Filmy oparte na „prawdziwych wydarzeniach” przeważnie budzą w nas lekkie uczucie politowania. Wszyscy już znamy te bajeczki. „Prawdziwe wydarzenia”, które tak naprawdę nigdy nie miały miejsca, są niczym więcej jak tylko miejską legendą, nie mającą nawet pokrycia w faktach i wykorzystywaną przez rodziców do straszenia swoich pociech. Albo po prostu wzięto z kilku różnych historyjek parę najciekawszych momentów i stworzono film. W tym wypadku jednak „prawdziwe wydarzenia” są... prawdziwe. Z wyjątkiem tych po egzekucji…
Mieszkańcy bogobojnego miasteczka Amarillo w Teksasie żyją procesem Johnny'ego Franka Garretta, którego oskarżono o brutalne zgwałcenie i zamordowanie niewinnej zakonnicy, siostry Tadei Benz. Tego degenerata, ćpuna i niebezpiecznego osobnika, jak twierdzi prokurator okręgowy Danny Hill, należy skazać na śmierć, aby biedne społeczeństwo nie bało się. I wszystko idzie po myśli przedstawiciela prawa, ława przysięgłych zgadza się, że ktoś tak niebezpieczny nie ma prawa żyć i skazuje go na śmierć, chociaż chłopak upiera się, że jest niewinny. Wszyscy jednak chcą jego śmierci, a chwilę przed wpompowaniem w jego żyły zabójczego zastrzyku informuje on zebranych, że wkrótce spotka się z tymi, którzy go niesłusznie skazali. Chwilę potem jednak Franky umiera, a wraz z nim strach, jaki otaczał mieszkańców Amarillo. Jednak tydzień później w tajemniczych okolicznościach śmierć ponoszą ci, którzy przyczynili się do jego skazania. Czyżby klątwa niewinnego zaczęła zbierać swoje żniwa?
Tak jak wspominałem, film jest rzeczywiście oparty na faktach. Sprawa zabójstwa Tadei Benz i skazanie Johnna Franka Garretta miały miejsce, a dokumenty dotyczące sprawy nawet można znaleźć na stronie Departamentu Sprawiedliwości stanu Teksas. Sam proces był na tyle interesujący, że Jesse Quackenbush postanowił nakręcić o tym film „The Last Word”, pokazując opieszałość sądu i w konsekwencji, zdaniem twórcy, skazanie niewinnego. Do podobnego założenia doszedł Simon Rumley, reżyser "Ostatniej klątwy", tak więc bez owijania w bawełnę przejdę do sedna.
Film jest nudny. To trzeba podkreślić na wstępnie. Nudny. Sztampowy. Bez ikry. Sam pomysł co prawda wydaje się być ciekawy, bowiem mamy skazanego, który mści się zza grobu. No jasne, historia sama w sobie nie jest jakoś oryginalna gdyż za „skazanego” możemy wstawić dosłownie każdego – wiedźmę, ofiary eksperymentów naukowych, a nawet jakiś typowy „schwarz character”, który pragnie dokończyć dzieła (siema Chucky). Jest to zawsze jakiś początek. Jednak Rumley, z niewiadomych powodów, uparł się, aby konwencja samego filmu mocno przypominała film dokumentalny. Ba, ten obraz naprawdę wygląda jak dokument, tylko z na siłę dodanymi nadnaturalnymi zjawiskami. Brakuje tylko w roli lektora Tomasza Knapika albo Krystyny Czubówny.
Głównym bohaterem "Ostatniej klątwy" jest Adam Redman, kochany mąż Lary i ojciec kilkuletniego Sama. W sprawie Garretta pełni rolę ławnika i jako jedyny ma wątpliwości co do jego winy, ale koniec końców jest "na tak" w kwestii posłania typa na tamten świat. Wiadomość o egzekucji nie bardzo go obchodzi, ma ważniejsze rzeczy na głowie. Jednak zagadkowe zgony osób bliskich procesowi popychają go do wszczęcia śledztwa na własną rękę. I tu się zatrzymajmy. Aktorzy są cholernie sztuczni. Wyglądają jakby w swoim arsenale min mieli tylko jeden, maksymalnie dwa grymasy twarzy. Nieważne, czy dzieje się na ich oczach tragedia, czy może jest jakaś wesoła scena, są tak samo bezbarwni. Nie wiem czemu, ale nawet spodobał mi się prokurator okręgowy, Danny Hill (w tej roli Sean Patrick Flanery), ale nie ma co się dziwić. Nie był on tłem w takich produkcjach jak „Święci z Bostonu”, „Piła VII” czy też „Scavengers”. Naprawdę dobrze zagrał sukinsyna, któremu zależy tylko na zapisaniu kolejnego sukcesu do swojej statystki. Liczy się przecież wygrana, a to, czy skazany był winny to już inna sprawa…
Na plus jednak można zaznaczyć początek filmu. Scena w której ławnicy rozprawiają nad sytuacją Garretta, czy jest on winny, czy też nie, przez ułamek sekundy przypomina film „12 gniewnych ludzi”. Tu też jeden z ławników ma wątpliwości, jednak jest błyskawicznie osaczony przez innych, którzy nie chcą za długo siedzieć i pragną mieć z głowy cały ten proces, na czele ze skazanym. Po tym kilkunastominutowym fragmencie, który stara się dość dokładnie pokazać, jak to wszystko wyglądało w Amarillo przechodzimy do wizji reżysera, a z każdą kolejną minutą poziom filmu mocno zjeżdża. Sama klątwa pokazuje swe oblicze wtedy, kiedy nie trzeba. Przeważnie można odnieść wrażenie, że za wszystkim stoi pech albo po prostu należałoby wcześniej wysłać kogoś do psychiatryka na badania. Jednak, gdy rodzina Redmana jest zagrożona, nasz bohater rusza na poszukiwania prawdy i…. odnajduje ją prawie natychmiast. Nic tylko pstryknąć palcem. Poważnie? Sam styl straszenia też mocno kuleje, bowiem jesteśmy bombardowani w paru scenach jakimś pokazem slajdów w dość szybkim tempie przy rzępoleniu wiolonczeli czy innego kontrabasu. I to tyle.
Ten film mógł być przyjemny w odbiorze. Mógł być, ale nie jest. Domyślam się, że pan Rumley postanowił pokazać swój punkt widzenia, ale wtedy powinno się zrobić film dokumentalny, a nie dokument z domieszką horroru. Można, a nawet trzeba było, stworzyć produkcje o zemście i poszukiwaniu prawdy, skupić się na tych kwestiach, a jedną z nich na koniec bardziej uwypuklić. Niestety postanowił chyba zajrzeć wcześniej do Wikipedii, poczytać co o tej sprawie piszą (niewiele) i na tej podstawie nakręcić film. Chciał stworzyć horror, a wyszło mu takie nie wiadomo co. A to prosta droga do porażki…
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz