Fragment książki

5 minut czytania

Jako się rzekło, wojna przeszła przez Wilżyńską Dolinę tylko raz, ale jak huragan. Gromada maruderów obróciła osadę w zgliszcza, teraz wystygłe już i spopielałe. Po lasach pałętały się zaryczane niewiasty, wespół ze stadkiem równie zestrachanego drobiu, który podczas rzezi zdołał zbiec w okoliczne krzaki. Słowem, trzeba było całe to tałatajstwo spędzić na powrót do Doliny, ochędożyć, odchuchać i z przerażenia otrząsnąć. Oczywiście miejscowi notable za nic sobie mieli wilżyńskie wypadki. Władyka beztrosko bujał gdzieś po świecie w poszukiwaniu rycerskiej chwały, albo może raczej zdobycznego dobra i równie zdobycznej francy. Proboszcz zaś załadował na wóz resztki dobytku oraz Rozalkę i z podkulonym ogonem uciekł do Spichrzy. Odbudowa osady spadła tedy na Babunię Jagódkę, która ów obrót zdarzeń uznała za wyjątkowo ohydną niesprawiedliwość. Owszem, samą wojnę nawet skrycie ceniła, jak każdą inną szumną i niezwykłą awanturę. I gdyby wojna przydybała ją gdzieś w mieście, nad brzegiem morza, albo chociaż na książęcym trakcie, nie rzekłaby ani słowa. Może nawet przyłączyłaby się do rabunku czy pohulała ździebełko z wojakami, bo zazwyczaj były to chłopy wesołe, skore do gorzałki, sprośności i rozlicznych uciech. Ale co innego swawole w wielkim świecie, co innego zaś pospolite domowe nieporządki!

Szczęśliwe wytępienie grasantów i innego plugastwa przyniosło jej wprawdzie odrobinę radości, rychło jednak musiała się zabrać do ciesielstwa, murarki i kopcowania brukwi. A do gospodarskich zajęć nigdy nie miała serca. Z ciosaniem desek na chaty trzeba się było spieszyć, bo jesienna szaruga szła już ku końcowi i po łupaniu w kolanach Babunia rozpoznawała niechybnie, że zima nastanie mroźna i dotkliwa. Wszystko to nie wprawiało wiedźmy w szampański humor. Prawdę powiedziawszy, snuła się po wiosce w takim nastroju, że co wrażliwsze niewiasty zaczynały rozważać ponowną ucieczkę do lasu. Ludziom miękły kolana, kiedy zwalała sosny jednym uniesieniem brwi. Niby miała wymówkę: potrzebowali drewna, by przed pierwszym śniegiem wznieść osadę i wyposażyć ją jakoś. Robota szła jednak niesporo, aż wiedźma pojęła, że trzeba do Doliny spędzić nowych wieśniaków. I to jak najprędzej.

Rychło w północnej części Gór Żmijowych zdarzyło się kilka bardzo dziwnych wypadków. Paru wędrownych handlarzy ciągnących z wyładowanymi wozami ku swym domostwom, nigdy do nich nie dojechało. Z okolicznych dworów gwałtownie znikali parobkowie. Dwóch statecznych, zasiedziałych gospodarzy osobliwym trafem przepadło w leśnej gęstwinie, gdyż Babunia Jagódka uznała, nie bez racji zresztą, że, prócz młodzieńczego zapału, wiosce przyda się też nieco rozwagi i doświadczenia. Zresztą, czas naglił, a wiedźma nie była drobiazgowa. Zgarnęła więc z gościńca niewielki oddziałek koniuchów, którzy ze zrabowanym tabunem koni zmierzali na południe. Nie pogardziła też wędrownym żebrakiem ani wiejskim głupkiem. Przydybany na trakcie nieopodal Mnicha utrzymywał wprawdzie, że jest księciem w podróży do źródła uzdrawiającej wody, lecz zdaniem Babuni owe wyjaśnienia jedynie potwierdzały jego kwalifikacje na wioskowego idiotę.

Co tu ukrywać, w wilżyńskiej okolicy najłatwiej było o pasterzy, najemników i zbójców. Ci ostatni o gospodarce niewielkie mieli pojęcie, jednak byli dorodni, w trudach zaprawieni i obrotni jak mało kto. Babunia żałowała, że szajka z Przełęczy Zdechłej Krowy rozpadła się bezpowrotnie po niecnej ucieczce zbójcy Twardokęska, człeka rozlicznych zalet i chytrego niezmiernie, choć sobka i lenia po trochu. Zastanawiała się nawet, czyby go czarem nie ściągnąć na powrót w Góry Żmijowe, lecz już tak głęboko w polityce siedział, że poniechała go z żalem. Szczęściem, podczas wojny ulęgło się mrowie świeżych łupieżców, którzy doświadczeniem nie mogli się mierzyć z osławionym zbójeckim hetmanem, choć zapamiętaniem w pracy przewyższali go nawet.

Babunia zasadzała się na nich bardzo prostym sposobem. Brała naręcze chrustu, który oczywiście nie był do niczego potrzebny, ale bez wiąchy gałęzi jakoś się głupio czuła na trakcie, i dreptała wprost do kryjówki zbójców. Tam zgrabnym zaklęciem tak im we łbach mąciła, że już sami z siebie szli do Wilżyńskiej Doliny. Oprzytomniawszy z uroku, zbójcy pomstowali strasznie, chcieli gardła podrzynać i chałupy palić, lecz bardzo trudno zbytkować, kiedy się ostrze miecza od dotyku rozmaśla i na ziemię ścieka, a solidna pałka obraca się w rękach jak żywa i właściciela po grzbiecie wali. Co gorsza, szybko wyszło na jaw, że żadnym się sposobem nie potrafią z Wilżyńskiej Doliny wyrwać na swobodę. Ścieżki wiły się i splatały, nikły wśród sosen, póki nie wywiodły ich na koniec w znajome wiejskie opłotki. Po tygodniach takich zmagań i najtęższym zbójcom ubywało hardości, wpadali w melancholię i pili na umór. Jeden się nawet obwiesił na wilżyńskim cmentarzu.

Babunia była nieugięta.

Wkrótce powiało tęższym chłodem, wymiotło im z głowy włóczęgę po oczeretach czy chaszczach. Zgłodniali i zziębnięci brańcy spokornieli na tyle, że jęli się najmować do gospodarskich posług za miejsce suche pod dachem i garstkę strawy. Co sprytniejsi brali za żony miejscowe wieśniaczki, wykańczali domy, stawiane na zgliszczach starych chat i, pogodzeni z losem, kisili kapustę.

Wiedźma przyglądała się temu z nieskrywaną dumą i pewnym rozrzewnieniem. Postanowiła twardo, że książęce wojenki nie będą jej odtąd wchodzić w paradę i czynić pod samym płotem zamieszania. Może Wilżyńska Dolina była jedynie zapyziałą wioską na krańcu świata, ale była to jej wioska i jej kraniec świata. I z nikim nie zamierzała się nim dzielić.

Wreszcie mogła odpocząć.

Babunia Jagódka zazwyczaj odpoczywała w tradycyjny sposób. Do pełnej satysfakcji był jej potrzebny spory bukłak miodu, ze trzy pieczone półgęski i dorodny parobczak. Nim jednak przeszła niedziela, miód jej się przepił do cna, a na pieczoną gęsinę nie mogła już patrzeć. Parobczaka też przegnała z komory na cztery wiatry po tym, jak począł myszkować w obejściu, grzebać po kufrach i zaglądać do komina w poszukiwaniu skarbów, co może nie było dziwne u niedawnego grasanta, ale Babunia nie zamierzała przyzwalać na podobny brak manier. Została sama. Spędzała całe dnie, wygrzewając się przy palenisku, z wielkim, ryżym kociskiem, wygodnie umoszczonym na jej kolanach. Czytała stare manuskrypty, zaśmiewając się z przedwiecznych przepowiedni, aż trzaskały deski w podłodze, bez umiaru piła spichrzańską okowitę i od czasu do czasu na chybił trafił rzucała jakieś wredne zaklęcie — wyłącznie po to, żeby nie wyjść z wprawy.

Wreszcie obudziła się pewnego pochmurnego ranka z potwornym bólem głowy oraz mętnym wspomnieniem zeszłonocnej pijatyki. Potoczyła niepewnym wzrokiem po chatynce, usiłując sobie przypomnieć, co się stało z dwoma wędrownymi kapłanami, których przyodziewek, kostury i chodaki wciąż wyraźnie widziała obok komina. Być może ich zniknięcie miało coś wspólnego z parą szarych ropuch, z wyrzutem popatrującymi ku niej z popielnika, ale na razie Babunia nie miała ochoty zajmować się ową tajemnicą. I kiedy tak sobie siedziała w przybrudzonej pościeli, bezmyślnie machając nogami w przydeptanych filcowych kapciach, przeszło jej przez głowę, że tego roku nie była jeszcze na rydzach.

Mlasnęła łapczywie, bowiem na samą myśl ślina napłynęła jej do gęby. Uwielbiała rydze. Wprawdzie pora była już późna, bo po lasach i trawa wymarzła ze szczętem, a wyżej w górach śnieg leżał po kostki, ale Babunia naprawdę lubiła rydze i nie trapiły jej odmiany pór roku. Zwłaszcza że nieopodal miała przytulną piaszczystą dolinkę, gdzie w sosnowym młodniku rydze rosły tak piękne, że przebiegła wiedźma osnuła ich siedlisko zaklęciem. Odtąd dolinka drzemała z dala od nawiedzanych traktów, pod kapą bukowych liści, zawsze sucha i złocista, ustrojona pasmami babiego lata, kołyszącego się sennie na sosnowych gałązkach nawet wówczas, gdy w całej reszcie Gór Żmijowych trzymał mróz tak srogi, że drzewa pękały w lasach. A rydze rosły i dojrzewały w błogim spokoju, nietrapione przez żadnych pazernych wieśniaków.

Niewiele myśląc, Babunia Jagódka ochlapała twarz wodą, przetarła gębę i łyknęła serwatki. Potem zaś sięgnęła po sakiewkę i wiklinowy kosz i bez zwłoki, nie zmieniając nawet filcowych kapci, wsiadła na ulubioną sztachetę. Jak zawsze zatoczyła trzy koła nad wioską, by sprawdzić, czy nic nie zagraża jej świeżo odbudowanej dziedzinie, i pomknęła na grzybobranie.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...