Amerykanie, pod względem kinematografii, to interesujący naród. Ze wszystkiego zrobią kontynuację. Nieważne, jak słaba była ostatnia część, najważniejsze jest to, ile producenci są na plusie. Jeżeli zyski są spore, to film przecież nie mógł być zły, prawda? No jasne, i dlatego należy zrobić za wszelką cenę kolejną część. Aby hajs się zgadzał. A że sam film jest po prostu słaby? Wcale nie, bo przecież ludzie idą do kin i zostawiają w kasach swoje pieniądze! Czyli musi być dobry.
I z takim zamierzeniem do wydanego w 2014 roku filmu "Diabelska plansza Ouija" podeszli producenci, czyli m.in. Jason Blum z Blumhouse Productions, specjalizującego się w filmach typu horror oraz Michael Bay (tak, TEN Michael Bay. Od wybuchów), którzy po sukcesie pierwszej części (100 milionów dolarów zysku przy 5 milionach budżetu) uznali, że trzeba zrobić kolejną część. Zatrudniono aktorów, scenarzystom nakazano napisać sensowną fabułę, a wybrany reżyser miał nad wszystkim czuwać i stworzyć kolejne dzieło, które napełni wszystkim kieszenie mamoną. Padła fraza "kamera, akcja!" i nakręcono "dwójkę". Będącą, jak się okazało, prequelem dzieła, które powstało 2 lata wcześniej.
Akcja przenosi nas w lata 60. a dokładnie do Los Angeles roku 1967. Główna bohaterka, Alice Zander, matka dwójki dzieci, zmaga się z żałobą po stracie ojca. Kobieta zajmuje się wróżbiarstwem i choć wie, że to, co robi, jest bujdą, stara się wyjaśnić dzieciom, że ich zadaniem jest uspokojenie klientów i ich dusz, aby nie zadręczali siebie przeszłością. Alice za namową starszej córki postanawia poszerzyć repertuar swoich sztuczek i nabywa planszę "Ouija". O ile początkowo wszystko wydaje się być zabawą, z czasem okazuje się, że granica pomiędzy światem ludzi i duchów jest niezwykle cienka. Zwłaszcza, gdy złamie się jedną z obowiązujących reguł. Wtedy może być już za późno i pomoc dla innych może stać się walką o własne przetrwanie.
Zacznę od pierwszego problemu, jaki mam z tym filmem, mianowicie chodzi o straszenie. "Ouija: Narodziny zła" jest kolejnym dziełem, w którym strach bazuje na kakofonii dźwięków i nagłym, wyskakującym na widza strasznym widokiem jakiejś przerażającej mordy. Odbiorca, owszem, dostanie zawału serca, ale to wszystko będzie spowodowane raczej eksplozjami głośników aniżeli mocną i napiętą atmosferą. Dodatkowo sceny z "opętaniem"... Nie wiem, jak to nazwać. Mam na myśli momenty z przerażającą twarzą małej Doris. Nie mam pojęcia, kto wpadł na pomysł, aby tak ucharakteryzować bohaterkę, ale wyglądała ona tak, jakby założyła gumową maskę. Zero realizmu, a jedyną reakcją był tylko uśmiech politowania.
Gra aktorska jest słaba. Naprawdę, jest źle. Jest taka... sztuczna? Denerwująca? Dookoła bohaterów dzieją się złe rzeczy, a tylko starsza córka, Paulina Zander (w tej roli Annalise Basso) zdaje się to widzieć i stara się przekonać matkę, że coś jest nie tak. Niestety matula przymyka na to oczy, uważając, że w końcu wróżbiarstwo to nie fikcja, a rzeczywistość. Chociaż widać wyraźnie, że córka "przechodzi" na ciemną stronę mocy i już nie jest małą, słodką dziewczynką, która zasługuje na opowieść na dobranoc. Gdyby dziewięciolatka recytowała dla mnie fragmenty książki z medycy sądowej na temat powieszenia, to uciekałbym, gdzie pieprz rośnie, a nie chodził za nią po całym domostwie. Do tego trochę wątków w filmie poruszono, ale potraktowano je po macoszemu. Poważnie, można było je jakoś szerzej przedstawić, ale twórcy na to się nie zdecydowali. Szkoda.
Co by nie mówić, jedno trzeba przyznać, producenci postarali się o dobór najważniejszych osób do tego dzieła. Fani stareńkiego "E.T" uśmiechną się na widok grającego wtedy Elliota Henry'go Thomasa, który dorósł i teraz jest ojcem Tomem. Elizabeth Reaser, czyli filmowa Alice Zander, to Esme Cullen ze słynnej serii "Zmierzch". Wspomniana wcześniej Annalise Basso gra w serialu "The Red Road", a w roku 2013 pojawiła się w filmie "Oculus". Natomiast reżyser Mike Flanagan ma za sobą pracowity rok 2016. "Ouija: Narodziny zła" są jego czwartym w tym roku filmem. Przed nim pracował przy "Hush" (przeciętny thriller moim zdaniem), "Zanim się obudzę" i "Scare Dares". Jednak wydaje mi się, że pośpiech nie popłaca i powinno się postawić na jakość, a nie na ilość.
Najnowsza "Ouija" ma jeden plus, mianowicie scenografię i muzykę. Świetnie odwzorowano końcówkę lat 60, a rozbrzmiewające melodie z tamtego okresu łatwo wpadają w ucho. Szkoda, że zalet jest tak mało.
Czytając komentarze w internecie, natknąłem się na ciekawy wpis. Stwierdzono, że gdyby usunąć muzykę, to dostalibyśmy tak naprawdę szóstą część "Strasznego filmu". I zgadzam się z autorem tego wpisu. Czasem zastanawiałem się, patrząc na wydarzenia na ekranie, kiedy pojawi się ekipa z bajki "Sylwester i Tweety na tropie" albo Graham Chapman, który przerwie akcję i oznajmi, że "cały ten film jest fatalnie napisany". Mało strasznych scen, dużo głośnych dźwięków i zdecydowanie nudno. W sumie żałuję czasu, jaki spędziłem w kinie. O pieniądzach nie wspomnę. Mam tylko nadzieję, że moja maleńka fortuna, która trafiła do kieszeni twórców, nie okaże się decydującym czynnikiem, który zadecyduje o nakręceniu trzeciej części. Tego bym nie przeżył.
Komentarze
A ci, którzy nie wiedzą, o co chodzi z "tym od wybuchów", niech się dowiedzą:
https://www.youtube.co...?v=_wYtG7aQTHA
Dodaj komentarz