rzeczy? Na przykład wszystkie te narzędzia w szopie? Albo… – rozejrzał się po wnętrzu chaty – to wszystko?

Vola oparła się o blat, a potem wyciągnęła przed siebie drewnianą nogę i stuknęła w nią łopatką.

– Mój kraj płaci mi co miesiąc małą rekompensatę za tę nogę.

Wrzuciła łopatkę do zlewu i potrząsnęła głową.

– Djableman transakcja… Okazuje się, że moja noga nie miała dla nich wielkiej wartości. Szkoda, że nie powiedzieli mi tego wcześniej, zanim wysłali mnie na zwiad na pole minowe. Bo ja lubiłam swoją nogę. To była dobra noga, może nie jako obiekt podziwu, ale działała, jak trzeba. Zaniosła mnie do sąsiedniego miasteczka, kiedy Deirdre Callanan i ja podpaliłyśmy szopę jej ojca w szóstej klasie, skopała uśmiech z facjaty Henry’ego Valentine’a, kiedy rok później próbował mnie złapać za tyłek. Służyła mi, jak mogła. Noga to ogromna cena. Nie ma dnia, żebym nie marzyła o jej odzyskaniu.

– Dlaczego nie ma pani takiej, która by lepiej…?

Kobieta znowu wystawiła nogę i podwinęła nogawkę, odsłaniając drewniany kołek.

– Dali mi protezę… skomplikowane urządzenie. Sam wygląd diabelnie mnie przerażał. Zrobiłam więc sobie własną. Jest ciężka i toporna, ale na wojnie robiłam straszne rzeczy. Myślę, że zasłużyłam na to, żeby wlec ze sobą coś takiego.

– Wyrzuciła ją pani? Protezę? Tak po prostu ją pani wyrzuciła? – Peter wyobraził sobie zdumioną minę kogoś, kto zbiera śmieci.

– Nie, pewnie że nie. Noszę ją. Czasami. Teraz jest w ogrodzie jako strach na wróble. Najwyraźniej przeraża ptaki tak samo jak mnie.

Odsunęła się od blatu i wcisnęła na głowę zniszczony słomkowy kapelusz, jakby nagle sobie przypomniała o pracy w ogrodzie.

– Wrócę przed zmierzchem. Ubikacja jest za tymi dwoma cedrami, a w kuchni jest wanna. Wymyj się. Możesz używać całego tarasu. Właściwie to będziesz musiał się podzielić miejscem z François. Trzymaj nogę w górze.

– Kim jest François?

Krótkie szczeknięcie oznaczające śmiech Voli ponownie przeraziło Petera. Kiwnęła głową w stronę tylnych drzwi, prowadzących na taras.

– Pewnie już gdzieś tam drzemie, leniwy stary złodziej. – Podeszła do drzwi, wyjrzała i pokiwała głową. – Chodź, zobacz.

Peter wstał z krzesła i wsparł się na kulach. Vola przytrzymała drzwi i ruchem ręki wskazała pojemnik na drewno. Peter zobaczył parę wpatrzonych w niego oczu w ciemnej otoczce. Wygiął szyję, żeby mieć lepszy widok, a wtedy szop przechylił łebek, jakby go naśladował.

– Oto François Villon, nazwany tak od jednego z najsłynniejszych złodziei w dziejach świata. Ten prawdziwy był poetą i miał taki urok, że za każdym razem kiedy go aresztowali, jakiś wielbiciel go ułaskawiał.

Peter uśmiechnął się szeroko. Kucnął, żeby lepiej się przyjrzeć.

– Hej, czu, czu, czu! – zawołał łagodnie, tak jak co rano witał Paxa. Szop przez chwilę gapił się na niego leniwie, a potem najwyraźniej uznał go za mało interesujący widok i zamknął oczy.

– Jest dziki czy oswojony?

Vola wykonała ruch ręką, jakby odganiała namolne komary.

– Zostawiam drzwi na taras otwarte. Wchodzi sobie, kiedy chce, i niezły z niego kompan. Karmię go, ale nie muszę, bo sam dobrze sobie radzi. Mamy porozumienie co do kurnika: on zostawia moje kury w spokoju, a ja raz na jakiś czas daję mu jajko. Jest kompanem. To najlepsze słowo.

Pokazała mu belkę biegnącą pod sufi tem.

– Jutro możesz się kilka razy podciągnąć. Ale dzisiaj oszczędzaj nogę i trzymaj ją w górze, najlepiej powyżej serca. – Wskazała lodówkę. – Co jakiś czas okładaj ją lodem. Chcę, żeby opuchlizna trochę zmalała, żebym mogła dzisiaj założyć gips. Co kilka godzin wymieszaj sobie łyżkę kory wierzby z wodą. To zmniejszy ból.

Peter pokiwał głową, a potem wyczerpany położył się na hamaku zawieszonym pod belkami.

Vola już wychodziła, lecz jeszcze zatrzymała się w drzwiach i obróciła, by spojrzeć na niego z uwagą. Skrzyżowała ręce na piersi, jej twarz przybrała tajemniczy wyraz.

– Co?

– Tak się zastanawiam – powiedziała. – Leżysz tu na tarasie. Jak myślisz, o czym to świadczy? Jesteś dziki czy oswojony?

13

Kiedy Pax się obudził, było późne popołudnie. Ból brzucha, który odczuwał od kilku dni, jeszcze się nasilił, a kiedy lis próbował się podnieść, wszystkie jego mięśnie ogarnęło drżenie i na moment stracił równowagę.

Z ciekawością przyglądał się swoim kończynom, szukając na nich obrażeń. Kiedyś, gdy był chory, jego chłopiec na siłę wepchnął mu tabletkę do gardła. Potem Pax miał przytępione zmysły i zwolnione reakcje. Teraz czuł się tak samo.

Opadł na chłodny piach i obserwował, jak w dole Szary i jego partnerka wyłaniają się z ukrycia, w którym odpoczywali, węchem oceniają sytuację, załatwiają się i wyruszają na poszukiwanie pożywienia. Nastroszona wyskoczyła z nory obok Paxa, zatrzymała się tylko na chwilę, żeby nakazać bratu pozostanie na miejscu, i również pobiegła na polowanie.

W dniu, w którym wsiadł ze swoim chłopcem do samochodu, Pax już rano odczuwał niepokój i nie zjadł posiłku. Teraz minęły więc trzy pełne dni, od kiedy jadł ostatni raz. Chociaż nigdy wcześniej nie widział śmierci, rozumiał, że to właśnie go czeka, jeśli nie znajdzie pożywienia. Ta myśl nie wywołała wielkiego lęku i szybko go opuściła. Po chwili jednak – gdy przypomniał sobie, że ma za zadanie odnaleźć chłopca i zapewnić mu bezpieczeństwo – zmusił się do wstania: najpierw zaparł się przednimi łapami, a dopiero potem rozprostował tylne.

Wkrótce zaczął myśleć trzeźwiej. Mijał kryjówki, których używali Chuderlak i Nastroszona. Wyczuł tam zapach dziczyzny zakopanej w miękkiej ziemi, ale te zapasy były oznaczone intensywnym ostrzegawczym odorem, więc ich nie ruszył. Kawałek dalej leżały obgryzione szkielety, pozostawione na pastwę padlinożerców niższego rzędu. Pax zaczął grzebać w porzuconych kościach. Jedynie na szczurzym ogonie zachowały się jeszcze resztki mięsa. Zbyt już zepsute i za bardzo żylaste nawet dla wron pełne były robaków.

Pochylił głowę nad tymi szczątkami. Rozwarł szczęki, lecz smród go odrzucił. Nie, to się nie nadawało do jedzenia.

