Jest kilku reżyserów, których filmy można już po kilku scenach bez pudła przyporządkować właściwemu autorowi. Ich dzieła cechują się interesującą formą, specyficznymi dialogami czy niepowtarzalnym klimatem. Jedna z takich osób to bez wątpienia Tim Burton – jego produkcje są bardzo charakterystyczne, szczególnie jeśli chodzi o mroczne elementy czy przerysowane postacie. Nie da się ukryć, że dobór aktorów również momentami naprowadza na twórczość Amerykanina – najczęściej główne role grają Johnny Depp czy była partnerka życiowa Burtona – Helena Bonham Carter. Tym razem jednak na ekranie nie ujrzymy żadnej z tych osób – szansę dostali nowi aktorzy. Ponadto "Osobliwy dom Pani Peregrine" różni się od innych prac reżysera nie tylko w kwestii obsady, ale również pod wieloma innymi względami. O czym więc traktuje ekranizacja bestsellera Ransoma Riggsa?
Jake nie jest zwykłym nastolatkiem, chociaż bardzo chciałby takim być. W dzieciństwie dziadek naopowiadał mu, jak to wychowywał się w szczególnym domu dziecka – jego podopieczni obdarzeni byli różnymi nadnaturalnymi mocami. Chłopiec wierzył we wszystko bezkrytycznie i opowiadał te rewelacje kolegom w szkole. Jak nietrudno się domyślić, został wyśmiany i prędko przylepiono mu łatkę świra. Nic dziwnego, że gdy podrósł, przestał ufać słowom staruszka. Po latach został jednak zmuszony do przewartościowania swoich wierzeń. Dziadka brutalnie zamordowano, a ostatnią wolą umierającego było odwiedzenie przez Jake'a wspomnianego sierocińca. Nastolatek bardzo kochał seniora rodu, postanowił więc sprawdzić, w jakim stopniu jego rewelacje były prawdziwe. W taki właśnie sposób trafił do tytułowego domu Pani Peregrine, poznał jego osobliwych mieszkańców, ale również z biegiem czasu odkrył jego mroczne sekrety i stanął twarzą w twarz z mordercami swojego krewnego.
"Osobliwy dom Pani Peregrine" zachwycił mnie na tylu płaszczyznach, że nawet nie za bardzo wiem, na czym się skupić, zacznę więc po linii najmniejszego oporu, czyli od początku historii. Reżyser doskonale wyważył, jak dawkować napięcie, aby maksymalnie przykuć uwagę widza. W prologu poznajemy więc opowieści dziadka, jesteśmy świadkami jego śmierci, przy której dostrzegamy majaczącego we mgle koszmarnego potwora. Akurat tyle, żeby nas zaciekawić. Później oglądamy wspaniałe zdjęcia nadmorskiej wioseczki, w której Jake poszukuje wspomnianego domu dziecka – emocje nieco stygną, ale w tle wyczuwa się oczekującą przygodę. I właśnie gdy chłopak trafia w końcu do Pani Peregrine, wciągamy się w historię na dobre. Przyznam się, że taki miszmasz klimatów, z przeciągniętym, nieodkrywającym wielu kart i stonowanym wstępem, przypadł mi do gustu. Jest to niecodzienne dla Burtona, który lubi od samego początku atakować widza dziwnymi wytworami swojego umysłu, więc miło było zobaczyć go w nieco innej konwencji.
Miałem wrażenie, że dzięki temu o wiele mocniej wciągnąłem się w fabułę i przyjemniej oglądało mi się tę oryginalniejszą, charakterystyczną dla reżysera część filmu. Przyznam szczerze, że nie czytałem pierwowzoru, jednakże kreacja mieszkańców sierocińca wydaje się jakby specjalnie skrojona pod Tima Burtona. Nikogo nie zdziwi dziewczyna potrafiąca wszystko podpalić dotykiem czy inna posiadająca olbrzymią siłę. Takie rzeczy można obejrzeć w wielu młodzieżowych produkcjach. Jednak nastolatka lekka jak piórko, zmuszona do chodzenia w ołowianych butach, żeby nie odlecieć, albo chłopczyk, który pozwolił zamieszkać w swoim ciele pszczołom, są tak odrealnieni, że trudno się nimi nie zachwycić. Aż żałuję, że nie było ani jednej wzmianki o tym, jak cała ta wesoła gromada trafiła w to samo miejsce czy jaka była ich przeszłość. W ekranizacji powieści Riggsa jednak tyle się dzieje, że byłoby to zbędnym zapychaniem miejsca. Oprócz tej cudacznej zgrai, wrzuceni zostajemy jeszcze w pętle czasowe i opowieść o zagrożeniu ze strony potworów – nie ma czasu na nudę.
Na wielu internetowych stronach można natknąć się na informacje, że produkcja Tima Burtona to film familijny i można na niego wybrać się z małymi dziećmi. Od razu to prostuję – nie róbcie tego błędu, chyba że chcecie przez parę nocy tulić swoje zapłakane pociechy do snu. To nie jest błyskotliwy "Charlie i fabryka czekolady" czy intrygująca ekranizacja "Alicji w Krainie Czarów". Każdy, kto grał po zmroku, przy zgaszonych światłach, w jakąkolwiek wersję opowieści o Slenderze, zna to okropne uczucie, gdy mackowaty stwór w końcu go dopada. Cóż, w adaptacji książki Riggsa występują kreatury, które wyglądają, jakby inspirowane były postacią Slendera. To jednak nie wszystko – w dziele Amerykanina obecne są sceny wyłupywania i zjadania gałek ocznych, co w połączeniu z charakterystycznym mrokiem Burtona daje efekt momentami jeżący włosy na głowie. Z drugiej strony "Osobliwy dom Pani Peregrine" cechuje się czasami infantylnością czy przewidywalnością, typowymi właśnie dla produkcji familijnych. Mimo bardzo ciekawej fabuły, może drażnić pewna nieporadność antagonistów, dobra passa pozytywnych bohaterów czy ckliwość niektórych scen.
Jeżeli chodzi o obsadę – chapeau bas przed Evą Green. Piękna aktorka po raz kolejny skradła widowisko i pokazała, jaki ma wszechstronny talent. Jej Pani Peregrine to osoba z krwi i kości – ani przez chwilę nie mamy wątpliwości, że mogłaby żyć w realnym świecie. To postać wielowymiarowa – z jednej strony mamy poważną, nieco despotyczną opiekunkę sierocińca, z drugiej troskliwą, dobroduszną kobietę. Z jej oczu wyziera tak wiele emocji, że aż ciężko uwierzyć, iż można zagrać to na srebrnym ekranie. Zdziwiłbym się, jakby nie dostała nominacji do najbardziej prestiżowych nagród. Skądinąd Samuel L. Jackson, grający największego wroga Osobliwych, Barrona, nie zostaje za nią w tyle. Jego bohater to doskonała mieszanka mrocznego, antypatycznego psychopaty z typowym rozładowującym napięcie śmieszkiem. Jak sami czytacie, to mieszanka wybuchowa, a kreacja jest mocno przerysowana i dzięki temu oryginalna. Bardzo przyjemnie oglądało się czarnoskórego aktora na ekranie, bo naprawdę dawno nie widziałem, żeby tak swobodnie czuł się w swojej roli i świetnie bawił na planie. Gorzej wypadły główne postacie – Asa Butterfield (Jake) i Ella Purnell (Emma) – drażniły mnie swoją dziecinnością i nie potrafiły przekonać do siebie. Widać, że mają jeszcze sporo do nauczenia się. Co ciekawe, dla większości Osobliwych dzieciaków był to filmowy debiut bądź pierwsze poważniejsze kroki w tym biznesie i muszę przyznać, że wywiązały się ze swojego zadania perfekcyjnie.
"Osobliwy dom Pani Peregrine" to połączenie baśni z typowymi mrocznymi dziwactwami Tima Burtona. Tym razem podszedł do filmu nieco inaczej niż zwykle i zagrało to doskonale. Przeszkadza trochę nie do końca sprecyzowana grupa odbiorcza – dzieci ewidentnie będą miały po seansie koszmary, z kolei dorosłych zirytuje infantylność pewnych scen. Oprócz tego denerwują luki fabularne czy też momentami zbyt szybkie tempo akcji, przez co trudno skupić się na pobocznych wątkach czy dokładnie zrozumieć zawiłości związane z pętlami czasowymi. Na szczęście Amerykanin ma sporo asów w rękawie, które osładzają niedoróbki. Humor w produkcji tworzą lekkie, niewymuszone żarty, wywołujące może nie śmiech, ale z pewnością uśmiech na twarzy i przełamują trochę mrok. Napięcie stopniowane jest idealnie, a niektóre elementy trzymane w ukryciu prawie do końca ekranizacji (jak na przykład moce paru dzieciaków). Ponadto zapierające dech w piersi scenografia, charakteryzacja, efekty specjalne czy magia niektórych scen, widowiskowo stworzone potwory, polski akcent i utwór Florence and The Machine pt. "Wish That You Were Here" na napisach końcowych. Czego chcieć więcej? Być może najbardziej gorliwi fani Burtona mogą być nieco zawiedzeni, ja jednak nie byłem i serdecznie polecam jego najnowsze dzieło.
Za seans dziękujemy firmie Multikino.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz