Fragment I
A wtedy wszystkie te lodowe kwiaty otworzyły kielichy
Nie było łatwo zejść ze zbocza pod okiem strażników przechadzających się po szczycie muru. Udało się tylko dzięki temu, że rosły tam krzewy i było dużo skał, a dno doliny wypełniała mgła.
To nie była zimna mgła, jaka pojawia się, kiedy nadchodzą upiory uroczysk. Było tam całkiem ciepło, a w powietrzu unosił się niezwykły zapach. Słodki, smutny i piękny zarazem. To znaczy, tak twierdzili inni. Dla mnie był za słodki i od razu zaczęło mi się kręcić w głowie, i szybko zebrało na mdłości. Na dnie doliny przestaliśmy się już przemykać od skały do skały i kryć wśród krzewów i zeschłej trawy. Ogarnęła nas mgła. Nie widzieliśmy murów ani zamku, tylko drzewa i krzewy zrobione z lodu. Ciepłego lodu, który nie topniał, tak samo jak ten okręt. Gałęzie, liście i kwiaty, jak utkane z lodowej koronki, które dzwoniły delikatnie niczym kryształowe dzwoneczki, kiedy je roztrącaliśmy.
Prostuje się na chwilę, patrzy na swoje dłonie, jakby chciał sprawdzić, czy nie drżą. Zamyka je w pięści i opiera na stole, a potem sięga po cynowy rzeźbiony kubek i wypija do dna. Zerka na nas, każdego po kolei, jakby się bał, że zaczniemy się śmiać, jednak nikt się nie śmieje. Sylfana patrzy na niego znad splecionych dłoni z przechyloną głową, Spalle spogląda wyczekująco, bawiąc się kawałkiem suszonego wędzonego mięsa, z nożem w drugim ręku. Grunaldi nalewa sobie połowę kubka gryfiego mleka, a potem dolewa wody.
– To, co stało się później, pamiętam jak sen – mówi, kręcąc powoli głową.
– Albo jak ciężką pijatykę. Nie wiem,co jest prawdą, a co widziadłem. Pamiętam, że chodziliśmy wśród tych lodowych drzew i krzewów, że pod naszymi nogami rosły lśniące, dźwięczące w podmuchach wiatru kwiaty. A potem poranne słońce wyszło zza chmur, które leżały nad horyzontem, i wtedy cały ogród rozbłysnął wszystkimi barwami. Jak tęcza albo kryształy. Mieniła się mgła, liście i kwiaty, a myśmy patrzyli osłupiali.
A wtedy wszystkie te lodowe kwiaty otworzyły kielichy.
Teraz myślę, że to może zapach kwiatów odebrał nam rozsądek. Widziałem, jak człowiek, który stał obok mnie, zdjął szłom i upuścił go na ziemię, a później ukląkł, wbił w ziemię miecz i zaczął płakać jak dziecko. Przeraziłem się i spytałem, czy go coś boli albo czy wypił za dużo, wtedy on powiedział, że słyszy kołysankę, którą śpiewała jego matka, i czuje się, jakby odzyskał wszystko, czego tak długo szukał, i jakby wreszcie wrócił do domu. Mgła zaczęła się podnosić i zobaczyłem, że większość z naszych łazi wśród tych lodowych roślin, jakby byli pijani, jak odrzucają broń i siadają albo kładą się na ziemi. Czułem, że coraz bardziej kręci mi się w głowie i zaczynam się pocić. Zrozumiałem, że niedługo zobaczą nas strażnicy z murów i wystarczy, że sięgną po łuki. Zobaczyłem Skafaldiego, mojego kuzyna, siedział na ziemi wśród skał nad niewielką sadzawką i chichotał. Poszedłem do niego i chwyciłem za ramię. Odwrócił się i wtedy zobaczyłem, że ma straszne oczy, mętne, jak wypełnione krwią i mlekiem. Zaczerpnął swoim hełmem wody ze źródła i podał mi, mówiąc, żebym pił. „Pij!” – zawołał. „To lepsze niż wina Południa, lepsze niż świąteczne piwo. Nigdy nie piłeś nic lepszego!” Wypiłem łyk, ale to była zwykła czysta woda. Potrząsnąłem nim, ale znów zaczął pić, a potem upuścił hełm i powiedział coś jak: „Znalazłem.
Nareszcie znalazłem”. Wszędzie dookoła widziałem Ludzi Ognia, którzy chodzili zezowatym krokiem, śmiali się albo płakali, albo siadali na ziemi i gapili się przed siebie z głupawym uśmiechem, jakby otwarto im na oścież haremy Jarmakandy.
Niewielu pozostało takich jak ja, którzy stali z bronią w ręku, nie wiedząc, co robić. A potem zobaczyliśmy...
– Grunaldi przerywa, robi kilka bezradnych gestów, jakby nie umiał znaleźć słów, co u niego jest dość rzadkie. – To było trochę jak... jak ci ludzie odmienieni mocą uroczyska, jak odmieńcy, których hodują obłąkani Pieśniarze w dalekich krajach. Zobaczyliśmy grupkę dziewcząt. Gołych dziewcząt, ale jak się przypatrzyć, widać było, że to nie są zwykłe niewiasty. Były bardzo piękne, lecz jednocześnie przypominały zwierzęta. Jakieś sarny albo gazele. Nawet tak samo drobiły w miejscu, podobnie jak sarenki, trochę spłoszone i zbite w stadko. Zobaczyłem, że ich skóra jest pokryta jakby bardzo delikatną, krótką sierścią, że zamiast palców u stóp mają drobne kopytka. Odmieńcy zwykle są pokraczni, jak chorzy, ale one wyglądały naturalnie, jakby się takie urodziły zgodnie z naturą rzeczy. Tylko że nie były ludźmi. Nawet ich twarze były dziwne. Twarze pięknych dziewcząt i jakichś zwierzątek naraz. Wydawało się, że nie mają więcej rozumu niż gazele. Słyszałem ich chichot, ale to było nawoływanie, a nie prawdziwy śmiech.
Inne wynurzyły się nagle z sadzawki, gładkie i mokre, jak morskonie z przerębla, też miały kształty pięknych kobiet, lecz zarazem były jak morskie stwory, ich włosy były zielone i przypominały wodorosty, a na szyi otwierały się skrzela.
I wszystkie lgnęły do naszych wojów, żeby gładzić ich i pieścić, a oni stali jak oczadziali, upuszczając broń. I tylko w tym obłąkanym tłumie zostało kilkunastu przyczajonych jak ja, kręcących się na ugiętych nogach, z wystawionymi mieczami, którzy zbiliśmy się w końcu w krąg plecami do siebie, nie wiedząc, co robić dalej.
Mgła rozeszła się w promieniach porannego słońca, jakby ktoś odsunął zasłonę. Zobaczyłem wodospad, górę i lśniące mury zamku. A trochę z boku na sterczącej z ziemi skale kucał potwór. Wyglądał jak potężny mąż, nagi, tylko z dziwnym napierśnikiem podobnym do skorupy żółwia. Nad skrońmi wyrastały mu z głowy zakręcone karbowane rogi, miał wypukłe, potężne czoło i dziwny, spłaszczony nos oraz brudnożółte okrągłe oczy.
Spojrzałem, jak dziwacznie kuca na tej ostrej skale, na jego nogi o tylko dwóch palcach zakończonych kopytami i potężne ramiona. W jednej ręce miał żelazny młot na długim trzonku, a w drugim wielką, pokręconą konchę.
Słyszałem, jak stojący obok mnie ludzie wzywają Hinda albo Kowala, by spojrzeli na ich śmierć i przygotowali im łąki Doliny Snu. Byk spojrzał na nas i prychnął, aż zadrżała ziemia. A potem zeskoczył ze skały i zadął w konchę.
A wtedy przez most od bocznej bramy wyszli na nas woje. Byli tam zwykli ludzie i były dziwne potwory, przemieszani razem. Wchodząc na łąkę, ustawili się w trzy rzędy i postawili przed sobą mur z malowanych tarcz.
Fragment II
Szkarłat
Drakkainen rozgimnastykował palce, jakby zabierał się do gry na pianinie, wciągnął kilka razy powietrze nosem i wypuścił je przez usta. Powiedział coś, co brzmiało jak „Geronimo”, zrobił krok do tyłu i usiadł ostrożnie, pochylony do przodu, gotów zerwać się w każdej chwili na nogi. Nic się jednak nie zdarzyło.
– Dobra – ogłosił. – Etap drugi.
Powoli i ostrożnie oparł się plecami, po czym położył obie dłonie na rzeźbione podłokietniki.
I zamarzł.
Zamarzł z odrzuconą do tyłu głową, jego skóra pokryła się migocącym nalotem lodowego pyłu, krótka szczecina na szczęce obrosła srebrnym puchem szadzi, kaptur półkożuszka zesztywniał jak deska. Kosmate lodowe igły objęły nawet rozchylone usta i zęby, najeżyły się na gałkach ocznych. Sylfana wrzasnęła.
– Czekaj! – zawołał Grunaldi i chwycił ją za ramię. –Bo go połamiesz! Na razie czekamy.
– Przecież widzisz, co się dzieje! – krzyknęła. – On zamarzł! Zmienił się w lód!
– Wie, co robi – oznajmił Spalle. – Zawsze mówiłem, że to Pieśniarz. Nawet jeśli sam o tym nie jest przekonany.
Pokład zaczął dygotać pod ich nogami, a potem drakkar wyraźnie zwolnił. Wokół kadłuba we wszystkie strony popłynęły drobne fale i okręt zaczął dryfować z prądem, celując w zasypany śniegiem brzeg.
Chwycili się burt i masztu, czekając na zderzenie, ale okręt przechylił się na drugą burtę i skręcił, strącając z wysokiego brzegu nawis śniegu. Wpłynął znów w nurt, po czym zatrzymał się, drżąc lekko, płynące rzeką kry z trzaskiem łamały się na rufi e i drakkar znów ruszył – do tyłu.
– On żyje i steruje tym – oznajmił niepewnie Warfnir. – Chyba.
– Zwykły rudel byłby lepszy – zauważył Grunaldi ponuro.
Okręt obrócił się wokół osi i ponownie popłynął przed siebie środkiem nurtu.
– Mówiłem? Pieśniarz – powtórzył z uporem Spalle.
Nikt mu nie odpowiedział.
Pokryty lodem posąg na rufie zatrzeszczał lekko. Migocąca w powietrzu milionami tęczowych iskier mroźna mgła uniosła się z jego twarzy i ramion.
Na brzegach zaczęły pojawiać się pierwsze domy i pierwsze belkowane pomosty, do wody wchodziły pochylnie wyłożone dokładnie okorowanymi tramami, pokryte cienką, lśniącą warstwą lodu.
Na końcu pomostu siedział chłopak w ogromnym skórzanym kapeluszu i kożuszku, zaopatrzony w drewniane wiadro i linkę z kawałkiem deseczki pełniącą rolę kołowrotka. Chłopak wywijał nad głową haczykiem z nadzianą przynętą. Zobaczył płynący rzeką ogromny lodowy okręt i zamarł bez ruchu, nadal kręcąc linką.
Drakkar zaskrzypiał, jakby miał rozpaść się na kawałki. Wszyscy przysiedli odruchowo, chwytając za burty i napięte lodowe liny takielunku. Kadłub przebiegł wstrząs, stewa wygięła się nagle esowato jak ciało ogromnego węża, smoczy łeb odwrócił się do tyłu i spłynął niżej, wpatrując się w załogę parą wąskich ślepi, które zalśniły nagle przytłumionym rubinowym blaskiem. Spalle bardzo powoli wyciągnął miecz z pochwy, Grunaldi zasłonił sobą Sylfanę, wypluł jakiś paproch, który międlił w ustach, i pociągnął nosem. Warfnir stojący z boku przesunął się kilkoma wolnymi krokami w stronę topora opartego o burtę.
Smok zahuczał, co zabrzmiało jak dźwięk potężnej trąby.
– Przynieście mi miecze z kajuty – oświadczył smok z niskim dźwiękiem sunącego lodowca. – I hełm. I jakieś futro.
– Z czego? – zapytał cichutko Grunaldi jakimś takim schrypniętym głosem.
Smok zakołysał gwałtownie łbem i jakby lekko ryknął, ale stłumił ten dźwięk.
– Z tej komórki z tyłu, gdzie sypiam – zawarczał znowu. – Miecze. Te dwa zakrzywione. Kiedy dopłyniemy na koniec Żmijowego Gardła, spróbuję przybić do brzegu. Natychmiast wszyscy zeskakujcie. Ja spróbuję wstać i też zejdę, ale dopiero jak wszyscy będą na brzegu. O dziesięć kroków od burty. Gdybym nie dał rady, wsiadajcie z powrotem. Trudno. Warfnir, zostaw ten topór, kusipaa!
– To Ulf przez niego gada?
– Nie, to smokowi zachciało się mieczy – warknął Grunaldi. – Temu, co sypia w komórce, ty koźle! Zasuwaj po te miecze i przynieś też nasze, kiedy już będziesz na dole.
Smok odwrócił się ze skrzypieniem ponownie do przodu, wyprostował i zesztywniał. Wijąca się wężowa szyja znowu stała się lodową stewą.
Dzieciak na brzegu coraz wolniej kręcił przynętą, a w końcu opuścił ramię i usiadł gwałtownie na pomoście, po czym zwalił się na plecy.
Na zasypanym śniegiem nabrzeżu Żmijowego Gardła kręciło się niewielu ludzi. Ktoś szedł z wiadrem ku rzece, ktoś ciągnął sanie wyładowane porąbanymi polanami, ktoś pędził stadko kóz, jakiś postawny mąż w czarnej, kosmatej burce i filcowej czapce stał z kciukami zatkniętymi za pas i gapił się na drakkar z otwartymi ustami.
Wszyscy stawali jak wryci tam, gdzie akurat zastał ich niezwykły widok. Kozy rozbiegły się gdzieś, kobieta upuściła trzepocącą rybę na pomost, ktoś usiadł z rozmachem w otwartych drzwiach.
Wzdłuż rzeki stało niewiele wilczych okrętów, z większości zdjęto już maszty i cały takielunek. Mniejsze łodzie leżały dnem do góry wzdłuż pomostów, nakryte płótnem. Wstawał szary, pochmurny dzień i prószył lekki śnieg. Z dymników stłoczonych na brzegu chałup snuł się siwy, pachnący ogniskiem dym.
Lodowy drakkar sunął rzeką, krusząc cienką warstwę lodu, płosząc stada wodnych ptaków siedzących na palach pomostów i rozwieszonych sieciach. Od zakrętu, z oddali słychać już było szum morza.
W najszerszym miejscu rozlewiska okręt zatrzymał się, wibrując lekko, po czym obrócił elegancko w miejscu i wpłynął tyłem pomiędzy dwa pomosty. Łeb smoka odwrócił się przy tym na rufę przez prawą burtę. Drakkar znieruchomiał.
Woda wokół niego zmętniała, pokryła się drżącą warstwą lodowych płytek i nagle zamarzła z trzaskiem, tworząc jęzor łączący go z lądem.
Grunaldi uchwycił Sylfanę pod pachy i wystawił na pomost. Syknęła jak kot i wymierzyła mu w przelocie kopniaka. Spalle chwycił miecze Drakkainena ciśnięte przez Warfnira, który następnie rzucił oręż Grunaldiemu. Wyskoczyli za burtę, ktoś poślizgnął się na oblodzonych deskach pomostu.
– Co teraz? – zapytał Spalle, kiedy stali już na brzegu.
– Teraz będzie próbował odtajać i wyleźć, jak powiedział – zauważył Warfnir, zapinając ciężki pas.
– To dobrze, bo tamci wszyscy z widłami i hołoblami strasznie się spieszą, żeby nas powitać.
Siedząca na rufie postać okryła się kłębami migocącej mgiełki, po czym wstała z chrzęstem i skrzypieniem pękającego lodu.
Spalle przesadził. Tłum biegnący do drakkara rzeczywiście wyposażył się w widły i siekiery, ale z każdym krokiem coraz mniej był tłumem i coraz mniej biegł.
W pobliże pomostu podeszło zaledwie pięciu ludzi, i to ostrożnym krokiem.
Znad rzeki uniosły się tumany mgły, która wpełzła na deski, kryjąc stojących tam ludzi. Z tronu na rufie drakkara uniosła się ogromna postać, wyglądająca trochę jak człekokształtny obłok mgły, a trochę jak posępny bałwan śniegowy. Lodowy olbrzym wyszedł wielkimi krokami na keję, skrzypiąc i gubiąc odłamki.
– Nadchodzą Węże! – zagrzmiał głosem lawiny. – Nadchodzi szalony król Aaken, by spalić świat i zesłać martwy śnieg!
Uniósł skrzypiące ramię i wskazał na południe.
– Węże zejdą z gór! Spalą wasze dachy! Zaklną wasze dzieci w żelazne potwory, które wyślą w bój! Przywiodą smoki i upiory zimnej mgły! Tam samotnie walczą z nimi Ludzie Ognia! Jeśli ich nie wesprzecie, zginą! A wtedy Węże ruszą na północ, by zniewolić wszystkie ludy Wybrzeża Żagli i cisnąć je do stóp swojego króla!
Zapadła cisza przerywana tylko piskiem mew.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz