Przybyłem tutaj, aby pożuć gumę i skopać komuś tyłek... I właśnie skończyła mi się guma. John Nada
Jak mógłbym oprzeć się pokusie rozpoczęcia recenzji tym cytatem, powielanym i parafrazowanym w popkulturze już od czasów leciwego "Duke Nukem 3D"? To niczym znak rozpoznawczy. Po tym jedynym memetycznie chwytliwym tekście można by podejrzewać, że film, który go zrodził, należy do grupy "tych kultowych", często cytowanych dzieł, obrastających w oddane grupy fanów i częstokroć żyjących we wspólnej świadomości pokoleń. Ale z "Oni żyją", szczególnie w zestawieniu z innymi filmami Johna Carpentera ("Coś", "Halloween", "Wielka draka w chińskiej dzielnicy"), tak się nie stało. Postanowiłem sprawdzić, dlaczego. Czy to jest złe dzieło? Przeciętne? A może tajemniczy przekaz podprogowy czarnymi literami wmawia każdemu: "NIE OGLĄDASZ NIC SZCZEGÓLNEGO" podczas trwania seansu?
Poznajcie niejakiego Johna Nadę, naszego dzisiejszego bohatera. Chociaż twarzy i głosu udziela mu Roddy Piper, Nada jest typowym amerykańskim everymanem, potomkiem bohatera westernowego. Wieczny outsider, wędruje od miasta do miasta za pracą, jest małomówny, ale szczery, ma kraciastą koszulę na grzbiecie i plecak pełen narzędzi. Nie boi się żadnej pracy, a kiedy trzeba, chwyci za broń. A potrzeba, jak się okazuje, czai się dosłownie wszędzie, ukryta przed wzrokiem śmiertelników zdradziecką mocą transmiterów radiowych. Znalezione w podejrzanie brutalnie spacyfikowanym przez policję kościółku, stylowe okulary przeciwsłoneczne odkrywają przerażającą prawdę – nasz świat kontrolowany jest przed zombiepodobnych kosmitów, który zniewolili nas, wykorzystując ludzką chciwość i pychę. Ich sięgający wszędzie wzrok nie pozostaje długo ślepy na poczynania Johna i będzie on musiał podjąć nierówną walkę o przetrwanie, po drodze podejrzanie mało żując gumę, a podejrzanie często kopiąc tyłki.
Wystarczy jeden rzut oka na halloweenowe, trupie maski naszych oprawców w "Oni żyją", by domyślić się, że Carpenter nie traktuje swojego antykonsumpcjonistycznego przesłania śmiertelnie poważnie. Film przedstawia ten ograny temat ze strony groteskowej satyry, nie brakuje tu zarówno krwi, jak i lekkiego podkpiwania z istniejących już w latach 80. hollywoodzkich klisz. Reżyser z powodzeniem balansuje na granicy śmieszności, przez co znajduje się miejsce na kilka poważniejszych scen. Długa i zaskakująco brutalna bijatyka między Nadą a jego kumplem Frankiem (Keith David) o to, aby ten drugi założył magiczne okulary i przejrzał spisek, jest zdecydowanie moją faworytką. Na przemian unosiłem brwi i śmiałem do siebie w zadziwieniu, z jaką satyryczną lekkością udało się tu Carpenterowi pokazać frustrację walki z kimś, kto nie chce dostrzec prawdy.
Jeśli jednak traktować film jako sumę jego scen, to "Oni żyją" nie składa się w większości z dobrych. Czegoś zabrakło, aby wynieść go na Olimp kultowości. Może aktorstwa oraz postaci – Roddy Piper spełnił swoje zadanie, ale nie odcisnął się na filmie wielkimi literami, jak choćby Mel Gibson w rolach swojej młodości. Z bohaterów drugiego planu jedynie Frank ma szansę pozostać wam w pamięci, a nawet on wydaje się lekko zmarnowanym potencjałem. Może zabrakło dobrej fabuły – film szasta wątkami, by później (prześmiewczo, co prawda) wysadzić wszystko w powietrze, ale nic z tego nie składa się na ujmującą historię. Może konsekwentniej pisanych dialogów, które urozmaiciłyby pojawiające się tu i ówdzie fabularne zapychacze, kiedy bohaterom zdarzają się pogawędki luźno związane z wątkiem głównym – nie jest to jednak nigdy poziom bliski tarantinowskiemu.
Te wszystkie potknięcia nie przyćmiły na szczęście głównego atutu filmu – jego atmosfery. Niczym w opowiadaniu Lovecrafta (który jest zresztą wymieniany przez reżysera jako jedno ze źródeł inspiracji), codzienny świat okazuje się przy bliższym poznaniu jedynie kiepsko pomalowaną makietą, która, raz zauważona, nie jest w stanie podtrzymać iluzji. Wytrzeszczone, martwe oczy kosmitów pod statecznymi uśmiechami ludzi sukcesu są tak śmieszne, jak przerażające. Nasi bohaterowie (z everymanem Nadą na czele i jego brakiem gum do żucia) wydają się tu wyjątkowo bezsilni i żałośni, wszystko kończy się jak ucięte nożem i do tego jeszcze – jak gdyby, mimo wszystko, zgodnie z odgórnym zaleceniem szerzenia odmóżdżających treści – gagiem i parą nagich piersi.
Ktoś kiedyś powiedział, że dobra satyra powinna zostawić blednący uśmiech na twarzy (jeśli nikt, to ja rezerwuję cytat), a "Oni żyją" udaje się to całkiem sprawnie. Jeśli w sezonie ogórkowym macie ochotę na starszą fantastykę z gatunku "tych z przesłaniem", ale "bez kija w wiadomym miejscu", to polecam.
Komentarze
Ale poza tym "Oni żyją" ogląda się całkiem przyjemnie. Głupkowaty John i jego szalony kill frenzy przypadły mi do gustu
Generalnie nic specjalnego, ale można obejrzeć, jak chce się zobaczyć coś w starym stylu akcyjniaków lat 80'.
PS. Cały czas myślałem, że Meg Foster jest transwestytą
6/10
Dodaj komentarz