Cofnął się o kilka kroków i zanurzył pysk w kępie świeżej koniczyny. Żuł młode pędy, by pozbyć się przykrego zapachu z czułych nozdrzy. Przełknął przeżute roślinki i niepewnie sięgnął pyskiem po kolejne. Jedzenie przynosiło ulgę ściśniętemu żołądkowi, lecz było to złudne wrażenie – koniczyna nie dawała sił. Po kilku takich kęsach znowu naszła go wyraźna myśl: musi znaleźć swojego chłopca.

W tym momencie usłyszał w trawie jakiś szelest. Nim jego ospałe zmysły zdążyły zareagować, poczuł, jak zwala się na niego potężny ciężar.

To Chuderlak go zaatakował i aż zawył zachwycony własną zasadzką. Gdy Pax nie zrobił nic, by go z siebie zrzucić, mały lisek bacznie się mu przyjrzał. Pax leżał nieruchomo, zbyt słaby, by odegnać intruza, podczas gdy Chuderlak obwąchiwał go i lizał.

Chory?

Pax zamknął oczy, bo raziło go słońce, i nie odpowiedział.

Chuderlak odbiegł i po kilku minutach wrócił z robakiem w pysku. Rzucił go Paxowi pod łapy.

Pax wzdrygnął się, ale wcześniejsze myśli znowu dały o sobie znać. Musi znaleźć swojego chłopca. Może uniknąć śmierci, jeśli będzie jadł. Podniósł robaka i rozgryzł go. Zebrało mu się na wymioty, bo nie był przyzwyczajony do smaku żywego mięsa.

Chuderlak wykopał następnego robaka i znowu rzucił go Paxowi. Tym razem Pax podniósł się i zrobił kilka kroków, lecz zaraz upadł.

Chuderlak podbiegł do niego.

Jedz. – Trącił go nosem.

Pax wykrzesał z siebie resztki stanowczości.

Idź sobie.

Młodszy lis wpatrywał się w starszego przez chwilę, po czym obrócił się i zniknął w trawie. Pax z ulgą położył głowę na łapach. Nie miał teraz sił, by się spierać. Chuderlak jednak wrócił niebawem z czymś okrągłym w pysku. Upuścił swój podarunek, a ten się natychmiast roztrzaskał.

Jajko. Ten zapach przywołał wyraźne wspomnienie. Kiedyś, gdy był jeszcze bardzo młody i badał wszystko, co znajdowało się na kuchennym blacie u ludzi, znalazł twardą, białą kulę. Trącił ją, podejrzewając, że to jedna z zabawek chłopca, a ona stoczyła się na podłogę i rozbiła, uwalniając smakowitą zawartość.

Gdy zlizywał ostatnie krople, wszedł ojciec Petera i przegonił go silnym uderzeniem w bok. Cios zabolał mocno, ale jajko było tego warte. Od tamtej pory zawsze kiedy Pax zostawał sam w domu, odbywał wyprawy badawcze do kuchni w poszukiwaniu tych przysmaków. Kilka razy mu się poszczęściło.

Jajko przepiórcze, które przyniósł Chuderlak, było mniejsze, jego nakrapianą skorupkę oblepiała zaschnięta trawa i pachniało inaczej niż te jedzone przez ludzi. Ale nie było mowy o pomyłce. Jajko.

Pax wstał. Chuderlak cofnął się, żeby umożliwić mu wychłeptanie żółtka. Pax zlizał z trawy każdą najdrobniejszą kropelkę, a potem podniósł głowę, pragnąc wyrazić swoją wdzięczność.

Chuderlak zniknął, ale po chwili wrócił, niosąc w pysku kolejne dwa jajka. Pax pożarł je natychmiast. Chuderlak znikał i wracał jeszcze dwa razy. Pax jadł bez ustanku, aż w końcu, czując, jak siedem jajek rozpycha mu ściśnięty żołądek, opadł na piach przed lisimi norami i zamknął oczy.

Młodszy lisek skoczył na powyginany korzeń nad kryjówkami. Wyprężył się i kiedy Pax spał, to wymizerowane chuchro trzymało nad nim straż.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...