1
Biały minął stertę gruzu przy narożniku i znów przyśpieszył. Zobaczył w oddali Zwinkę; przycupnęła na pryzmie cegieł w połowie drogi między skrzyżowaniem a bramą, pierwszym z trzech wejść do niezawalonej jeszcze części kamienicy. Pięćdziesiąt kroków, może czterdzieści pięć od niego. Piętnaście sekund. Jeśli nie zwolni tempa.
Zaciskając zęby, skupiał się tylko na jednym: żeby jak najszybciej przebierać nogami. Ignorował coraz krótszy oddech, zagłuszający wszystko łomot krwi w skroniach, ciężar skórzanego płaszcza, którego nie powinien się pozbywać, dopóki przebywał na powierzchni.
Nie ważył się obejrzeć, choć wiedział, że szariki muszą być już blisko. Skupił całą uwagę na dziewczynie, która czekała na niego w głębi ulicy, czujna niczym polujący skrzydłocz. To ona była teraz jego oczami i uszami. To ona da mu znak. Kluczowy moment nastąpi, gdy Zwinka odwróci się i też zacznie uciekać. Jeśli zrobi to, zanim Biały minie charakterystyczną złamaną latarnię, będzie krucho. Szariki są szybsze od człowieka, silniejsze, sprawniejsze – dopadną go, zanim zdąży dotrzeć do mrocznego prostokąta bramy.
Na razie wszystko było w porządku. Biały poruszał się wielkimi susami, pokonując kolejne metry wąskiego, krętego kanionu ulicy. Po obu stronach piętrzyły się strome osypiska gruzu, zwieńczone wypalonymi fragmentami ocalałych ścian. Czarne jamy okien wydawały się śledzić każdy ruch biegnącego w dole człowieka, a ten nie zwalniał nawet na moment, nie poddawał się, wiedząc, że każda sekunda wahania może go kosztować życie.
Zwinka odbiła się od resztki muru, ruszając w kierunku bramy, gdy od oplecionej sinymi pnączami latarni dzieliły go tylko dwa kroki. Już?! Biały z największym trudem zwalczył chęć zerknięcia przez ramię. Jak każdy mężczyzna w enklawie był doświadczonym wabikiem, a mimo to naprawdę niewiele brakowało, by strach pokonał wyrabiane latami nawyki. Zmusił się do jeszcze większego wysiłku, choć pot zalewał mu oczy, a porysowany wizjer maski gazowej zaczynał zachodzić mgłą. Jeszcze tego brakowało! Nie bał się wdepnięcia w którąś z siedemnastu macek sarlaka – ich rozmieszczenie i wygląd znał na pamięć, jak każdy mieszkaniec enklawy. Zaparowany pleksiglas zawężał pole widzenia, a to groziło potknięciem, utratą tempa i nieuchronnym w takim wypadku końcem.
Pochylił bardziej głowę, by lepiej widzieć wąski, wijący się między gruzowiskami pas bruku – jedyną drogę, którą mógł w miarę bezpiecznie i szybko dotrzeć do bramy. Szariki nie miały takich dylematów. Gnały przed siebie na oślep po zdradliwych osypiskach, byle prędzej dopaść ofiarę. Wystarczająco często widział je w akcji, gdy ubezpieczał innych wabików, tak jak jego ubezpieczała dzisiaj Zwinka. Przy odrobinie szczęścia – a tego potrzebował w tej chwili jak radek izotopów – zew krwi okaże się zgubny dla któregoś z prześladowców.
Czy Biały się o tym dowie, to zupełnie inna sprawa. Z maską na twarzy i naciągniętym kapturem nie słyszał nawet echa własnych kroków, choć podkute wojskowe buty musiały zdrowo łomotać o bruk. Łup-cup, łup-cup, krew pulsowała coraz szybciej, serce waliło jak oszalałe, jeszcze chwila i wyłamie pręty żeber i wyrwie się z kościanej klatki.
Nerwy i strach zaczynały brać górę, adrenalina wyostrzała zmysły, upływ czasu zaczął dziwnie zwalniać. Zwinka odbijała się właśnie od wielkiego betonowego bloku, wyglądała w tym momencie jak astronauta kroczący po powierzchni Księżyca – przynajmniej jeśli wierzyć opowieściom Nauczyciela. Biały nawet w takiej chwili dostrzegał w jej ruchach ogromną grację. Była bardzo szczupła, gibka i… cholernie zwinna. Nie na darmo nadano jej w enklawie taki właśnie przydomek. Bez trudu przeskoczyła szeroką na ponad dwa metry mackę…
Sarlak! Kurwa mać! Biały skręcił w ostatniej chwili, bluzgając na siebie w myślach. Wszystko przez te nerwy. Rozkojarzył się, zamyślił, zamiast pamiętać o pułapkach. Pokryta warstewką gruzu siatka macki gigantycznej mięsożernej rośliny była ledwie widoczna. Gdyby nie znał jej położenia, tkwiłby teraz w miażdżącym uścisku, sparaliżowany jadem, skazany na bolesną i powolną – naprawdę powolną – śmierć. Sarlak trawił schwytane ofiary całymi dniami, a jego jad był tak toksyczny, że nawet natychmiastowa akcja ratunkowa okazywała się daremna. Gdy wystrzelone igły przebijały skórę, zapadał nieodwołalny wyrok. Paraliż nie ustępował. Nigdy. Sprawdzono to dziesiątki razy. Uwolnionego z takiej pułapki człowieka można było tylko dobić.
Ominięcie ponadtrzymetrowej macki wymagało od uciekającego wabika niemałej ekwilibrystyki. Zwłaszcza że nie mógł nawet na moment zwolnić kroku. Na szczęście ćwiczył ten manewr na sucho. Ze sto razy, a może i więcej. Musiał trafić w leżące na osypisku ochlapane poczerniałą krwią ułomki betonu. Tylko one były wystarczająco stabilne, by mógł się od nich odbić i ominąć górą pułapkę. Pierwszy… Drugi… Poszło bezbłędnie, z trzecim już nie ryzykował. Pomknął w powietrzu nad macką, modląc się o jedno: żeby przy lądowaniu się nie potknąć.
Sarlak miał tego dnia więcej szczęścia niż Biały. Macka zwinęła się w okamgnieniu, unosząc maskujący ją gruz, i zamknęła w morderczym uścisku nieostrożną ofiarę.
Szariki są już tak blisko?
Biały nie wytrzymał; zaraz po tym jak jego buty zetknęły się z ziemią, zerknął szybko przez ramię. Siatkowata pułapka zacisnęła się już na ciele bestii, ale nadal mocno drżała, jakby ktoś nią potrząsał. Grube na palec włókna popękały w kilku miejscach, na kamienie polały się strumyki zielonkawej opalizującej cieczy. Schwytany drapieżnik walczył o życie. Był znacznie silniejszy od człowieka, ale jego los został już przesądzony. Jeszcze moment i macka uniesie go wysoko, a potem rozewrze się, wrzucając wciąż świadomą, ale już unieruchomioną ofiarę do wielkiej jamy trawiącej.
Pozostałe bestie, czarnosine, liszajowate, pokryte tu i ówdzie kępkami sztywnej szczeciny, zatrzymały się, słysząc przeraźliwe skomlenie słabnącego towarzysza. Łypały wielkimi przekrwionymi ślepiami na podrygującą wciąż mackę, warcząc i pochylając łby. Było ich w sumie osiem. Siedem młodych – teraz już tylko sześć – i niewiarygodnie masywna samica, pewnie ich matka albo przewodniczka stada. Młode szariki… O połowę mniejsze od dorosłych osobników, za to smuklejsze i szybsze. To by tłumaczyło, dlaczego prawie mnie dopadły…
Biały nie zatrzymał się jak jego prześladowcy. Rzuciwszy okiem przez ramię, gnał dalej w kierunku czekającej na niego w bramie wylęknionej dziewczyny. Zaskoczone nagłą śmiercią towarzysza szariki za chwilę podejmą pościg. To było jasne jak milion słońc. Pytanie tylko, na jak długo przystaną. Zyskał dodatkowe trzy sekundy czy pięć? Suka raczej nie będzie rozpaczać po stracie jednego członka stada, minie w pełnym pędzie sarlaka, pociągnie za sobą resztę sfory, a wtedy…
Biały skupił uwagę na czarnym prostokącie bramy i wyglądającej z niej Zwince. Piętnaście kroków, dziesięć, pięć. Kurwa, tylko nie teraz, nie tak blisko wybawienia, błagał w myślach, wykrzesując z palących niemiłosiernie nóg ostatnie siły.
Wpadając w mroczną klatkę schodową, odbił się od materaca stojącego przy ścianie. Czekająca na niego dziewczyna natychmiast zatrzasnęła masywne drzwi. Huk skrzydła uderzającego we framugę zlał się z innym, jeszcze głośniejszym dźwiękiem. Coś walnęło w grube drewno od przeciwnej strony, aż posypał się tynk i rdza.
Ta przeszkoda nie zatrzyma rozszalałych bestii na długo. Oboje o tym wiedzieli, pognali więc w kierunku schodów, ona przodem, on tuż za nią, jak na ćwiczeniach. Nie mogli się zderzyć, wytrącić wzajemnie z rytmu, zaburzyć równowagi. Każda sekunda spóźnienia wciąż mogła doprowadzić do ich śmierci. Trzy piętra, sześć krótkich ciągów stopni i znajdziemy się u celu. Z dołu dobiegł głośniejszy trzask. Wzmocnione tego ranka zamki puściły pod naporem wściekłych bestii. Dziki skowyt, odbijający się wielokrotnym echem od obłażących z farby ścian, mroził krew w żyłach. Przedostatni podest. Pył wzbijany ciężkimi butami znaczył drogę uciekinierów, gdy skręcali ostro, chwytając się rozchwianej poręczy.
Drzwi po lewej, otwarte prawie na oścież. Ona minie je, nie zwalniając, on musi trafić dłonią w gałkę i szarpnąć skrzydłem na tyle mocno, by zatrzasnąć wszystkie zamki. Jeśli się pomyli albo coś pójdzie nie tak, już po nich. Zmutowane psy rozedrą grube skórzane osłony i dobiorą im się do… Skup się, chłopie. Biały wbił wzrok w okrągłą mosiężną gałkę. Była taka mała, taka śliska. Pokonując ostatnie dwa stopnie, wyciągnął przed siebie rękę. Trzy czwarte wizjera maski pokrywała para. Musi to zrobić choćby na oślep. Pędzący na czele sfory szarik odbijał się właśnie od osmalonej ściany, pokonując zwinnie ostatnie półpiętro.
Palce ukryte w grubej rękawicy nie są tak chwytne, jak by się tego chciało, mimo to zacisnęły się na gładkim metalu z wyćwiczoną precyzją. Szarpnięte z całych sił drzwi ruszyły ku futrynie ze skrzypieniem tak głośnym, że przebiło się przez łomot pulsującej w uszach krwi. Czy zdążą się zatrzasnąć, zanim ścigająca ludzi bestia minie próg? Biały przekona się o tym za ułamki sekund. Jeśli się spóźnił, zostanie powalony i rozszarpany, nie postawiwszy nawet stopy na nadpalonym dywanie…
Przebiegł przez krótki zagracony korytarzyk i wpadł do znajdującego się za nim pokoju. Wyhamował z trudem przed ziejącą w podłodze dziurą. Cała zewnętrzna ściana kamienicy runęła na studniowe podwórze. Przed sobą miał kilkupiętrową przepaść, za plecami wątłe drzwi, a po prawej i lewej spękane mury. Z tego pomieszczenia na zewnątrz prowadziła tylko jedna droga. Spojrzał na Zwinkę. Była blada, trzęsła się, jakby dostała dreszczy. Nic dziwnego, pomyślał, dzisiaj już trzy razy uniknąłem niemal pewnej śmierci. Zerkając w kierunku kryjącego się w mroku przedpokoju, wyciągnął do niej ręce. Objęła go mocno, poczuł jej dłonie na plecach.
– Kocham cię, wariatko – wysapał, gdy zrobili, co trzeba, i wypuściła go w końcu z ramion. Pokręciła głową, pokazując, że nie rozumie, wydarł się więc tak głośno, jak mógł: – Kocham cię, Zwinka!
Teraz go usłyszała. Stanęła plecami do otchłani i podała mu drżącą wciąż rękę. Ujął jej dłoń, zacisnął mocno w swojej. Spoglądali oboje na drgające rytmicznie drzwi. Szariki uderzały o nie bez przerwy, z całych sił, opętane głodem i zewem krwi.
Biały zerknął ukradkiem na dziewczynę, która już wkrótce miała zostać jego oficjalną partnerką. Wyszczerzył zęby, żeby dodać jej otuchy. Nie mogła tego widzieć, tak samo jak on nie mógł dostrzec przez maskę jej ust, ale wystarczyło spojrzeć w te błyszczące niebieskie oczy, by wiedzieć, że ona także uśmiecha się do niego przez łzy.
Zamki puściły z głośnym trzaskiem. Oboje drgnęli mimowolnie. W wąskim korytarzyku zakłębiło się od czarnosinych, liszajowatych, pokrytych sączącą się ropą sylwetek. Skowyczące dziko szariki ruszyły prosto na skamieniałych ludzi.
Biały poczuł zaskakująco mocny uścisk Zwinki. Ich wypad na powierzchnię kończył się tu i teraz. Mogli już zrobić tylko jedno. Nie odwracając się, szarpnął dziewczynę za rękę i… skoczył, pociągając ją za sobą.
Krzyczała, gdy lecieli w dół. Wciąż darła się jak opętana, gdy naprężone linki wyhamowały gwałtownie ich pęd i zawiśli wysoko nad pokrytym gruzem podwórkiem. Mechanizm zadziałał prawidłowo. Zjechali oboje pod ścianę przeciwległej kamienicy i zatrzymali się piętro niżej, obserwując rozwój wydarzeń. Cztery młode szariki, które rzuciły się za nimi, leżały już na rozłożonych w dole kawałkach zbrojonego betonu, przebite na wylot grubymi na palec, pordzewiałymi prętami zbrojeniowymi. Piąty wisiał wciąż na krawędzi, rozpaczliwie próbując wdrapać się na połamane deski. Nie miał jednak na to szans. Na oczach ludzi poleciał w dół, piszcząc żałośnie.
