Trakt Zgody pełen był ludzi. Zwykli podróżni ginęli pośród chłopów taszczących na grzbiecie wypchane toboły lub ciągnących wózki wyładowane skromnym dobytkiem. Niektórzy podążali na południe, ku morzu, lecz zdecydowana większość kierowała się na północ — do Sansed. Oddział musiał zwolnić, żeby nie stratować uchodźców, którzy zbyt wolno ustępowali z drogi, i wysłuchać tych, co chcieli poskarżyć się marszałkowi na nowe porządki.
— Wieś spłonęła — płakała zakutana w chustkę kobieta, prowadząca dwójkę zasmarkanych dzieci. — Chłop chciał krowę uratować, naszą żywicielkę, ale dach się nad nim zawalił. Kąta dla siebie i dla synków szukam, może jacy dobrzy ludzie przygarną, bo nic nam nie zostało. Nic.
— Córkę mi na stos powiedli, że niby urok na gospodarskiego syna rzuciła. Ładna była, to ślepiami za nią wodził i na ksiuty ciągnął — sapał czerwony na gębie chłopina i wygrażał pięścią całemu światu. — Co mnie spiski jakieś obchodzą? Ja żyć spokojnie chcę i dzieci odchować, a nie po miedzach się czaić niczym królik.
— Porządek z tymi czarownikami uczyńcie, wielmożny panie marszałku. Oni temu zamętowi winni.
Stevar słuchał narzekań i skarg, patrzył na dymiące zgliszcza domów rozłożonych przy gościńcu, na opuszczone pola ze zbożem dojrzałym do zżęcia i ogarniała go coraz większa wściekłość na Udolfa. Zamiast załagodzić sytuację albo siłą zaprowadzić porządek, młody pan pozwalał na gwałty i marnotrawstwo. Dość szkód wyrządziła susza, a teraz niszczała reszta zbiorów. Cóż będą jeść ci wszyscy ludzie? Skąd wezmą zapasy, z czego złożą daninę? Czy ten dureń o tym pomyślał? — zastanawiał się Niedźwiedź. Nawet gdyby nie nastawał na Lyllę i tak bym nie poparł jego nominacji na gubernatorski stołek.
Zjeżdżał do przydrożnych osad, próbował przemawiać do rozsądku wystraszonym wieśniakom, groził, sądził, ale zagasić pożar było znacznie trudniej, niż go rozniecić, więc dał spokój. Zamiast tego puścił przodem kilku żołnierzy, którzy krzykiem, a nieraz siłą torowali drogę, i gnał do Nadmiru, gubernatorskiej siedziby.
Spomiędzy trójki Obdarowanych towarzyszących marszałkowi tylko Jonas pamiętał czas sprzed smoczego najazdu. Urodził się i wychował w Ostatniej Twierdzy, górskim schronieniu czarowników, później jednak doświadczył marszu przez leśne połacie Rubieży i choć był tylko niedorostkiem, pomagał w obronie Mulacium i Loenu. W jego pamięci nigdy nie zatarły się obrazy zburzonych domów, pożarów, śmierci, jednak łatwiej mu przyszło pogodzić się ze wspomnieniami ataku bestii, niż oglądać krzywdy wyrządzone spokojnym mieszkańcom przez ludzi takich samych jak oni. Przeraziła go siła nienawiści i uprzedzeń. Tu nie lat trzeba, tylko wieków, dumał z goryczą. A może świat nigdy nie stanie się przychylny Obdarowanym, może już zawsze każda wojna będzie brała początek ze strachu przed odmiennością? Forsyth miał swoje, niebłahe, powody do rozpoczęcia tego szaleństwo. Czy kiedyś znajdzie się powód dostatecznie ważny, żeby je powstrzymać?
Riala i Darki jechali skryci pod żołnierskimi mundurami, otoczeni kordonem. Prawda, nigdy nie traktowano ich przyjaźnie, przywykli do niechęci i przytyków. Czasem ktoś rzucił za nimi kamieniem, zelżył, wyśmiał, ale skąd wzięła się nienawiść w oczach, skąd nawoływanie do Sądu Bożego? Ich rozum tego nie ogarniał, a poczucie krzywdy i żal rosły z każdą chwilą. A także strach, bo choć opiekę nad nimi sprawował sam marszałek, to w efekcie mogło się okazać, że wina spadnie jednak na nich, czarowników, smoczych sługusów, morderców. Wiadomo, im kto wyżej siedzi, tym bardziej dba o własne interesy, bo za dużo ma do stracenia.
Stevar rzeczywiście myślał o Obdarowanych, ale zgoła inaczej niż to sobie roili. Wszyscy byli mu potrzebni: Riala ze swoją umiejętnością tworzenia iluzji, Darki, który bez trudu powinien odnaleźć zabójcę Ildena, i wykrywający najmniejszy fałsz Jonas. Jak jednak zamaskować ich obecność? Zdecydował wreszcie, że wiedźma będzie towarzyszyć mu oficjalnie, niech sobie crystońscy wielmoże myślą, co chcą. Jeszcze w Pesarze nie pożałował grosza i kupił jej porządne suknie, więc może się śmiało pokazać na dworze, trzeba ją tylko pouczyć, żeby trzymała swój niewyparzony język na wodzy. Jonas ubierze się w żołnierską tunikę, tylko garbusa trzeba ukryć. Jego talent przyda się dopiero w Found, a na razie lepiej niech nie lezie nikomu w oczy, bo go jeszcze usieką.
Nadmir powitał ich biciem w dzwony. Miasto zdawało się wyludnione, kramy zamknięte. Po ulicach, zamiast patroli miejskiej straży, wałęsały się psy, a rozleniwione upałem koty wylegiwały się w słonecznych plamach.
Kopyta głucho dudniły po kamieniach, zaniepokojeni jeźdźcy spoglądali na zaryglowane okiennice i drzwi. Na ścianach niektórych domów wymalowano czerwoną farbą ukośne krzyże. Te straszyły wybitymi szybami i zrujnowanym wnętrzem.
— Gdzież się wszyscy podziali? Może ich, szczęśliwym przypadkiem, naprawdę zaraza wytłukła? — mamrotał do siebie Niedźwiedź. — I czegóż te dzwony tak dudnią, oszaleć można.
Wjechali w aleję prowadzącą do siedziby gubernatora. Ulica była brukowana, szeroka na dwa wozy, środkiem biegł kanał ściekowy. Po obu stronach ułożono chodniki na tyle rozległe, że ustawiano na nich kramy, a piesi mogli przechodzić swobodnie. Dla ich wygody rozciągnięto płócienne baldachimy, które miały chronić przed słońcem.
W miarę jak przybyszom rósł przed oczami umiejscowiony na wzniesieniu zamek, narastał też szum. Wpierw przypominał brzęczenie wyrojonych z gniazda os, potem łoskot wartkiej rzeki, coraz głośniejszy, nieharmonijny. Gdy minęli zakręt, ujrzeli przed sobą tłum. Ludzie zgromadzili się pod murami z piaskowca i przy moście przerzuconym nad fosą. Oba dziedzińce były równie zatłoczone, a wszystkie głowy zwrócone w stronę kaplicy Boga o Wielu Obliczach. Dzwon grzmiał nieustannie, wybijając jednostajny, ponury rytm, i przybysze pojęli, że trafili na pogrzeb.
Ledwo udało im się dotrzeć do stajen. Koniuchowie ruszali się niechętnie, złażąc z dachów, skąd mieli widok na świątynne wrota. Większość żołnierzy została przy koniach, pozostali otoczyli kordonem Stevara, Rialę i Jonasa.
— Przejście dla marszałka! — wrzeszczeli, rozpychając gawiedź. — Z drogi!
Wnętrze kaplicy rozświetlały setki pochodni. Przed ołtarzem, na kamiennym katafalku, spoczywali gubernator Ilden i Bertus. Od ich śmierci minęło już wiele dni. Mimo że ciała i całuny namaszczono wonnymi olejami, a wokół unosił się dym z tymiankowego kadzidła, cuchnęły rozkładem.
Żona gubernatora, Olawia, córka Marcja i syn Udolf stali w sporej odległości od mar. Kobiety były bledziutkie jak chustki, którymi zasłaniały usta. Na twarzach familii Bertusa, przybyłej aż z Mentui, malowały się sprzeczne odczucia. Duma, że oto stoją pospołu z gubernatorską rodziną, a ich syn dostąpił zaszczytu wspólnego pochówku z tak ważną personą, i obrzydzenie, bo widok trupa świątobliwego kapłana był nader przykry.
Udolf nie mógł się zmusić, żeby patrzeć w stronę katafalku, więc skierował wzrok na górujący nad ołtarzem posąg. Chwiejące się płomienie sprawiały, że twarz figury ożyła. Widać było zaciśnięte surowo usta, garbaty nos i wysokie, pozbawione brwi czoło. Kamienne oczy Bengh zdawały się wpatrywać w niego oskarżycielsko, zaciśnięty w dłoni sierp celował w jego serce. Nagle światła zafalowały i zimne oblicze wykrzywił złowieszczy grymas.
— Będziesz następny — szeptały usta. — Mój sierp już gotów. Gotów... Gotów...
— Marszałek Stevar! — krzyknął ktoś.
Panicz drgnął i rozejrzał się nieprzytomnie. Przez główną nawę kroczył zwalisty olbrzym, zakurzony, ze splątanymi od wiatru włosami. Towarzyszyła mu kobieta w zielonej sukni, która odbijała jaskrawo od szat żałobników, tak samo jak szkarłatne tuniki żołnierzy, lśniące pośród czerni niczym krople krwi. Orszak zbliżył się do ołtarza, wszyscy przyklękli i skłonili głowy, oddając szacunek Bogu i zmarłym. Marszałek odchylił całun. Smród stał się nagle nie do zniesienia. Pani Olawia cofnęła się gwałtownie, Marcja osunęła się w ramiona stojącego obok mężczyzny. Udolf napotkał martwe spojrzenie ojca.
— Morderca!
Musiał uciec od oskarżenia, od nieruchomych źrenic. Potrącając stojących mu na drodze, wybiegł ze świątyni, ale na zewnątrz również nie znalazł ukojenia. Stanął twarzą w twarz z tłumem.
— Morderca! Morderca! — skandowała tłuszcza.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz