Po oszałamiającym sukcesie artystycznym i komercyjnym filmów takich jak „Harry Potter” czy „Władca Pierścieni” grube ryby przemysłu filmowego uświadomiły sobie, że fantastyka nie jest już niszowym produktem dla zapaleńców i maniaków. Co więcej, tego typu produkcja może okazać się prawdziwym blockbusterem, więc ekranizacja kultowej „Narnii” była tylko kwestią czasu. No i doczekaliśmy się w końcu pierwszego filmu, czyli „Lwa, czarownicy i starej szafy”.
Fani powieści Lewisa nie będą mieli na co narzekać, ponieważ w warstwie fabularnej adaptacja jest bardzo wierna. Dostajemy zatem w zasadzie wszystkie istotne sceny oraz większość dialogów, przez co film trwa ponad dwie godziny. Zupełnie inaczej reżyser Andrew Adamson podszedł natomiast do kwestii nastroju dzieła. „Lew, czarownica i stara szafa” jest historią czworga rodzeństwa, które ze względu na panującą wszędzie wojnę trafia do domu dość ekscentrycznego profesora. W wyniku zabawy w chowanego Łucja odkrywa, że w jednej z szaf znajduje się przejście do magicznej krainy, czyli tytułowej Narnii. Oczywiście na początku starsze rodzeństwo nie dowierza młodszej siostrze, co jest typowe dla takich historii. Przecież to dzieci zawsze widzą więcej i potrafią dostrzec magię drzemiącą pod powłoką realizmu.
Utwór Lewisa to bajka dla dzieci, w której wszystko się dobrze kończy, zło zostaje ukarane, a bohaterowie co prawda błądzą, lecz szybko zaczynają rozumieć własne błędy oraz zmieniają swoje postępowanie. Nie ma nawet większych zwrotów akcji, bo jeśli bohater znajdzie się w tarapatach, to i tak możemy być pewni, że za chwilę znowu będzie bezpieczny. Z kolei reżyser serwuje nam dzieło bardziej mroczne, gdzie bohaterowie stale znajdują się w niebezpieczeństwie, a zło niejednokrotnie zdaje się zwyciężać. To nie jest już tylko podnosząca na duchu, ciepła bajka dla dzieci z odniesieniami biblijnymi, lecz raczej obraz przeznaczony dla starszego odbiorcy, ceniącego sobie napięcie oraz liczne zwroty akcji. Nawet scena bitwy o Narnię, której autor nie poświęcił zbyt wiele uwagi, w filmie została rozwinięta do kilkunastominutowej sekwencji wydarzeń, gdzie kolejni bohaterowie ruszają do boju. Zmiany podczas przenoszenia książki na ekran są niezbędne, bo film operuje w końcu innym językiem oraz odmiennymi środkami wyrazu niż literatura, a niektóre decyzje są nie tyle wynikiem interpretacji, co ukłonem w stronę widza. Odbiorcy wymagającego oraz przyzwyczajonego do tego, że sceny batalistyczne muszą zostać przedstawione z rozmachem. Nawet jeśli to tylko książka dla dzieci, a jej autor poświęcił temu wydarzeniu co najwyżej kilka zdań. Trzeba jednak przyznać, że podobnie jak u Lewisa, dzieło Andrew Adamsona nie epatuje przemocą, nie ma pokazanego na ekranie rozlewu krwi, a ewentualna śmierć zostaje zasugerowana i pozostawiona poza kadrem.
Chwilami miałam wrażenie, że reżyser nie do końca potrafi się zdecydować, co pragnie osiągnąć. Z jednej strony mamy tworzone z rozmachem, przepełnione akcją i momentami bardzo mroczne dzieło dla starszego odbiorcy, zaś z drugiej łagodną, bardzo ciepłą bajkę dla dzieci. Wspomniany rozdźwięk może nie utrudniał zrozumienia filmu, ale w jakiś sposób sprawiał, że całość nie była do końca spójna.
Film kosztował 180 milionów dolarów, z czego większość poszła na wykreowanie Narnii oraz wykorzystanie efektów specjalnych do stworzenia mówiących zwierząt oraz magicznych stworzeń w rodzaju faunów, centaurów czy krasnali. Twórcy od efektów specjalnych uczciwie zarobili na swoje honoraria, choć parę razy dostałam dowód na to, że co za dużo, to niezdrowo, kiedy widać, że tło jest dziełem specjalisty od efektów specjalnych, a bohaterów jedynie przyklejono do scenerii. Tworzenie obrazu opartego na komputerowych animacjach niesie ze sobą ryzyko, że okażą się one nazbyt widoczne, a całość wyjdzie kiczowato, tandetnie oraz do bólu sztucznie. Na szczęście udało się uniknąć przesadnego przerysowania całości, a kilka wizualnych zgrzytów nie przeszkadza w odbiorze całości.
„Lew, czarownica i stara szafa” nie jest pod względem aktorskim filmem wybitnym. Role dzieci są tylko poprawne, a na tle niezłych, ale nie zbyt oszałamiających kreacji wyróżnia się jedynie Tilda Swinton, wcielająca się w złą do szpiku kości Białą Czarownicę. Nawet z drugiego planu skupia na sobie uwagę i nie daje widzowi zapomnieć o tym, że w tej baśniowej krainie czai się zło.
Pierwsza część filmowych „Opowieści z Narnii” to w zasadzie wierna adaptacja historii Lewisa. Może nie zachwyciła mnie całkowicie, ale na pewno została stworzona z poszanowaniem oryginału i chętnie wybiorę się jeszcze raz do Narnii.
Komentarze
8,5/10
Dodaj komentarz