– Pięć! – zawołał Biały, pokazując jej rozczapierzone palce prawej dłoni. – Załatwiliśmy pięć!
Zwinka spojrzała na niego, kręcąc głową, a potem wskazała w górę, na kręcącą się po krawędzi zapadliska bestię.
– Dwa zostały! – przypomniała mu, zanim w polu widzenia pojawiła się ogromna samica.
– Daj spokój, dziewczyno! To i tak więcej, niż chcieliśmy!
Ona go jednak nie słuchała. Zaczęła machać rękami jak szalona, by zwrócić na siebie uwagę mutantów. Samica miała swój rozum, zlekceważyła ją całkowicie, ale ostatni z młodych, głupi jak każde szczenię, zaczął wyć, a potem ganiać tam i z powrotem przy samej krawędzi zarwanej podłogi. To zachęciło Zwinkę do jeszcze energiczniejszych wygibasów. Ściągnęła nawet rękawicę i cisnęła nią w kierunku szalejącej bestii. Durny szarik skoczył, by chwycić zębami kawał nasiąkniętej potem skóry. Nie rozwarł szczęk do momentu, w którym roztrzaskał się o rumowisko.
Samica zawyła przeraźliwie, gdy ostatnie z młodych zginęło. Warcząc i tocząc pianę z pyska, spoglądała czworgiem kaprawych oczu na wiszących kilkanaście metrów od niej ludzi. Biały nie wierzył, że te bestie są inteligentne. To były przecież tylko zwierzęta. Zwykłe zmutowane psy. Mogły co najwyżej działać instynktownie, choć – to przyznawał bez bicia – czasami polowały na ludzi stadnie, dzieląc się rolami jak najprawdziwsi myśliwi.
Teraz, spoglądając na wyszczerzone żółtawe kły, wijący się pomiędzy nimi jęzor, a nade wszystko czerwone i wcale nie tak bezmyślne ślepia, które zdawały się mierzyć odległość dzielącą bestię od niedoszłych ofiar, zaczął się zastanawiać, czy jego przekonania są prawdziwe. Suka nie zareagowała na drugą rękawiczkę, która wylądowała na podłodze tuż obok jej łapy. Nie obwąchała jej nawet. Mimo to zachęcona poprzednim sukcesem dziewczyna nie przestawała machać rękami. To było jej pierwsze polowanie na powierzchni. I do tego tak udane. Miała prawo się cieszyć i czuć dumę. Nie powinna jednak przeginać. Biały chwycił ją za ramię, gdy sięgnęła do zrobionego z przerzutki rowerowej mechanizmu, dzięki któremu mogli poruszać się w obie strony po pochyłej linie.
– Co ty wyprawiasz? – zapytał.
Posłała mu zdumione spojrzenie.
– Wabię ścierwo – odparła butnie.
– Zostań, gdzie jesteś. Załatwiliśmy ich wystarczająco dużo…
– Pękasz? – zapytała na poły kpiąco, strząsając jego rękę z ramienia. – Ona nie ma szans nas dopaść.
Fakt. Szariki były potężnie zbudowane, szybkie, silne, ale i ciężkie. Nie należały więc do najlepszych skoczków, a Nauczyciel wybrał to miejsce po całej serii testów. Dopóki stosowali się do jego zaleceń, nie powinno być problemu. Z drugiej jednak strony było jasne, że sukces uderzył Zwince do głowy. Biały zaklął pod nosem. Nie chciał, by ryzykowała niepotrzebnie, ponieważ miała być matką jego dzieci, ale… Zerknął w dół, na podwórko, po którym kręciło się już kilku ubranych w skórzane płaszcze mężczyzn. Nożowi ćwiartowali sprawnie martwe bestie, ładując mięso, kości i wnętrzności do wiader. Ich pomocnicy przenosili je szybko do otwartej studzienki. Część pracujących na gruzowisku ludzi, słysząc wrzaski dziewczyny, zerkała z zaciekawieniem w górę. Niech mają widowisko, niech zobaczą, jak odważna jest ich przyszła przywódczyni, zdecydował w końcu, gotów w każdej chwili zareagować, jeśli Zwinka zrobi coś naprawdę głupiego.
Dziewczyna przesunęła się o metr, zablokowała przerzutkę i znów zaczęła lżyć wpatrującą się w nią samicę. Bestia nie reagowała, jej ślepia, utkwione nieruchomo w oprawcach całego miotu, błyszczały jednak złowieszczo. Zwinka to zauważyła i nie zważając na ostrzeżenie partnera, przesunęła się o kolejny metr. Nawet to nie sprowokowało żadnej reakcji. Wielki szarik tkwił nieruchomo na skraju przepaści, jakby zapadł w odrętwienie.
Biały spojrzał w dół. Jego ludzie kończyli już robotę. Na rumowisku w dole zostały tylko plamy krwi.
– Zwijamy się! – zawołał, wiedząc, że czas im się kończy.
Hałasy zwróciły już z pewnością uwagę wszystkich drapieżców w okolicy, a zapach świeżo utoczonej krwi zwabi tutaj zaraz każdego głodnego skrzydlatego zabójcę.
Dziewczyna parsknęła gniewnie, ale po chwili chwyciła niechętnie karabińczyk i odwróciwszy się plecami do samicy, sięgnęła ręką, by złapać popchniętą w jej kierunku linkę wyciągu. Biały znał Zwinkę wystarczająco dobrze, by wiedzieć, jak się wściekła. Tak bardzo pragnęła spektakularnego sukcesu, którym udowodniłaby pozostałym kandydatkom, że ona i tylko ona ma prawo urodzić synów przywódcy enklawy. Jego zdaniem dopięła swego, ale jej wciąż było mało. To dobrze, że jest taka ambitna, myślał, patrząc, jak Zwinka zaczyna się opuszczać.
Skupiając się na swojej kobiecie, zapomniał na moment o ostatnim szariku. I to był błąd. Choć właściwie i tak nie mógłby nic zrobić. Wcześniej zdążył zauważyć, że samica cofnęła się wolno w głąb pokoju, uznał więc, że poddała się w końcu. Ona jednak nie zamierzała odejść, a przynajmniej nie w takim stylu, jaki odpowiadałby ludziom. Zniknęła z pola widzenia Białego tylko na kilka sekund. Tyle potrzebowała, by wziąć jak najdłuższy rozbieg i wybiwszy się z samej krawędzi podłogi, poszybować w przepaść, prosto na plecy Zwinki.
Szariki nie należały do najlepszych skoczków. Nauczyciel dobrze wyliczył bezpieczną odległość, lecz nie wziął pod uwagę jednego naprawdę istotnego szczegółu. Żadna bestia nie była w stanie doskoczyć do miejsca, w którym zawisał wabik, ale… Ciężkie zwierzę nie spadało przecież jak kamień, tylko leciało w dół po ostrym łuku, zbliżając się z każdym przebytym metrem do przeciwległej ściany, o którą roztrzaskałoby się w końcu, gdzieś między parterem a pierwszym piętrem, gdyby nie znajdująca się na jego drodze niczego nieświadoma Zwinka.
Tyle dobrego, że dziewczyna w przeciwieństwie do Białego nie miała pojęcia, co zaraz się stanie. Do ostatniej chwili skupiała się na kontrolowaniu ślizgu. Być może zginęła, nie poczuwszy nawet bólu. Ważąca ponad sto kilogramów samica wpiła się w jej smukłe ciało, wbijając pazury i kły na wysokości talii. Zawisły razem, na mgnienie, które obserwującemu tę scenę z góry naszpikowanemu adrenaliną mężczyźnie wydawało się wiecznością. Szarpnięcie po zderzeniu było tak mocne, że bestia dosłownie rozerwała zaatakowaną na pół, zanim poleciała dalej, już pod zupełnie innym kątem, spadając między spanikowanych nożowych.
Szczęściem dla ludzi, szarik trafił w jedną z pułapek najeżonych prętami zbrojeniowymi. Gdyby nie to, przeżyłby upadek i kto wie, czy ofiar nie byłoby więcej. Zaostrzone, długie na metr i grube na palec żelazne kolce przeszyły jednak mięśnie i kości mutanta w kilku miejscach, przyszpilając go do pokruszonego betonu. Wszędzie wokół dogorywającej, ale nadal warczącej groźnie samicy lała się krew i spadały poszarpane wnętrzności.
Biały zamarł, nie mogąc wykrztusić słowa. Spoglądał tępo na obracający się bezwładnie korpus dziewczyny, która już za kilka dni zostałaby jego pierwszą partnerką.
2
– Nauczycielu, Biały cię wzywa!
Siedzący przed trojgiem dzieci masywny, kompletnie łysy mężczyzna w wypłowiałym moro oderwał wzrok od trzymanej w ręku postrzępionej i mocno już pożółkłej kartki. Spojrzał z zaciekawieniem, podobnie jak jego uczniowie, na zdyszanego posłańca.
Nie zdziwiło go to wezwanie ani osoba, która je przekazywała. Jaskier był porucznikiem Białego, jednym z dwunastu członków gwardii pełniącej w enklawie funkcję policji, więc to na nim albo na którymś z jego kolegów spoczywał obowiązek powiadamiania ludzi wzywanych przez przywódcę tej społeczności.
Znacznie ciekawsze wydało mu się to, że Jaskier przybiegł do szkoły w skórzanych osłonach, jakie noszono podczas codziennych wypadów na powierzchnię. Jego pancerz był w dodatku pochlapany krwią i na kilometr śmierdział trupem.
Coś musiało się wydarzyć, i to coś naprawdę poważnego, skoro Biały wysłał go natychmiast po zejściu z powierzchni.
– Już idę – odparł Nauczyciel, odkładając kartkę zużytego podręcznika do sfatygowanego pudełka po butach, w którym spoczywała reszta cennego woluminu. – Przekaż Białemu, że będę u niego za pięć minut.
Jaskier pokręcił głową.
– Kazał cię przyprowadzić.
Brew siedzącego na zdezelowanym krześle belfra powędrowała w górę. Razem z nią poruszyły się wytatuowane na jego skroni linie. Długa blizna przecinająca jego twarz z drugiej strony, od linii włosów po podbródek, pobielała lekko, wskazując na rosnącą irytację. Nauczyciel nie odezwał się jednak słowem, machnął tylko ręką, odprawiając trójkę uczniów. Dzieciaki spakowały się raz-dwa, pobiegły do wyjścia i przemknąwszy obok gwardzisty, zniknęły w półmroku za podniesioną kotarą. Nie cierpiały szkoły, to było widać już na pierwszy rzut oka. Mężczyzna odpowiedzialny za ich naukę nie dziwił się temu specjalnie. Tutaj, pod ziemią, oprócz wkuwania i odrabiania lekcji jego podopieczni musieli jeszcze pracować. I to ciężko. W enklawie Innego jadł tylko ten, kto wcześniej na to zapracował.
– Chodźmy w takim razie – mruknął, odnosząc pudełko z podręcznikiem.
Ustawił je obok innych kartonów na regale zbitym z paru krzywych desek, rozejrzał się po raz ostatni, zgasił dokładnie wszystkie lampki łojowe i wyszedł z boksu zwanego dumnie szkołą.
Trzy ściany z przerdzewiałej miejscami na wylot blachy falistej, którą przymocowano drutem do zwykłego rusztowania. Stary wojskowy koc służący za drzwi. Tak wyglądała Alma Mater enklawy Innego. Z jej szpetoty kpiono by nawet w slumsach najgłębszego zadupia Afryki, ale tutaj, w kanałach Wrocławia, była powodem wielkiej dumy. W jej „murach” edukowało się już drugie pokolenie ludzi, którzy przetrwali atomową pożogę. Jeszcze parę lat i w jedynej klasie pojawią się wnuki tych, którzy jako pierwsi ukończyli podziemną szkołę życia.
Jaskier zeskoczył na nieco niższy poziom kanału, do koryta, którym przed Atakiem płynęły ścieki. Ruszył przodem, pohukując groźnie na nielicznych przechodniów. Nie oglądał się za siebie. Choć nie należał do bystrzaków, wiedział, że Nauczyciel pójdzie za nim. W tej społeczności obowiązywała żelazna dyscyplina. Nie wyobrażał sobie, by ktokolwiek mógł zignorować polecenie Białego.
Wzywany i jego przewodnik opuścili krótką, boczną odnogę kanału, w której oprócz szkoły mieściło się także kilka warsztatów, gdzie starsi z uczniów mogli pobierać lekcje wybranego fachu. Minąwszy kuźnię, ulokowaną dokładnie pod służącą za naturalny komin studzienką, skręcili w prawo, wkraczając w tunel prowadzący do głównej arterii enklawy. Tutaj stał ciąg „apartamentów”, jak nazywano – kiedyś nie bez ironii, a dzisiaj z pełną powagą – wzniesione z byle czego boksy, w których gnieździło się osiemdziesięciu czterech obywateli tworzących całą społeczność. Wliczając w to sześcioro dzieci.
Dzieci…
Nauczyciel uśmiechnął się pod nosem. W tych podziemiach wkraczało się w wiek dorosły znacznie wcześniej niż przed Atakiem. W postnuklearnym świecie człowiek osiągał pełnoletność już po dziesiątych urodzinach, choć jeśli wierzyć pogłoskom, na południowych obrzeżach Wrocławia wciąż istniały enklawy, w których stosunkowo beztroskie dzieciństwo trwało nieco dłużej. Tutaj jednak, na skraju Strefy Zakazanej – jak nazywano pas najbardziej skażonej opadem powierzchni – sytuacja wyglądała inaczej niż w bardziej zasobnych i mniej zniszczonych dzielnicach miasta.
Czterdziestosiedmioletni Nauczyciel był najstarszym obywatelem tej społeczności i zarazem ostatnim z tutejszych Pamiętających – tak w tunelach nazywano ludzi, którzy urodzili się wiele lat przed Atakiem i znali dobrze zdobycze upadłej cywilizacji. Reszta mieszkańców enklawy Innego przyszła na świat już w kanałach albo trafiła do nich w pierwszych latach życia i nie mogła zbyt dużo wiedzieć o tamtych czasach.
Eksplozja, która zamieniła w zeszklony żużel całe kwartały Starego Miasta, pozostawiając pomiędzy Podwalem a Rynkiem głęboki na trzydzieści metrów krater, była tylko preludium koszmaru. Ktoś kiedyś powiedział, że ci, którzy przeżyją wojnę atomową, będą zazdrościć zabitym. Zapomniany autor tej sentencji miał rację. Moment Ataku przetrwało wielu wrocławian – po alarmie do kanałów i podziemi zdążyły zejść dziesiątki tysięcy ludzi – ale to nie był koniec, tylko początek ich długiej drogi przez mękę. Promieniowanie, głód i nuklearna zima zebrały bogate żniwo. Zwłaszcza w pierwszych latach postapokaliptycznej poniewierki. Ocalali z atomowej pożogi „szczęśliwcy” padali w tunelach jak przysłowiowe muchy; z głodu, chłodu i chorób. Ci jednak, którym udało się przetrwać najgorszy okres, spłodzili pod ziemią bardziej odporne potomstwo. Nietzsche miał wiele racji, ogłaszając: „Co mnie nie zabija, czyni mnie mocniejszym”. Ci ludzie byli tego najlepszym przykładem.
Mijani po drodze nieliczni mieszkańcy zerkali z zaciekawieniem na przechodzących obok ich apartamentów mężczyzn. Nauczyciel widział wszystkie twarze i sylwetki w bladoniebieskiej poświacie emitowanej przez połacie wszechobecnych fosforyzujących grzybów, zwanych żartobliwie neonówkami, albo w złotawym blasku lamp łojowych rozjaśniających wnętrza nielicznych boksów, w których przebywali ludzie odpoczywający po pracy lub szykujący się do kolejnego wyjścia na powierzchnię. Życie w kanałach było równie monotonne jak odsiadka dożywocia. W zasadzie można było tylko pracować albo spać. Od czasu do czasu racząc się pędzonymi własnym sumptem szczynami niegodnymi miana alkoholu.
Gwardzista i idący za nim Pamiętający dotarli do najszerszego, tranzytowego tunelu, którym przed laty wędrowali ludzie przynoszący towary i wieści z najodleglejszych zakątków Wrocławia. Okoliczne enklawy tętniły wtedy życiem – w najlepszym okresie Inny miał pod swoimi rządami cztery razy więcej dusz niż teraz jego syn. Dzisiaj dawna trasa z Republiki Kupieckiej na tereny Szariczego Pola świeciła pustkami. Po kwaterach dla wędrowców i stoiskach wynajmowanych przybyszom z odległych dzielnic nie pozostał nawet ślad. Zniknęły także niemal wszystkie kramy miejscowych kupców, a na tych, które wciąż stały, można było znaleźć wyłącznie sterty niewiele wartych rupieci.
W połowie drogi między dwoma tunelami mieszkalnymi, w ścianie po lewej, znajdował się obramowany dodatkową warstwą cegieł wylot krótkiego korytarza technicznego, który prowadził do czterech sporych komór. Trzy pierwsze, przylegające do bocznych ścian przejścia, służyły za magazyny. W ostatniej i największej urzędował przywódca tej społeczności. Jedyny syn i następca Innego zwany Białym z powodu trapiącego go albinizmu.
Pilnujący wejścia gwardziści rozstąpili się sprawnie, gdy Jaskier przystanął na moment, by po raz pierwszy sprawdzić, gdzie jest prowadzony przez niego Nauczyciel. Pamiętający był tylko krok za nim, przeszli więc od razu przez posterunek i minąwszy zabezpieczone prowizorycznie magazyny, dotarli do przegradzającej korytarz czerwonej niegdyś kotary, przy której stał kolejny gwardzista. Na znak porucznika chłopak odciągnął ciężką tkaninę, odsłaniając krótkie, bardzo wąskie przejście i widoczne w głębi otwarte na oścież stalowe drzwi, zza których bił jasny blask.
Prostokątna komnata o wymiarach sześć na osiem metrów była bardzo wysoka, zwłaszcza w porównaniu z otaczającymi ją tunelami; poza tym jej strop, widoczny w migotliwym blasku rozwieszonych na ścianach lamp, nie przypominał w niczym wszechobecnych łukowatych sklepień dziewiętnasto- i wczesnodwudziestowiecznych kanałów. W odróżnieniu od nich był prościuteńki i nie ceglany, tylko betonowy – na pokruszonej, pokrytej liszajami wilgoci powierzchni wciąż dało się zauważyć odbicia szalunku. Najciekawszy element sali audiencyjnej, jak nazwano to miejsce, znajdował się jednak pod stopami Nauczyciela. Pomieszczenie to miało bowiem dwa poziomy. Z dna zbiornika, którym niegdyś było, dawniej wypełnionego do połowy wodą albo ściekami, wyrastał niemal czterometrowy ceglany filar, na którym wsparto dwa krzyżujące się pośrodku, szerokie na półtora metra pomosty. Prostokątne otwory pomiędzy nimi a ścianami zostały zabezpieczone przez dawnych budowniczych ciężkimi żeliwnymi kratami. Przywódca enklawy urzędował na górze, poniżej urządzono więzienie, do którego wtrącano skazanych za przeróżne przestępstwa obywateli.
Biały spoczywał na tronie, jak jego ojciec zwykł nazywać lekko tylko osmalony rozkładany skórzany fotel, który przytargano tutaj wiele lat temu, oczywiście okrężną drogą przez kanały burzowe, ponieważ tak opasły mebel za cholerę nie zmieściłby się w żadnej z drożnych studzienek. Od wejścia odgradzał go ustawiony na poprzecznym pomoście stół, przy którym od czasu do czasu zasiadali sędziowie, zaufani doradcy albo zaproszeni goście. Teraz wszystkie rozklekotane krzesła tkwiły pod ścianami obok płyt z grubej sklejki, którymi zakrywano podczas zgromadzeń część krat, aby nikomu nie stała się krzywda. Na blacie natomiast… Na blacie spoczywało ułożone na wojskowej pałatce ciało.
Nauczyciel nie musiał spoglądać na zmasakrowane zwłoki, by wiedzieć, kto zginął podczas dzisiejszego wabienia. Zastanawiało go tylko, jakim cudem Biały zdołał odzyskać szczątki ukochanej kobiety. Szariki, kotokaty i skrzydłocze nie dałyby sobie wydrzeć zdobyczy, sarlak z kolei nie rozrywał ofiar na strzępy…
Jaskier został przy drzwiach; zaintrygowany Nauczyciel minął go obojętnie, podchodząc do stołu. Przyjrzał się uważnie poszarpanemu płaszczowi i rozpołowionemu, pozbawionemu niemal wszystkich wnętrzności ciału. Kredowobiała twarz Zwinki wyglądała tak spokojnie, jakby dziewczyna nie poczuła przed śmiercią tego, co zrobiła z nią rozszalała bestia.
Pamiętający przeniósł wzrok na siedzącego kilka metrów dalej przywódcę enklawy.
– Co się stało?
– Ty mi to powiedz, Nauczycielu – odparł kąśliwym tonem albinos.
– Nie rozumiem.
Salę audiencyjną wypełniła grobowa cisza. Gruba kotara i znajdujący się za nią kilkumetrowy korytarz tłumiły odgłosy dobiegające z pobliskich tuneli. W końcu Biały nie wytrzymał, zerwał się z fotela i podszedł do stołu. Gdy pochylił się nad zwłokami, jego pozbawione pigmentu tęczówki błysnęły krwiście.
– Twoja pułapka nie zadziałała, jak należy.
– To niemożliwe. – Zaskoczony Nauczyciel raz jeszcze opuścił wzrok, by przyjrzeć się ranom dziewczyny. – Wszystko zostało dokładnie wyliczone. Jeśli pękła któraś z linek, nie możesz mieć pretensji do mnie. Nie ja je…
Biały walnął pięścią w stół z taką mocą, że ciało dziewczyny drgnęło, jakby nagle odzyskała oddech.
– Skończ pierdolić! – wrzasnął, opryskując gęstą śliną siebie, rozmówcę i zwłoki. – To wszystko twoja wina!
– Nie sądzę. – Mężczyzna z tatuażem na skroni zmierzył go gniewnym wzrokiem. – Nie wiem, co wydarzyło się na powierzchni, ale jestem pewien, że możemy to spokojnie wyjaśnić, jeśli…
– Nie możemy i nie będziemy nic wyjaśniać! – Albinos oparł się obiema pięściami o skraj blatu. Dyszał ciężko, jakby dopiero co przestał uciekać przed szarikami. – Zrobiliśmy tę pułapkę, ponieważ twierdziłeś, że będzie bezpieczna, a to, jak widać, gówno prawda! – wywarkiwał powoli kolejne części zdania.
Nauczyciel także pochylił się nad blatem.
– Wiem, co teraz czujesz – odezwał się, zniżając głos tak, by Jaskier i stojący na krańcach bocznych pomostów gwardziści nie usłyszeli jego słów. Więźniami nie musiał się przejmować, cele w dole od wielu miesięcy świeciły pustkami. – Naprawdę. Musisz mi jednak powiedzieć, co tam się wydarzyło, w przeciwnym razie…
Biały nie słuchał.
Zawarczał jak zwierzę, unosząc twarz ku betonowemu sklepieniu. Gdy umilkł w końcu, odwrócił się i nie patrząc więcej na rozmówcę, podszedł do tronu. Dopiero stamtąd obrzucił Pamiętającego krzywym spojrzeniem, a potem uśmiechnął się pod nosem w tak paskudny sposób, że Nauczyciel poczuł mrowienie w krzyżu. Tragiczna śmierć przyszłej partnerki wywołała ogromny szok u tego niedoświadczonego, niespełna osiemnastoletniego chłopaka, który do tej pory nie przeżył żadnej tragedii. Matki nigdy nawet nie poznał, zmarła bowiem przy jego porodzie, a ojciec wyzionął ducha po naprawdę długiej chorobie. Biały miał więc sporo czasu na pogodzenie się z faktem, że straci jedynego rodzica, którego zresztą niespecjalnie za życia szanował. Zwinka natomiast…
– Widzę po twojej minie – zachrypiał albinos, wyrywając Pamiętającego z głębokiego zamyślenia – że kombinujesz już, jakich to gładkich słówek użyć, by mnie ugłaskać. Nie uda ci się to jednak. Nie tym razem. Nie po tym, co stało się podczas wabienia.
– Nadal nie powiedziałeś mi, co tam właściwie zaszło. – Tatuaż na skroni Nauczyciela poruszył się dziwnie, gdy ten zmrużył oczy.
– Powiedziałem.
– Powtórz zatem, ale tym razem opisz przebieg wypadków bardziej szczegółowo. – Pamiętający z trudem powstrzymywał się od wybuchu. Kątem oka zauważył, że gwardziści opuszczają posterunki, ich dłonie spoczywały teraz na rękojeściach noży. Pięciu naraz… ukradkowe zerknięcie w kierunku drzwi uświadomiło Nauczycielowi, że tylu zbrojnych znajduje się już w sali… nie da rady, zwłaszcza że nie miał przy sobie żadnej broni, a ci chłopcy byli naprawdę dobrzy w swoim fachu. Wiedział o tym, ponieważ sam ich wyszkolił. Dwaj z nich ubezpieczali pozostałą trójkę, trzymając w pogotowiu proce. – Proszę – dodał, przenosząc wzrok na przywódcę.
– Coś takiego! – zakpił Biały, rozpierając się wygodniej. – Dobrze, powiem ci, skoro prosisz. Zwabiliśmy szariki na ostatnie piętro i zjechaliśmy pod przeciwległą ścianę, zgodnie z twoimi instrukcjami. Pięć zaropiałych skurwieli wpadło w pułapkę, ale dwa ostatnie ocalały. Zwinka… – w tym momencie głos zaczął mu się lekko łamać. – Zwinka próbowała je potem rozjuszyć, zmusić do skoku.
– I podjechała za blisko… – domyślił się Nauczyciel.
– Nie przerywaj mi, starcze! – wrzasnął albinos, zrywając się z fotela.
Starcze?
To było coś nowego. Ten szczeniak nigdy wcześniej nie okazał tak wielkiego braku szacunku ostatniemu z Pamiętających. Człowiekowi, któremu jego ojciec dużo zawdzięczał, możliwości rządzenia tą enklawą nie wyłączając.
– Ja tylko…
– Nie przerywaj, powiedziałem! – Biały otarł usta wierzchem dłoni i klapnął z powrotem na siedzisko. – Nie, nie podjechała za blisko. Do znacznika miała jeszcze ponad dwa metry.
Wspomniał o pomalowanym na żółto fragmencie liny, wskazującym miejsce, do którego mógłby, teoretycznie, doskoczyć atakujący drapieżnik. Nauczyciel wyliczył tę odległość po kilku tygodniach obserwacji. Spędził na powierzchni wiele godzin, przypatrując się polującym w ruinach szarikom. Wymierzył wszystko bardzo dokładnie, założył też porządny margines bezpieczeństwa, aby mieć pewność, że nie dojdzie do wypadku. Był więc całkowicie pewien, że ma do czynienia z nieporozumieniem.
– Skoro było, jak mówisz, nie rozumiem, jak…
– I w tym tkwi problem, Nauczycielu – przerwał mu bezceremonialnie albinos. – Albo nic nie rozumiesz, albo nic nie wiesz, a ja… Ja przez twoją niewiedzę straciłem kobietę.
– To nie tak…
Biały machnął ręką, jakby oganiał się od muchy.
– Skończ pierdolić. Twoja pułapka nie jest tak genialna, jak nam wmawiałeś. Ty, i tylko ty, ponosisz winę za to, co się stało.
– Nie sądzę – mruknął Nauczyciel. Był pewien swoich wyliczeń, nie na darmo poświęcił temu projektowi tyle czasu i starań. – Nie mówisz mi wszystkiego.
– Słucham? – Biały zmrużył groźnie oczy.
– Jesteś w głębokim szoku, to widać. Nie dziwię ci się. Każdy czułby to samo na twoim miejscu. – Pamiętający spojrzał wymownie na gwardzistów, a ci odruchowo przytaknęli. – Pozwól mi więc wypytać nożowych…
– Twierdzisz, że kłamię!? – Biały znów zerwał się z tronu.
Jego przyboczni zareagowali odruchowo, wyszarpując noże zza pasków i naciągając proce. Atmosfera zrobiła się nerwowa, jedno nieopatrznie wypowiedziane słowo mogło zakończyć rozmowę i doprowadzić do jatki.
– Nie! Nic takiego nie powiedziałem! – zastrzegł się Nauczyciel, podnosząc wysoko ręce i obracając się powoli, jakby chciał pokazać wszystkim, że nie ma złych zamiarów. W rzeczywistości sprawdzał teren, rozmieszczenie przeciwników, ich uzbrojenie. Nie było dobrze. Wyjścia pilnowało dwóch chłopaków z procami w dłoniach. Gdyby sięgnęli po maczety, Pamiętający miałby większe szanse, ale posługując się bronią miotającą, ustrzelą go, zanim zdoła obezwładnić któregoś z nożowników, a tych było trzech, po jednym na krańcu każdego wolnego pomostu. Skoro walka nie wchodziła w grę, Pamiętający postanowił zyskać na czasie. – Nie twierdzę, że kłamiesz – dodał tonem perswazji. – Widzę jednak, że jesteś potwornie wzburzony, a w takim stanie… – Zamilkł, widząc, że albinos sinieje na twarzy. – Pozwól mi sprawdzić obliczenia, porozmawiać z nożowymi, oni widzieli… widzieli wszystko z innej perspektywy.
Biały kręcił głową, z każdą chwilą coraz mocniej.
– Nie, nie i jeszcze raz nie!
Nauczyciel zamilkł. Stał jednak nadal z szeroko rozłożonymi rękami, jakby zapewniał tym gestem otaczających go gwardzistów, że przywódca nie musi się go obawiać. To ich jednak nie uspokoiło, nie cofnęli się nawet o krok i nadal ściskali nerwowo dobytą broń. Jeśli Pamiętający chciał wyjść z tej konfrontacji cało, musiał zmienić taktykę.
– Tak, masz rację. Pułapka nie zadziałała jak należy. Mimo to zapewniam cię, że dołożyłem wszelkich starań, żeby każdy wabik, który dotrze do lin, był na nich całkowicie bezpieczny. Mogliśmy jednak coś przeoczyć. – Celowo użył liczby mnogiej, by zasugerować Białemu, że nie jest jedynym człowiekiem, któremu można przypisać winę za ten wypadek. – Z tego, co mówisz, wnioskuję, że szariki są dzisiaj szybsze albo silniejsze niż jeszcze rok temu… – Udał zamyślenie, jakby rozważał tę myśl. – Tak, to może być prawdziwa przyczyna naszego problemu. W końcu mamy do czynienia z mutantami. Nie wiemy o nich nic prócz tego, że ewoluują z pokolenia na pokolenie.
Albinos znieruchomiał. Nie spodziewał się tak szybkiej kapitulacji przeciwnika. Może nawet liczył skrycie, że oskarżany niesłusznie Pamiętający postawi mu się, jak robił to wcześniej przy okazji wielu mniej ważnych sporów. W razie otwartej konfrontacji miałby się na kim wyżyć, odreagowując śmierć partnerki. Nikt nie winiłby przecież gwardzistów, gdyby ranili albo nawet zabili groźnego przeciwnika, który zaatakował przywódcę enklawy, gdy ten rozpaczał nad zwłokami ukochanej.
Nauczyciel zrozumiał to w jednej chwili. Nie widząc innego wyjścia, postanowił się podłożyć jeszcze bardziej. Ugnij się, a nie zostaniesz złamany. Ustąp, a zwyciężysz. Te maksymy dawnych mistrzów sztuk walki zachowały aktualność nawet w postnuklearnej rzeczywistości. Pamiętający postanowił więc skorzystać z kryjącej się w nich mądrości, by wygrać to starcie. Biały nie był aż tak sprytny, by mierzyć się z nim na słowa, lecz uporu mu nie brakowało i nie poddawał się łatwo.
– Przyznajesz zatem, że odpowiadasz za śmierć Zwinki? – zapytał albinos po chwili milczenia.
– Przyznaję, że mogę być za nią w jakimś stopniu współodpowiedzialny – odparł Nauczyciel, ostrożnie dobierając słowa.
– Ha! – Biały opadł ciężko na fotel. On także zaczynał grać na czas, wciąż nie wiedział, jak wybrnąć z zastawionych na niego sideł. – Ha! – powtórzył.
– Zapewniam cię po raz kolejny, że zrobiłem wszystko co w mojej mocy, aby ta pułapka działała bez zarzutu. Przynajmniej na ostatnim etapie wabienia. Dzisiaj zawiodła nas po raz pierwszy, choć korzystamy z niej od siedmiu miesięcy. Stała się rzecz straszna, nie przeczę. Przyjmij więc najszczersze wyrazy współczucia. – Pamiętający skłonił głowę, ale tak, by wciąż widzieć adwersarza. – Boleję nad twoją stratą równie mocno jak ty.
– Nie próbuj mnie ugłaskiwać – ostrzegł go Biały, rozwścieczony nieoczekiwaną utratą inicjatywy. – Kara musi być! – dodał, podnosząc głos.
– Oczywiście. – Nauczyciel zgodził się natychmiast. – Jeśli zawiniłem, muszę ponieść tego konsekwencje. Sam zwołam radę enklawy, by oceniła moje postępowanie i wydała sprawiedliwy wyrok.
Rada enklawy składała się z czterech najbardziej zaufanych doradców – najpierw Innego, a teraz jego syna. Pamiętający stał na jej czele, doskonale znał pozostałych członków i wierzył w ich rozsądek. Biały nie będzie miał szans w starciu z nimi. Jeśli zechce go wrobić, poniesie sromotną klęskę, ponieważ tych ludzi nie zdoła przekupić ani zastraszyć, a próba pozbycia się wszystkich doradców naraz może doprowadzić do poważnych niepokojów, a kto wie, czy nie utraty władzy. Dlatego pomysł ze zwołaniem rady wydał się Nauczycielowi genialny, jak wszystkie proste rozwiązania. Nie mówiąc już o tym, że wszystko odbędzie się zgodnie z przepisami kodeksu, których nawet następca Innego nie mógł kwestionować. Touche, białasie!
Albinos przygryzał nerwowo dolną wargę. Konfrontacja z Pamiętającym nie układała się po jego myśli. Ojciec przygotowywał go do rządzenia przez kilka lat, ale mądrości, tej prawdziwej, nie da się przyswoić, nawet jeśli człowiek pilnie słucha największych mędrców i studiuje ich najwybitniejsze dzieła. Takimi sposobami można nabyć wiedzę, także bardzo przydatną każdemu przywódcy, ale żeby umieć z niej skorzystać, trzeba wielu lat praktyki i ogromnego doświadczenia. A tego ostatniego następcy Innego brakowało.
Czasem jednak do wybrnięcia z niekorzystnej sytuacji wystarcza łut szczęścia, przebłysk, jedno właściwe skojarzenie w odpowiednim momencie… i tak też niestety było w tym wypadku. Przynajmniej z punktu widzenia Nauczyciela.
– Nie – odparł dziwnie spokojnym tonem albinos. – Nie musimy zwoływać rady. Przyznałeś się do winy przy świadkach. Przy pięciu świadkach – podkreślił z zadowoleniem. – Jeśli się nie mylę, kodeks mówi wyraźnie, że już trzech wystarczy do wydania przeze mnie wyroku.
Pamiętający zaklął w duchu. Gówniarz zapędził go przypadkiem w kozi róg. A może wcale nie przypadkiem… Ta myśl zmroziła go w jednej chwili. Czy to możliwe, że albinos zaplanował sobie wszystko? Wykorzystał śmierć Zwinki, by…
Choć jeszcze przed momentem wydawało się to mało prawdopodobne, Biały rozgrywał tę sytuację z zimną krwią. Obecność w sali audiencyjnej pięciu najbardziej zaufanych gwardzistów sugerowała, że od samego początku chodziło mu o coś więcej niż tylko wyżycie się na człowieku, który być może – tylko być może – był współwinny tragedii, do jakiej doszło na powierzchni. A to diametralnie wszystko zmieniało.
Nauczyciel od dawna zdawał sobie sprawę, że prędzej czy później dojdzie do konfrontacji z nowym przywódcą enklawy. Tuż po śmierci ojca zapewnił więc albinosa, że nie interesuje go władza. Nie sięgnął po nią przecież w żadnym momencie panowania Innego – choć miał ku temu wiele okazji – i tym bardziej nie zamierzał robić tego teraz. Poprosił jedynie o zachowanie status quo, na co Biały od razu wyraził zgodę. To, zdaniem Pamiętającego, definitywnie kończyło sprawę. Jak widać, jego adwersarz miał nieco inną opinię na ten temat. Okazał się też większym skurwysynem, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Pod pozorem wzburzenia śmiercią ukochanej próbował upiec dwa szczury na jednym ogniu. Co mu się uda przy przewadze, jaką właśnie osiągnął.
– Powiedziałem, że mogę być współodpowiedzialny za ten wypadek, a to, chyba przyznasz, spora różnica. Wolałbym więc, żeby to jednak rada zdecydowała… – Nauczyciel zamilkł, uświadamiając sobie, że każda próba ratunku prowadzi do punktu wyjścia. – Pozwólmy rozstrzygnąć ten spór ludziom, którym obaj ufamy – dokończył w najbardziej bezpieczny dla siebie sposób.
– Przyznałeś się, Nauczycielu – tryumfował Biały. – Pięć osób to słyszało. Załatwmy więc sprawę tutaj i teraz – dodał, szczerząc pożółkłe zęby. – Kodeks mówi wyraźnie, że w takim wypadku mam pełne prawo wydać ostateczny wyrok, i to właśnie zamierzam zrobić.
– Słucham zatem. – Pamiętający spojrzał Białemu prosto w oczy.
– Oko za oko. Ząb za ząb. Tak stanowi nasze prawo.
Nauczyciel po raz pierwszy w życiu pożałował, że podsunął Innemu pomysł skorzystania z kilku zapisów kodeksu Hammurabiego.
– Tak stanowi nasze prawo – potwierdził, zachowując kamienną twarz.
Pojął, że znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Teraz już tylko cud mógł go uratować. Albo Biały wyda wyrok – wiadomo jaki – albo będzie jątrzył do chwili, gdy jego przeciwnikowi puszczą nerwy, co skończy się także w jedyny możliwy sposób.
– Zatem… – Tryumfujący albinos wahał się, ale tylko przez chwilę. – Albo nie. Zróbmy inaczej – rzucił nagle. – Znasz kodeks lepiej od reszty z nas, sam go w końcu współtworzyłeś. Zacytuj mi drugi punkt, proszę.
– Racje żywieniowe przysługują tylko tym, którzy na nie zapracują – wyrecytował Pamiętający, próbując jednocześnie dociec, co też lęgnie się w głowie albinosa.
– Od dzisiaj ta zasada będzie obowiązywać wszystkich mieszkańców enklawy – oświadczył w odpowiedzi Biały, uśmiechając się chytrze. – Bez wyjątku.
Nauczyciel zamarł. Przełknął głośno ślinę. To był bardzo celny cios. Zabolał bardziej, niż mogło się wydawać.
– Mamy umowę… – zaczął ostrożnie.
– My? – zaśmiał się albinos.
– Ja i twój ojciec.
– Mieliście, fakt, ale wraz ze śmiercią Zwinki przestała obowiązywać. Niemota ma zapieprzać jak wszyscy inni. Bender! – Skinął na stojącego po prawej gwardzistę. – Dopisz niedojebka do listy jutrzejszych zbieraczy.
Nauczyciel poczuł znajome mrowienie w karku. Poczerwieniała mu twarz.
– Nie możesz tego zrobić. Twój ojciec…
– Mój ojciec nie żyje. – Albinos rozsiadł się wygodniej. Wiedział już, że wygrał to starcie, machnął więc lekceważąco ręką. – W świetle obowiązującego prawa jego zobowiązania straciły moc z chwilą, gdy ja zasiadłem na tym tronie.
– Po jego śmierci zgodziłeś się…
– To prawda. Uległem twoim podszeptom, ale teraz się rozmyśliłem. Koniec z przywilejami dla twojego… syna.
– Nie zapominaj, że to dzięki mnie Inny został przywódcą tej enklawy, gdyby nie ja, byłbyś dzisiaj zwykłym nożowym albo…
– Dawne dzieje, Nauczycielu – przerwał mu Biały, wciąż szczerząc zęby. – Czasy się zmieniły. Ojciec zapłacił ci w dwójnasób za wszystko, co dla niego zrobiłeś. Twój bękart żył na nasz koszt przez ponad osiemnaście lat. To wystarczy…
– Dobrze wiesz, dlaczego zawarłem z nim ten układ. Mój syn jest głuchoniemy. Nie przeżyje pierwszego wyjścia na powierzchnię.
– Moja kobieta też tam zginęła – prychnął gniewnie albinos, zaciskając palce na podłokietnikach fotela. – Oko za oko, jak głosi prawo. A teraz… – Biały zamilkł, kpiący uśmieszek zniknął z jego ust, gdy od strony drzwi dobiegły jakieś szmery.
Nauczyciel zerknął przez ramię w kierunku wejścia. Za gwardzistami stała grupka zdezorientowanych mężczyzn i kobiet. Ich twarze były umazane popiołem, jak nakazywała pogrzebowa tradycja. To był cud, na który czekał.
– Bracia i siostry! – rzucił, odwracając się do przybyłych i odstępując jednocześnie od stołu, by nie dać Białemu szansy na skrytobójczy atak. – Dzisiaj na powierzchni zginęła jedna z nas, Zwinka, wybranka przywódcy. Poczuwam się do winy za jej śmierć, została bowiem rozszarpana w zbudowanej przeze mnie pułapce, i dlatego proszę was o to, abyście zostali sędziami w mojej sprawie.
– Zamilcz, Nauczycielu! – wrzasnął Biały. – Zgodnie z kodeksem…
– Zgodnie z kodeksem – przerwał mu Pamiętający – uznaję twój wyrok za zbyt surowy i żądam werdyktu dwunastu sprawiedliwych!
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz