Sobota, 11 lutego 2012, 18:00
Jest głodny. Krąży po mieście. Szuka. Chwyta, a potem zaraz gubi tropy. Robi się niecierpliwy. Głód rozsadza mu czaszkę, sprawia, że ciało przestaje go słuchać, a myśli zamieniają się w natarczywy, coraz mniej zrozumiały szept. Szalony nurt niosący słowa, obrazy, wspomnienia tego, co było i co ma nadejść, z narastającym szumem obmywa jego mózg.
I nagle coś czuje. Wyraźnie. Dość blisko. Zwalnia, jedzie teraz ostrożniej. Żeby nie zgubić tej słodkiej, cudownie pieszczącej zmysły wibracji w otaczającym go powietrzu. W obrazie domów, ulic, chodników, ludzi. Zatacza koła, skręca w mniejsze uliczki, a potem z piskiem opon z nich ucieka i znów podąża za ulotnym, eterycznym śladem, którego samo tchnienie budzi w nim wstrząs rozkoszy.
Przejeżdża przez Gocław. Plątaniną osiedlowych uliczek to zbliża się, to oddala od Wisły. Nie, nie tu. Dalej. Ostrobramska, Płowiecka, wiadukt nad torami. Skręca w prawo, w zaniedbane zaułki Wawra. Nie! Źle! Ślad znowu zanika. Z powrotem Płowiecka. I gaz, aż do Wesołej. Jak w transie skręca w osiedle jakichś bloków, przecina uliczkę szeregowych domków, wyjeżdża na szeroką Jana Pawła II. Teraz czuje to wyraźnie. Prowadzi więc szybciej. Wie, że nie zgubi już tropu.
***
Żyła schyla głowę i przemieszcza swoje metr dziewięćdziesiąt trzy i sto kilogramów ciała przez niskie, ale cholernie masywne przejście. Stalowa framuga zakotwiczona w żelbetonie, ciężkie, zbrojone z obydwu stron trzymilimetrową kwasówką drzwi. Z granatnika, kurwa, by się nie dało tego rozpirzyć. Pomiędzy dospawanymi do stalowych dwuteowników warstwami blachy tworzącymi drzwi — gruba warstwa wełny mineralnej. Nieźle wytłumia krzyki. Nawet te najgorsze…
Ale teraz z czarnego, pozbawionego okien pomieszczenia dobiega tylko żałosne pochlipywanie zwiniętej w kłębek kobiety. Żyła odwraca się w wąskim, oświetlonym jedynie gołą żarówką korytarzu, ściąga z twarzy karnawałową maskę diabła i patrzy, jak Czarny z dużym trudem domyka drzwi. Płacz ze środka cichnie jak ciachnięty nożem. Czarny przekręca zamek, chowa klucz, ściąga ze swojego zarośniętego ryja maskę klauna. Gotowe. Idą do schodów na górę. Jeszcze jedne drzwi, już zwyczajne, i są na parterze.
— Nie zgub tych jej kudłów. — Czarny wskazuje na trzymaną przez Żyłę reklamówkę z blond lokami.
Na torebce jest napisane, że „nie dla idiotów”.
— Nie pouczaj mnie — cedzi przez zęby Żyła. — Albo już nigdy nie będziesz szamał własnymi zębami.
Po co grozi Czarnemu? Przecież gość jest w porządku. Żyła nawet go lubi. Ale teraz rozpiera go jakiś taki, kurna, czarny pałer. Moc jakaś jebana. Po tym, co przed chwilą zrobili z tamtą małą z piwnicy, czuje się jak sam pieprzony Lucyfer. Ostry jak żyletka. Zły.
Czarny odpuszcza. Uśmiecha się głupawo.
— Nieźle sobie pobrykaliśmy, co? — umizguje się.
— Pamiętaj, dwa razy dziennie micha. Z tymi prochami, żeby nie wariowała. I raz na dobę wynosisz nocnik. Nie chcę tu smrodu.
— Sorry, ale nocnika to ja nie będę…
— Będziesz — ucina Żyła.
Obaj mężczyźni patrzą na siebie w milczeniu. Żyła jest wyższy o głowę, wysportowany, sprężysty. Ale Czarny to studwudziestokilogramowy kloc zbudowany z mięśni i grubych kości. Były zapaśnik. Zakapior. Mimo to znowu pęka. Żyła jest dziś nabuzowany, jakby nawąchał się diabelskiego gówna. A przecież nie brali żadnych prochów. Szef powiedział wyraźnie: To ważna robota, żadnego spidowania, bo polecą głowy…
— Chuj — mówi więc pojednawczo Czarny. — Za serwis odbiorę sobie od niej w naturze.
Żyła wychodzi z jednorodzinnego domku, rozgląda się. Jest noc, cisza, jak to w zimie. Na trawniczkach łachy mokrego śniegu. Otacza go typowe osiedle szarych, niedużych, budowanych w latach siedemdziesiątych pudełek. Stoją ciasno upakowane na maleńkich działkach.
Fajnie, że piwnica jest dobrze wyciszona, myśli, ruszając w stronę zaparkowanego na uliczce samochodu. BMW 516. Stary, dychawiczny, dwudziestoletni szrot. Jedna zaleta: nie rzuca się w oczy.
— Jedziesz — mówi do siedzącego za kierownicą Pita. Pit od Petera, czyli Piotra. Tamten tak ma na imię. Nowicjusz, robi tylko za szoferaka, ale podobno można mu ufać. Dwudziestoparoletni szczaw. Nawet porządnej ksywki się nie dorobił.
— Dokąd? — pyta Pit.
— Jak mówię jedziesz, to jedziesz — syczy Żyła, patrząc, jak pod jego spojrzeniem chłopak zapada się w sobie. — Jeszcze raz o coś spytasz i masz w ryj.
Wózek rusza, a Żyła wciąż ma w sobie ten fantastyczny, megaodlotowy wkurw. Zajebiście fajne uczucie.
Pit wlecze się jakimiś zaułkami, dojeżdża do ronda.
— W lewo — rzuca mu Żyła.
Pit skręca i już jest na Jana Pawła II. Główna arteria tej zapadłej wiochy. Wesołej.
— O, zygzak. Zajebiaszcza rzecz — przerywa ciszę Pit.
— Zygzak?
— Motocykl. Za nami. Kawasaki ZZR 1400, najnowszy model. Z tego roku. Dwieście dziesięć koni, sto piętnaście niutonometrów, ciężar — niecałe dwieście kilo. Nic na świecie od niego lepiej nie przyspiesza…
Żyła odwraca się i widzi czarny jednoślad.
— Ciota — podsumowuje. — Ma dwieście koni między nogami, a wlecze się osiemdziesiątką. Przyspiesz.
Pit dodaje gazu, motocykl zostaje w tyle.
— Przez to rondo prosto — instruuje Żyła.
— W las? — dopytuje Pit i zaraz głowa odskakuje mu od, trzeba przyznać, niezbyt mocnego, ostrzegawczego jakby kuksańca, który spada na jego szczękę.
— A, tak. Żadnych pytań… — przypomina sobie.
Wyboistą Borkowską wyjeżdżają z Wesołej, dojeżdżają do alei Dzieci Polskich, przecinają pierwsze rondo w Międzylesiu, na drugim skręcają w lewo. Ulica Patriotów prowadzi wzdłuż torów kolejowych.
— Znowu ten zygzak — odzywa się Pit, zerkając w lusterko. — Śledzi nas, czy jak?
Motocykl przyspiesza i — raniąc uszy dwunastoma tysiącami obrotów — śmiga koło nich, błyskawicznie się oddalając.
— Śledzi? Niby kto? Może policja? — szydzi sobie Żyła. — Weź wyjrzyj przez okno, frajerze. Czy nie lata nad nami helikopter. He, he. Albo jakiś pieprzony satelita. Nie gramy w Mission Impossible, cykorze. A ty nie jesteś Tom Cruise. Gościu pewnie jedzie tą samą trasą co my, ale na motorze nie będzie się przecież tłukł wertepami przez las. Więc pojechał naokoło i teraz nas wyprzedził.
— Nieźle znasz się na dobrym kinie — odpowiada ze starannie ukrytą ironią Pit. — Pewnie horrory też lubisz? Obcego, na przykład?
— Horror to, chłopczyku, jestem ja. Obyś się nie przekonał. Tutaj zatrzymaj. Przy tej kolejowej stacji.
— Warszawa Radość — czyta jej nazwę Pit. — Kurde, to jakaś szarada? Dziuplę mamy w Wesołej, wiadomość zostawiamy w Radości… Przekazanie okupu będzie chyba w parku Szczęśliwickim?
Żyła nie odpowiada. Zamaszystym ruchem przybija Pitowi do torsu reklamówkę z włosami.
— Zapierdalaj na peron i wsadź je głęboko do któregoś ze śmietników — rozkazuje.
— A jeśli mają tu monitoring? — waha się Pit.
— Monitoring? Pojebało cię? PKP nie stać nawet na szyby w oknach. — Żyła wskazuje podbródkiem zaniedbany, pomazany sprejem budynek stacji z zabitymi dechami dziurami po oknach. — No, idziesz!
Kiedy Pit skrada się w stronę stojącego na jedynym peronie kosza, Żyła wyciąga komórkę. „My nie rzartujemy. Odbierzcie se kudly coreczki ze śmietnika na stacji warszawa-radosc i czekajcie na nastepny kontakt. I pamientajcie. Laska ma jeszcze palce, uszy, nos oraz cycki. Jeden telefon na policje i cos z tych zeczy znajdziecie nastepnym razem w koszu” — wystukuje na klawiaturze. Kończy, wysyła. Rozkłada telefon, wyjmuje kartę pamięci, łamie ją w grubych paluchach i wyrzuca przez okno. Dopiero wtedy dostrzega zaparkowanego przed maską kawasaki. Kierowca już zsiadł z siodła, stoi teraz zaledwie parę kroków przed drzwiami samochodu i właśnie podnosi przyłbicę kasku.
— Spierdalaj stąd, barszczoleszczu, albo ci ten twój motorek w dupę wsadzę — zagaja w swoim stylu Żyła.
Tamten jednak ani drgnie. Na oko trzydziestolatek, szczupły, niewiele więcej niż średniego wzrostu. W porównaniu z siedzącym w bmw mężczyzną — waga lekkopół śmieszna. Dłonie ma puste, żadnej broni czy choćby kozika. Większych spryciarzy zdarzało się Żyle o kolano łamać. Dlaczego więc teraz czuje na plecach zimne dotknięcie strachu?
— Wybacz, ale muszę to zrobić. — Spokojny, nieco stłumiony motocyklowym kaskiem głos.
— Niby co, do kurwy nędzy? — W głosie Żyły, wbrew intencji jego właściciela, słychać niepokój.
— Zaraz będzie po wszystkim…
Żyła nie zwleka dłużej. W oczach tamtego jest coś, co sprawia, że albo musi natychmiast rzucić się do ucieczki, albo… Decyduje się na drugą ewentualność. Błyskawicznie sięga za siebie i zza paska od spodni wyrywa glocka. Płynnym ruchem otwiera drzwi auta, przeładowuje, składa się do strzału. I wtedy dzieje się coś dziwnego.
Żyła — twardziel, recydywa, sztywniacha i kizior — czuje uderzenie histerii. To już nie strach, to panika. Boi się, jakby znowu był małym chłopcem, którego ojciec leje po plecach sprężyną od tapczanu. Przerażenie. Przerażenie przechodzące w bezrozumną, rozpaczliwą trwogę. Widzi tamtego wyraźnie. Na końcu lufy swojego kopyta. Cel stoi nieruchomo, ale Żyła z przeszywającą jasnością uświadamia sobie, że palec na spuście tej dziewięciomilimetrowej, śmiertelnie skutecznej broni nie należy już do niego. Jego mózg się rozpada, jakby ktoś wysysał każdy z jego neuronów. To boli. Rany, jak to kurewsko boli! Z gardła wyrywa mu się przeciągły skowyt. Żyła już nie jest Żyłą, lecz kupą roztrzęsionego, dygoczącego w agonii mięcha. Bez pamięci, bez tożsamości, bez przeszłości ani przyszłości. Słyszy jeszcze swój krzyk. Wibrujący, straszny. Skowyt, którego nie zatrzymałyby nawet podwójnie zbrojone drzwi wypełnione mineralną wełną. Przed jego oczami jakaś siła zrywa firankę nazywaną szumnie rzeczywistością. Samochód, motocykl, asfalt ulicy i błocko na poboczu — to wszystko iluzja, gra świateł. Mgła, która właśnie faluje i się rozprasza. Wypełzają z niej cienie jeszcze straszniejsze niż miażdżący jego głowę ból. Mrok, otchłań, spełnienie najgorszych, wypartych z pamięci snów…
To koniec. Ostatnia stacja. Dalej nie ma już nic.
Wtorek, 15 lutego 1994, 7:20
Ptaki. Zostały mu już tylko ptaki. I dach tej kamienicy naprzeciwko. Jak się dobrze wyciągnie, widzi nawet zwieńczenie ściany na ostatnim piętrze i spory kawałek dachu. No i oczywiście jest jeszcze niebo. Ale ile można wpatrywać się w chmurki, gwiazdki i — od czasu do czasu — fragment księżyca? Więc ptaki. Maciek najbardziej lubi jerzyki. Podobno większość życia spędzają w locie. To widać. Wiosną i latem, w pogoni za owadami, śmigają naprawdę blisko jego okna. Raz jeden z nich uderzył nawet z impetem w szybę. Na szkle została martwa, przyklejona muszka i smużka ptasiej krwi. Maciek miał nadzieję, że nic mu się nie stało. Że nie rozbił się o chodnik ulicy Stalowej, cztery piętra niżej. Niestety, nie mógł tego sprawdzić.
Jeszcze pół roku temu był też gołębnik. Naprzeciwko. Na dachu kamienicy numer 34. Wtedy to był dla Maćka raj. Obserwował, jak sąsiad, pan Roman, wypuszczał swoje stadko: sztrasery i białki, a gołębie kołowały, kołowały nad nimi wysoko w niebie. Tyle że wczesną jesienią na dach wszedł dzielnicowy i jacyś urzędnicy. Coś tam krzyczeli na pana Romana, gestykulowali. Dwa dni później, o świcie, tylko Maciek widział, jak Roman otworzył wszystkie klatki i kolejno poukręcał ptaszkom łebki. Podobno gołębie kupy przeszkadzały sąsiadom, więc urzędnicy kazali zlikwidować gównotwórczy problem. Przy okazji zlikwidowali Romana, który w trzy tygodnie zapił się na śmierć, i omal nie zlikwidowali Maćka, który podciął sobie żyły krawieckimi nożyczkami mamy — jedynym ostrym przedmiotem, jaki miał w zasięgu ręki. Próbować się zabić z powodu paru zasranych gołębi… Głupie, co nie? Ale gdy ma się czternaście lat i jest się na zawsze przykutym do łóżka, sprawa nabiera zupełnie innego wymiaru.
Odratowali go. Choć trzeba przyznać, że przeguby pokaleczył sobie wtedy szpetnie. Skórę przeciął dość gładko, mięśni na chudym ręku i tak nie miał. Szybko więc dotarł do żył. Ale te z kolei były już trudniejszym tematem. Piłował je tępym ostrzem, a one tylko turlały się w lewo i prawo. Na filmach to jakoś łatwiej idzie.
No właśnie. Filmy. Od tamtego czasu rodzice najwyraźniej uznali, że ich jedyny syn potrzebuje więcej rozrywki. W pokoiku pojawił się telewizor i odtwarzacz wideo kupiony prosto od Ruskich ze Stadionu Dziesięciolecia. Kolejne klamoty zagracające jego sześciometrowy pokój — obok studwudziestolitrowej butli z tlenem oraz stojącego przy łóżku, składającego się z dwóch szklanych butli, plastikowych rurek i elektrycznego silniczka, ssaka do wyciągania z Maćkowych wnętrzności zalegającej w oskrzelach flegmy.
Rodzice zasypali go też stosami pirackich kaset. Rambo, Amerykański Ninja, Milczenie owiec, Bohater ostatniej akcji — same nowości made in Hollywood nagrane chyłkiem, amatorską kamerą, w kinie. No i muzyka. Bon Jovi, Michael Jackson, Roxette, Modern Talking, Eurythmics, Pet Shop Boys. Aż trudno uwierzyć, że ledwo jakiś kawałek staje się przebojem, a już można go dostać na Stadionie.
Tyle że Maćkowi nie zależy ani na filmach, ani na muzyce. Jeszcze Dzień świstaka dał radę obejrzeć do końca. W sumie fajna historia. Facet utknął w pętli czasu. Każdy jego dzień jest dokładnie taki sam jak wszystkie poprzednie. Wydaje się, że nie ma z tego piekła ucieczki... Cała reszta tej kinematografii jakoś jednak Maćka nie uwodzi. I nie chodzi nawet o to, że jego rozedrgana głowa i wykonujące bezwiedne, nieskoordynowane ruchy gałki oczne utrudniają mu percepcję. Raczej trudno jest mu po prostu zachwycać się wyczynami umięśnionych twardzieli, gdy sam nie ma dosyć muskulatury, żeby chociaż normalnie oddychać. No i jest jeszcze jeden minus tej sytuacji. W pokoju zaczął przesiadywać wpatrzony w telewizor tata. Przycupnięty na brzegu jego łóżka zasłania tylko widok przez okno. A tam znowu wiele się dzieje. W zaułkach ozdobnego, choć osypującego się ze starości zwieńczenia dachu w kamienicy naprzeciwko zagnieździła się pustułka. Maciek może godzinami wpatrywać się w to siedzące bez ruchu wielkie, drapieżne ptaszysko, czekając na tę jedną chwilę, kiedy szerokie na ponad pół metra skrzydła rozwiną się do lotu, a drapieżnik z przenikliwym „kijkijkijkij” rzuci się na zdobycz. Wolność, przestrzeń, swoboda. Po drugiej stronie ulicy Stalowej jest wszystko to, czego brak tak dotkliwie Maciek odczuwa tutaj.
Kiedy to się skończy? Ile jeszcze muszę się przemęczyć? — często zadaje sobie pytania. Dorośli nie chcą udzielić mu na nie odpowiedzi. W ogóle udają, że ich nie słyszą. Wszystko będzie dobrze, chłopaku, wyzdrowiejesz — odpowiadają, jakby naprawdę wierzyli, że kupi od nich te bzdury. To samo lekarze. Informacje o jego stanie zdrowia przekazują tylko rodzicom, szeptem, najlepiej za zamkniętymi drzwiami gabinetu. Gdy Maciek pyta ich o swoje zdrowie wprost, tylko się głupio uśmiechają. Cholera, połowa lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku, a zachowują się jak średniowieczne konowały.
Jedynym źródłem wiedzy o postępach choroby jest więc dla Maćka ściana. Ta, przy której stoi jego łóżko. Za nią jest pokój rodziców. Żeby się do niego dostać, trzeba od Maćka wyjść do wspólnego dla trzech mieszkań przedpokoju i wejść w następne drzwi. Paręnaście kroków. Kiedy mama lub ojciec już tę drogę pokonają, wydaje im się pewnie, że są na tyle daleko od swojego dziecka, że mogą normalnie rozmawiać. A po zatoczeniu kółka lądują przecież niemal na wysokości jego wezgłowia! W dodatku często się kłócą. Tata nie pracuje. Z jego przypadłością to zresztą nic dziwnego. Ale przez to na utrzymaniu mamy jest cały dom. Więc są napięcia. I wzajemne pretensje. W tych kłótniach Maciek jest walutą przetargową. Dzięki temu sporo może się o sobie dowiedzieć.
Tak jak teraz. Ranek, mama właśnie wychodzi do pracy. Tata jeszcze nie wstał, zdaje się.
— Poszukaj sobie wreszcie jakiejś pracy. Ja już nie daję rady — słyszy głos matki.
— Przecież wiesz, że jak się tylko próbuję odezwać do obcych ludzi, to zaraz… Ha! Hu! Sama widzisz.
— Więc znajdź taką robotę, w której nie będziesz się musiał odzywać! Tylko nie karty! Przerżnąłeś już dość…
— W każdej pracy trzeba gadać. Ha! W kadrach, z szefem… Hu! I zawsze tak samo się kończy.
— Jasne. Ty, biedaczku, nigdy nie przepracowałeś naraz dłużej niż miesiąc, a ja muszę zarobić na… — matka zacina się, jakby nie chciała powiedzieć zbyt wiele. Ale już za późno, złość już w niej wezbrała, więc płynie dalej na fali emocji: — Ty w ogóle masz pojęcie, ile kosztują leki dla Maćka? A pampersy? Prywatne wizyty pana doktora? Rehabilitant? I ta cholerna papka, którą wlewa mu się do żołądka rurką przez nos?
Jej głos się załamuje. Ostatnie słowa przechodzą w szloch. Jedynymi dźwiękami, jakie przez dłuższą chwilę dochodzą do Maćka przez ścianę, jest jej chlipanie i posmarkiwanie.
— Oddajmy go do hospicjum — ojciec mówi to tak cicho, że Maciek bardziej się domyśla sensu jego słów, niż je słyszy.
Długa cisza. Chlipanie ustaje.
— Jeszcze nie — odpowiada mama.
— Madziu, ha! To nie ma sensu — przekonuje tata.
— Wiem. Ale… nie. Niech to stanie się tutaj. Wśród swoich.
— To może jeszcze potrwać. Z miesiąca na miesiąc, hu, hu!, jest coraz gorzej, ale… lekarze przecież gówno wiedzą.
— Wiem.
— Raz diagnozują encefalopatię, raz schizofrenię paranoidalną, innym razem jakąś nieznaną postać zespołu Tourette'a, ha! hu!, a jeden dopatrzył się nawet u Maćka choroby Parkinsona… — Ojciec mówi coraz szybciej, jakby dodawał sam sobie energii, jakby nakręcał się i upewniał w swojej racji własnymi słowami. — Na tomografii jego mózgu raz widzą uszkodzenia w układzie pozapiramidowym, innym razem w ciele limbicznym. Ha! Już od samych tych nazw człowiek czuje się ciężko chory…
— Wiem.
— Szprycują go lekami. Klozapina, flufenazyna, olanzapina, chlorpromazyna. Naświetlają głowę rentgenem. Profesor mówił coś nawet o wpuszczeniu mu do mózgu dwóch elektrod… Huu! Traktują go jak doświadczalnego królika. Ale pomóc mu nie są w stanie. Nikt nie jest w stanie. Ty też.
— Wiem o tym wszystkim, do jasnej cholery! — Mama wybucha tak głośno, że u Maćka dzwoni leżący na spodeczku termometr. Ale zaraz dodaje spokojniej: — Muszę już iść. Pa.
Trzaskają drzwi, potem w przedpokoju słychać szuranie. Wreszcie otwierają się drzwi jego klitki i do środka wchodzi szczupła, lekko przygarbiona, czterdziestoletnia kobieta. Ma rozmazany makijaż, zapłakane oczy i czerwony nos. Ale dla Maćka i tak jest najpiękniejsza na świecie. Mama.
— Odpoczywaj, synku — szepcze, całując go w czoło.
Wychodzi, a Maciek od razu zapada się w wir szeptów, emocji, bezimiennych ludzkich twarzy i związanych z nimi uczuć. Zawsze tragicznych, strasznych i tak realnych, jakby sam je kiedyś przeżył lub właśnie ich doświadczał. A przecież to niemożliwe. Od pięciu lat jest przykuty do łóżka… W jego życiu nie dzieje się nic niezwykłego. Po co więc nawiedzają go cudze emocje? Skąd i dlaczego przynosi je wiatr? Te strzępy czyjegoś strachu, wściekłości, nienawiści czy bólu są dla niego jak puzzle albo jak obraz rzeczywistości, który ktoś pociął nożyczkami na drobne kawałki, a potem rzucił w górę i powiedział: „A teraz ułóż sobie z tego, co chcesz. Jeśli potrafisz”.
— Kurwa, chuj, dupa, dupa! — słyszy nagle z przedpokoju głos ojca.
— Coś ty powiedział, zgredzie? — To z kolei Adam, sąsiad z kamienicy dwa numery dalej, dla przyjaciół Prędki. Serce aż podskakuje Maćkowi z radości.
— Chuj, chuj. Duuupa! — odpowiada ojciec, ale jego głos już się oddala, znika w pokoju obok.
Drzwi Maćka się otwierają i pojawia się w nich uśmiechnięta gęba Prędkiego.
— Ja pierdykam, Maciuś. Ale ten twój stary jest pojechany! — radośnie woła od progu. Maciek od razu widzi, że Prędki jest już lekko wypity. — Ciągle się na to nabieram. Nie mogę się przyzwyczaić, że to jest silniejsze od niego. Ale się muszą stare klempy spod kościoła dziwić, kiedy one mu: „Dzień dobry, sąsiedzie”, a on im na to: „O ho, ho! Spierdalaaajcie!”.
— To zespół Tourette'a — wyjaśnia Maciek. — Mimowolne ruchy ciała, bezsensowne chrząknięcia i okrzyki, przymus mówienia wulgaryzmów.
— Tak, tłumaczyłeś mi już. Ale kiedy wchodzę tutaj, a twój ojczulek od razu zaczyna od słów, za które cztery piętra niżej, w bramie, natychmiast dostaje się w dziób… Po prostu łapie mnie ta, no, kontuzja.
— Konfuzja.
— Kontuzja, konfuzja. Jeden cyc. Ważne, że tak, z przeproszeniem, porąbanego gościa jak on w życiu nie widziałem. Facet powinien uważać, komu otwiera, bo jak z taką gadką trafi na jakiegoś zakapiora, który nie wie o jego przypadłości to… — Prędki wybucha śmiechem.
Maciek przygląda mu się z podziwem. Tylko trzy lata od niego starszy, a wygląda na dorosłego. Wysoki, mocno zbudowany, na twarzy wąs. Głos niski, głęboki, czarne oczy — w zależności od sytuacji — rzucają albo groźne, albo wesołe spojrzenia. Prędki. Drobny złodziejaszek z warszawskiej Pragi, okazjonalny chuligan, naciągacz i cwaniaczek wielokrotnie notowany przez policję. Jego jedyny przyjaciel…
— Flaszkę przyniosłem — oznajmia z uśmiechem Prędki, wyciągając zza pazuchy wino o poetyckiej nazwie „Kwiat jabłoni” i solidnej, osiemnastoprocentowej zawartości alkoholu.
Maciek szeroko się uśmiecha. Ten rytuał z alpagą przerabiają niemal przy każdej wizycie.
— Pewnie znów się nie zgodzisz, żeby wlać ci szklaneczkę przez ten wężyk, który wystaje ci z nosa?
Maciek kręci głową.
— Ale pozwolisz, że sam walnę sobie po nerach?
Skinięciem powiek Maciek wyraża aprobatę.
Prędki chwyta więc trzonowcami plastikowy korek na butelce, zrywa go jednym szarpnięciem głowy, a potem wlewa sobie do gardła potężny haust.
— Niesłabo tarza — chwali trunek, po czym donośnie beka. — Z młodej piersi się wyrwało — mówi tonem usprawiedliwienia.
Zapada chwila ciszy. Maciek patrzy na Prędkiego błyszczącymi oczami. Chłonie każdy jego gest, zapisuje w pamięci każde słowo. Prędki jest jego bohaterem. Powiewem świeżego powietrza z zewnątrz. Ostatnim filarem podtrzymującym zdruzgotane przez tajemniczą chorobę poczucie własnej wartości. Bo skoro taki gość kumpluje się z takim chuchrem jak on… Prędki budzi też w Maćku jeszcze jedną, bardzo dziwną strunę. Czasami. Nie zawsze. Ale jeśli już, Maciek wyczuwa to od razu. No więc zdarza się, że na widok Prędkiego czuje taką jakby rozkosz, dreszcz, przypływ sił. Kiedyś mu o tym nawet opowiedział.
— Stary, już i tak masz przejebane — skomentował to zwierzenie ze swoją normalną, obezwładniającą szczerością Prędki. — Gnijesz w tym koju, nie masz sił nawet, żeby zwalić se konia, świata nie oglądasz. Jeśli do tego wszystkiego jesteś jeszcze pedałem… Z całego serca współczuję.
Maciek jednak nie jest pewien, czy podniecenie, które czuje czasami na widok kumpla, ma erotyczne podłoże. A zresztą… jakie to w jego sytuacji ma znaczenie?
— A więc jest sprawa — zaczyna Prędki. — Jak zwykle. Pytanie.
— No to pytaj — uśmiecha się Maciek.
— Tylko… — Prędki jakoś tak uważniej niż zwykle przygląda się Maćkowi. — Nie przypucuj się z tym nikomu. Nawet matce.
— Daj spokój.
— Więc nawijam. Orientuj się. — Prędki bierze głęboki wdech. — Chłopaki idą na włam. Tym razem poważny.
— Gruba sprawa — dopowiada Maciek.
— Gruba — zgadza się Prędki. — Jeden z nich zaproponował, żebym się z nimi zabrał. Ale ja…
— Trochę pękasz?
— Wiesz, do tej pory to ja byłem drobna przestępczość. Taka zagrożona karą pozbawienia wolności najwyżej do lat trzech. Może pięciu. Za to z warunkowym zwolnieniem po odbyciu połowy kary. Ale włamanie do jubilera… Kurwa — reflektuje się nagle. — Nieważne do kogo. Zapomnij. W każdym razie włamanie. To już nie jest psi chuj. Co myślisz?
— Nie idź.
Prędki patrzy na niego przez chwilę w skupieniu.
— Mam nie iść? — powtarza.
— No mówię przecież. Nie idź.
— I tak od razu to wiesz? Cyganka rozrzuciłaby karty, kości kota czy gówno nietoperza. A ty odpowiadasz bez zastanowienia?
— Czy ja wyglądam na Cygankę? — pyta Maciek.
— Raczej nie…
— Chyba mi się dzisiaj śniłeś. Tak, to raczej byłeś ty. Mężczyzna. Facet, którego naprawdę lubię. Więc kto inny?
— Tylko mi tu, kurwa, nie zaczynaj znowu wciskać tych pedalskich tekstów…
— Wyluzuj. Dzisiaj… Jakby to powiedzieć? Nie jesteś dla mnie apetyczny.
— Odpierdol się.
— No więc w tych moich majaczeniach… Nie widziałem wyraźnie co i jak.
— Super. Bardzo mi pomogłeś. Naprawdę.
— Ale jednego jestem pewien.
— Że się obudziłeś?
— Że ktoś chce zrobić ci krzywdę. Ma cholernie złe intencje. Więc skoro pytasz, to odpowiadam. Nie idź.
Prędki trze wnętrzem dłoni po swojej wygolonej głowie, po czym znowu pociąga haust alpagi.
— Ludzie mówią, że kompletny z ciebie świr — odzywa się wreszcie.
— Też to słyszałem — zgadza się Maciek.
— Że nie tylko nie panujesz nad swoim ciałem, ale i nad głową.
— Sporo w tym racji.
— Podobno jesteś schizolem, który słyszy głosy, ma zwidy…
— No, wyduś to z siebie wreszcie.
— Może ty wcale nie widzisz przyszłości? Może to tylko pieprzona choroba?
— Może tak być.
— A ja, jak głupi frajer, przychodzę do ciebie jak do wyroczni.
Zapada cisza. Prędki znowu pije, beka, krztusi się, odkasłuje. W końcu sięga po papierosa, ale zerka na butlę z tlenem i z powrotem chowa paczkę.
— Ja nie widzę przyszłości — odpowiada wreszcie Maciek.
— Kurna, wiedziałem.
— I nie słyszę jakichś konkretnych głosów.
— Aha.
— Ja tylko czuję, gdy coś wisi w powietrzu.
— Ta, ja też. Jak ktoś puści bąka. — Prędki wybucha śmiechem.
Maciek, który chciał powiedzieć coś jeszcze, pochwalić się na przykład, że zawsze, kiedy ojciec zgra się do suchej nitki, on o tym wie, zanim jeszcze tata stanie w progu domu — rezygnuje. Rechocze razem z kumplem. Prędki z kolei wreszcie się przełamuje i wyciąga szluga. Znów wszystko jest okej.
Niedziela, 12 lutego 2012, 13:30
Studio telewizyjne zawsze kojarzyło się Izie z czymś ogromnym, błyszczącym i strzelistym, a do tego zapełnionym kamerami, reflektorami, kilometrami kabli i strasznie zabieganymi ludźmi. Weźmy na przykład złocistą siedzibę Polsatu przy Ostrobramskiej albo przeszklony gmach TVN przy Wiertniczej, nie mówiąc już o całych hektarach zastawionych budynkami należącymi do TVP przy Woronicza. Czuła się więc nieco rozczarowana, kiedy trzy miesiące temu weszła do siedziby Ekstratelewizji. Stojący przy jednej z bocznych uliczek na Starej Pradze budynek był odziedziczony po dawnym kinie, które zbankrutowało pod koniec lat dziewięćdziesiątych. W bramie naprzeciwko menele ćwiczyli z gwinta wino po pięć złotych butelka. Hm. W środku też bez fajerwerków. Od razu w holu niewielki barek, parę stolików, telewizor i kręcone, żeliwne schodki wiodące na piętro, gdzie mieściło się szefostwo i administracja. Za schodkami niepozorne przeszklone drzwi na magnetyczną kartę. Trzeba nie lada wyobraźni, żeby domyślić się, że to wejście do serca stacji — głównego studia. Tyle że studio też jakoś nie powalało. Najpierw, zaraz za drzwiami, kilka stolików, przy których montowane są „setki” — krótkie relacje mające wejść na antenę, za nimi biurko głównego prezentera. Przed nim prompter z tekstem do odczytania i kamera. Wszystko. Aha. Za biurkiem i przedzielającą pomieszczenie szybą był jeszcze newsroom, w którym już pięć osób robiło niezły tłok.
Po co w ogóle się tu przypałętała? Powód był banalny — tylko Ekstratelewizja odpowiedziała na jej CV, zapraszając do rozmowy w sprawie pracy. Zanim jednak Iza trafiła do studia nagrań, musiała wejść po schodkach na górę. Główny Reżyser — postać szlachetnie ekscentryczna, bo od stóp do głów odziana w skórę, cekiny i frędzle — kazał się tytułować Lolek.
Lolek — powtórzyła w myślach Iza, patrząc na tego wysokiego, potężnie zbudowanego, łysego jak kolano, za to porośniętego patriarchalną brodą w stylu Toma Hanksa z Castaway mężczyznę. A potem zerknęła na swoje odbicie w sięgającej podłogi okiennej szybie: szara spódniczka trzy czwarte, żakiet, blond włosy upięte w grzeczny kok, w dłoni torebka kopertówka. Powiedzieć, że stanowiła dla Lolka kontrast, to za mało. Jej biurowy dress code pasował do rockandrollowego stylu Głównego Reżysera jak pięść do nosa. Tyle że to ona czuła się raczej w tym duecie nosem…
— Słuchaj, mam mało czasu, wszystko tu się dopiero organizuje, no, zalatany jestem — w te oto słowa zaczął rozmowę jej potencjalny pryncypał.
— Jasne.
— Będę więc się streszczał, wybacz, mam nadzieję, że się nie obrazisz, ale, no, roboty mam huk.
— Oczywiście.
— Doświadczenia w telewizji to ty nie masz żadnego, tak? Ale programu na żywo się nie przestraszysz? Zresztą, sprawdzimy cię, że tak powiem, na sucho. Czy się nie zacinasz. Bo najważniejsze, żeby się nie zacinać. Nawet jak coś popieprzysz, pomylisz Casanovę z Casablancą czy Wałęsę z Walezym, trzeba z uśmiechem brnąć dalej. Zgadza się?
— Z uśmiechem. Tak.
— Tyle że właściwie to mamy już komplet. Ewentualnie mogłabyś spróbować jako pogodynka. Ale niczego nie obiecuję.
— Pogodynka? Wolałabym być reporterką…
— Reporterów mamy jak psów. Dwa razy więcej niż operatorów kamer. Zresztą, reporter musi być ostry, zadziorny. A ty… Sorry, super z ciebie dziewczyna, ale jakoś sobie nie wyobrażam, żeby taka laleczka Barbie mogła łokciować i przepychać się z innymi dziennikarzami na sejmowym korytarzu w walce o dwa słowa od Ziobry czy Palikota.
— Daj mi szansę.
— Szansę to daje lotto. Ja mam robić fajną telewizję. Szybkie newsy, kontrowersyjne teksty, trochę erotyki. A właśnie…
Lolek w zamyśleniu poczochrał się po brodzie, patrząc na sylwetkę Izy niczym handlarz drobiem na jedną z gęsi.
— Ile masz w biuście?
— A co, boisz się, że zasłonię nim cumulusy? — spytała nieco już rozdrażniona Iza. Cholera, robią telewizję w starym kinie, a sadzą się, jakby byli głównym nadawcą na rynku.
— Nie, ale jest pewien pomysł… Chodzi o podniesienie oglądalności w godzinach nocnych. Wiesz, idea jest taka, że pogodynka, tak mniej więcej od godziny dwudziestej drugiej, co pół godziny pozbywa się jakiegoś ciuszka. A o północy przepowiada pogodę z…
— Gołą dupą? — Iza poczuła, jak w gardle zaczyna dusić ją złość.
— No może aż tak to nie. Powiedzmy — topless.
— To ja mam jeszcze lepszy pomysł na zwiększenie oglądalności — oświadczyła Iza, wstając, a jej głos niebezpiecznie podniósł się o dwa tony. — O północy, zamiast rozebranej laseczki, wyjdź przed publiczność ty. Na golasa. I używaj swojego siusiaka, o ile znajdziesz go pod tym wielkim brzuchem, jako wskaźnika do objaśniania kierunków wiatru, izobar oraz amplitud temperatury! Erotyki w tym nie będzie nic, ale ubaw gwarantowany!
Wyrzuciwszy z siebie tę pełną złości i bynajmniej nie przystającą do scenariusza rozmowy kwalifikacyjnej kwestię, Iza wstała, obróciła się na pięcie i śmiałym krokiem ruszyła w stronę śmiertelnej pułapki, jaką dla jej szpilek stanowiły ażurowe, wyślizgane, wąskie, kręte i perforowane schody.
— Poczekaj! — zawołał za nią Lolek.
Zatrzymała się, ale nie dlatego, że usłyszała rozkaz, ale z powodu… czyżby w głosie Lolka wyczuła nutę podziwu?
— Pomyliłem się — oświadczył Główny Reżyser. — Ostra z ciebie su… ee, kobitka. Spróbujmy z tą reporterką. Tylko zaproponuj mi coś naprawdę dobrego.
— Super. Mogłabym zrobić materiał o świetlicy środowiskowej dla dzieci ulicy. To nawet niedaleko stąd, wolontariusze są fajnymi ludźmi, którzy…
— Błagam! — Lolek wpadł jej w słowo, potężnie ziewając. — Przestań, bo zaraz zasnę.
— To może o osiedlu na Tarchominie, w którym powstało romskie getto? Problem społeczny, bo miejscowi mieszkańcy…
— Widziałem o tym już ze trzy reportaże.
— Chore, porzucone zaraz po urodzeniu dziecko, które od trzech lat czeka w szpitalu, aż ktoś je przygarnie?
— Nie, nie, nie, nie! Chcę krwi! Przynieś mi ochłap surowego mięsa!
— Okej — uśmiechnęła się Iza, znowu ruszając w kierunku tych przeklętych schodków. — Idę w takim razie kogoś zamordować. Na rano będziesz miał świeżego trupa.
— Nareszcie gadasz jak reporterka Ekstratelewizji! Ale na początek… Zrób mi uliczną sondę. Popytaj ludzi, czy cieszą się na nadejście zimy.
— Świetny temat. Dzięki — odpowiedziała głosem wypranym z wszelkiego entuzjazmu. A potem, zatrzymując się z dłonią na chybotliwej poręczy, spytała: — A właściwie to jakie wynagrodzenie mi zaproponujesz?
— Stosowne do twojego stażu zawodowego.
— Ale przecież sam mówiłeś, że mam zerowe doświadczenie w telewizji!
— No właśnie.
***
To było w listopadzie. Trzy miesiące temu. Kilkanaście tygodni, w czasie których codzienna rzeczywistość odzierała Izę ze złudzeń i nadziei o ekscytującej i pełnej wyzwań pracy reporterki telewizyjnej. Przez całą zimę robiła „setki” o pękniętych rurach wodociągowych, interwencjach straży miejskiej, której funkcjonariusze z narażeniem życia zwalczali uliczne handlarki warzyw, i bohaterskich ochroniarzach z hipermarketu, którzy przegonili ze swojego sklepu niewidomego z psem przewodnikiem. Krótko mówiąc — nic z rzeczy, za które dostaje się Nagrodę Pulitzera. Co gorsze, Iza zrozumiała już, że zrobienie materiału jeszcze nie oznacza, że znajdzie się on na antenie. Aby go tam umieścić, trzeba najpierw przystawić producentowi do głowy pistolet, ogłuszyć głównego prezentera i — stosując techniki kick boxingu oraz jujitsu — odpierać ataki innych reporterów, którzy do ostatniej chwili będą próbować wślizgnąć się na twoje miejsce.
Siedzi właśnie przy wielkim, zagracającym salon domu jej rodziców stole i patrzy na twarze ludzi, którzy są jej rodziną lub przyjaciółmi mamy i taty. Niedziela, trzynasta trzydzieści, na półmisku pieczony indyk z nadzieniem.
Chrup, chrup. To pękają ptasie kości miażdżone nożycami do drobiu dzierżonymi z wielką wprawą przez Lesię, ukraińską pomoc domową. Rodzinny obiadek, masakra. Po co rodzice zaprosili dziś tylu ludzi? Iza jest podrażniona i zdezorientowana. Przez tę pracę w Ekstratelewizji. Po skończeniu studiów postanowiła się usamodzielnić, wynajęła mieszkanie, przeszła na własny garnuszek. Ale jej zarobki są, mówiąc z dużą dawką eufemizmu, niewystarczające. Nawet na comiesięczny czynsz. Musiała więc dokooptować do mieszkania wspólniczkę — koleżankę ze studiów, żywi się niemal wyłącznie chińskimi zupkami yum-yum, a i tak, żeby wyżyć, po cichu wyprzedaje swoje ciuchy na allegro. Rozważa nawet pozbycie się yarisa, prezentu od taty za dyplom magistra. I tak nie ma go za co tankować.
— Efekt cieplarniany? Tak, to duży problem — w odpowiedzi na jakąś kwestię, która umknęła uwadze Izy, oznajmia wszem wobec ciotka Ewa. — Byliśmy ostatnio z Wiesiem na Malediwach. Dwa tygodnie w bungalowie na wodzie. W biurze podróży powiedzieli, że kiedy jak kiedy, ale w grudniu pogoda jest tam jak drut…
— No i była — dodaje z przekąsem wujek Wiesiek, bankowiec. — Cały czas lało.
— Obiecywali nam przed wyjazdem, że zobaczymy żółwie, płaszczki, a może nawet delfiny — wraca do tematu „globalne ocieplenie” Ewa. — A tu nic. Strugi wody. Na taras nie dało się wyjść.
— Ech, te biura! — podchwytuje temat wujek Andrzej. Podobnie jak tatko Izy jest mecenasem, a do tego to ojciec Alka, siedzącego po jej lewej stronie, wielce przebojowego magistra prawa i jej chłopaka. — Nas tak nabrali z Kenią. Pojechaliśmy z Elżusią na safari. A tu wszystko nie tak. Kilimandżaro miało być ubrane, że tak się poetycko wyrażę, w lodowiec. Ale lód stopniał, więc góra jak góra. W Karkonoszach mamy ładniejsze.
— Mówiłam. — Ciotka Ewa złowieszczo unosi palec. — Efekt cieplarniany.
— No i te zwierzaki — kontynuuje Andrzej. — Nasz przewodnik, pierdoła, za przeproszeniem państwa, nie umiał zorganizować nam ani lwa, ani geparda. Przez całe dwa dni gapiliśmy się tylko na zebry, żyrafy i słonie. A ja pojechałem tam zrobić sobie zdjęcie drapieżnika. To za co ja płacę?
— Z drapieżnikiem to ja miałem zabawną historię w Egipcie — wtrąca wujcio Rafał, przedsiębiorca.
— W Egipcie? — Ciotka Ewa wydaje się zniesmaczona. — Tam jeżdżą ponoć sami Ruscy…
Iza rzuca spłoszone spojrzenie na Lesię. Czy nie poczuje się urażona? Ale nie. Lesia to profesjonalna pomoc domowa. Takie teksty nie robią na niej żadnego wrażenia. Chrup, chrup — niezmordowanie tnie dalej indyka.
— No właśnie, ja o tych Ruskich — zapala się niezrażony krytyką Rafał. — Wzięliśmy hotel w Shark Bay. Porządny. Trzy baseny, korty, minigolf, no i oczywiście all inclusive.
— Ach tak. — Ciotka Ewa nieco się uspokaja.
— Pierwszego dnia po przylocie, na spotkaniu zapoznawczym, spytałem rezydentkę, czy aby na pewno są tutaj rekiny — snuje swoją opowieść wujek Rafał. — Bo w biurze podróży mi obiecali, a ja chcę takiego zobaczyć na żywo.
— No właśnie, na żywo — zgadza się Andrzej. — W tym rzecz.
— A ta na to, że niewiele zna się na morskiej faunie, ale jedno może obiecać: w okolicznych wodach od rekinów aż się roi.
— To miałeś szczęście, bo ja na tym safari… — znowu odzywa się Andrzej.
— Poczekaj! — strofuje go Rafał. — Jeszcze dobrze nie przebrzmiały słowa rezydentki, a tu już w hotelu poruszenie. Jakaś karetka podjeżdża na sygnale, ludzie w białych kitlach latają. Pytam, o co chodzi. Z początku nie chcieli powiedzieć. Ale w końcu się przyznali, że na rafie przy hotelu był wypadek. Rekin odgryzł rękę jakiemuś rosyjskiemu potentatowi naftowemu.
— I zjadł? — upewnia się jak zwykle dociekliwy Artur, ojciec Izy.
— Nie, wypluł. Ale my z żoną cały urlop spędziliśmy nad basenem. Żadnego rekina nie oglądałem.
Iza czuje lekki zawrót głowy. Niby zna tych ludzi, ich rozmowy słyszała nie raz. Lubi ich, przecież towarzyszą jej od dziecka. Dlaczego więc dzisiaj myśli o nich: snoby? Czemu te ich przechwałki o luksusowych wakacjach ją tak cholernie drażnią?
— A ja ostatnio widziałam najprawdziwszych drapieżców — odzywa się, wiedząc, że historyjka, którą za chwilę rzuci im na ten suto zastawiony, nakryty białym obrusem i ręcznie malowaną porcelaną stół, wyzwoli niezły, towarzyski smród.
— Naprawdę? A to ciekawe. Opowiedz — ożywia się ciocia Ewa.
— Siedmioosobowa rodzina na dziesięciu metrach. Najmłodsze dziecko, niemowlę, śpi na gazecie, bo rodzice, którzy mimo czterdziestki na karku nigdy nie pracowali, znają pampersy tylko z telewizji. I najlepsze. W całym tym zaduchu i ścisku pod stołem leży przywiązany za nogę pies.
— To ten drapieżnik? — upewnia się Rafał.
— Nie, drapieżnikiem jest pan domu. Ojciec pięciorga dzieci.
— Ale dlaczego? — nie rozumie Wiesio.
— Bo to on złapał gdzieś tego psa.
— Żeby dzieci miały przyjaciela? — zgaduje Alek.
— Nie, żeby miały co jeść.
Przy stole zapada kilkusekundowe, pełne napięcia milczenie.
— Jejku, chyba niczego dzisiaj nie przełknę — oświadcza ciotka Ewa.
Kilku innych stołowników potakuje głowami.
— Gdzie widziałaś taką scenę? — próbuje jeszcze ratować sytuację Andrzej. — W Afryce? W Indochinach?
— Na ulicy Chełmskiej. Niedaleko. Piętnaście minut jazdy samochodem.
— Do licha, Iza! Co ty robiłaś w norze tych trolli? — ożywia się Alek.
— Byłam w pracy. Robiłam reportaż o ludziach wykluczonych. To tacy, którzy nawet nie wiedzą, co to są Malediwy.
Cisza, jaka zapanowała przy stole, jeszcze bardziej się pogłębia. Przerywa ją dopiero głos Artura:
— Przepraszam was. Moja kochana córeczka zrobiła się odrobinę zgorzkniała, odkąd pracuje po dwanaście godzin na dobę. Za darmo. No, ale taki zawód sobie wybrała. Ja namawiałem na studiowanie prawa…
— Artur! — strofuje męża Małgosia, drobna kobieta o pochylonej, jakby próbującej się skryć albo przyczajonej do skoku sylwetce. Radca prawny w międzynarodowej korporacji. Matka Izy.
— Pracujesz w telewizji? — pyta Wiesio.
— W Ekstratelewizji. — Wbrew woli Iza lekko się rumieni.
— A, tak. Chyba mam coś takiego w swoim pakiecie. Ale jeszcze nie miałem okazji… Kiedy emisja twojego reportażu?
— Nie trudź się, wujku. Materiał nie idzie. Podobno zbyt banalny.
— Ekstratelewizja. — Rafał smakuje każdą sylabę tego słowa. — Artur, nie mógłbyś załatwić dziewczynie pracy w czymś bardziej prestiżowym? — zwraca się nagle do ojca Izy. — Jakiś TVN czy Polsat, no nie wiem? O ile pamiętam, prowadziłeś rozwód takiego aktora. No, tego z serialu, jak on się tam… Tego, co ciągle ktoś biega i krzyczy.
— Bez żadnego problemu — chłodno odpowiada zagadnięty. — Ale moja latorośl na to się nie zgadza.
— Ojejku! Dlaczego? — dziwi się ciotka Ewa.
— Iza nie uznaje protekcji — odpowiada Alek. Czy jej się zdaje, czy wyczuwa w jego głosie po kropli lekceważenia i kpiny?
Wszyscy patrzą wyczekująco na Izę. A ona milczy. Bo co ma im powiedzieć? W sumie, nie miałaby nic przeciwko pomocy ojca. Jakoś by zniosła tę odrobinę nepotyzmu z jego strony. Może wreszcie miałaby na rachunki? Tyle tylko że sprawy zaszły za daleko. Ojciec w końcu zrobił jej kilka lat temu straszną awanturę, gdy oświadczyła, że zamiast na prawo idzie na dziennikarstwo. Wieszczył jej wtedy moralny upadek, bezrobocie, życie nieomal w nędzy. To właśnie po to, żeby mu pokazać, jaka jest samodzielna, wyprowadziła się zaraz po zrobieniu dyplomu i od tamtej pory ani razu nie wyciągnęła ręki po pieniądze, których on — właściciel kancelarii adwokackiej i członek okręgowej rady adwokackiej — ma przecież w bród. Ojciec też się zaciął. Jeszcze nie odwiedził córki w wynajętym mieszkaniu, nigdy nie zapytał o pracę ani jak sobie radzi. Gdyby teraz poprosiła go o protekcję, to tak jakby wywiesiła białą flagę…
— No, ale my tu gadu-gadu, a przecież zebraliśmy się z konkretnego powodu — oznajmia nagle Małgosia.
Żaden z zebranych nie wydaje się tą informacją zaskoczony, wszyscy przybierają pozy radosnego wyczekiwania. Żaden, oprócz Izy.
— O co chodzi, mamo?
— Ale to miało się odbyć przy deserze! — protestuje jeszcze Artur.
— Mięso już wystygło — macha ręką Małgosia. — A poza tym, jakoś nikt już nie wydaje się głodny.
Biesiadnicy zgodnie kiwają głowami.
— Co ma się odbyć, mamo?
— W takim razie… — Artur patrzy na siedzącego obok Izy Alka. — Zaczynaj, chłopcze.
Iza, coraz bardziej zdziwiona rozwojem wypadków, już bierze wdech, żeby po raz trzeci spytać, o co, u diabła, chodzi, gdy Alek zrywa się na równe nogi, zapina guzik marynarki, wygładza poły i wyjmuje z kieszeni niewielkie, bardzo szykowne pudełeczko. Pyk! Otwarte. W środku pierścionek. Z brylantem.
— Kochanie, czy zgodzisz się zostać moją żoną? — Z tym pytaniem zawisa nad siedzącą wciąż Izabelą. Twarze wszystkich zebranych przyoblekają się w radosne uśmiechy.
I w tym momencie spływa na nią olśnienie. A więc po to ten obiad, goście, indyk i Lesia w idiotycznym fartuszku! Wszyscy już wiedzą, wszystkie role w tym dramacie zostały już wcześniej obsadzone. Od niej oczekuje się teraz tylko jednego — spontanicznego wybuchu radości.
— Poprosiłeś o moją rękę najpierw tatę? — pyta, siląc się na spokój.
— Alek jest dobrze wychowany — odpowiada za niego Artur. — Ceni sobie tradycję.
— No i w końcu twój ojciec jest patronem mojego orła — chichocze Andrzej. — Chłopak trafił w najlepsze miejsce, w którym można robić aplikację adwokacką.
Artur uśmiechem dziękuje Andrzejowi za komplement, ten rewanżuje mu się mrugnięciem oka, wszyscy pozostali trwają w radosnych pozach. Alek wciąż wisi nad siedzącą Izą. Iza milczy.
Niby nie jest specjalnie zaskoczona. Chodzą ze sobą już kilka lat, to normalne, że w końcu wypadałoby się pobrać. Lubi Alka, podziwia za to i tamto, czuje się przy nim… stabilnie. Może bez wielkich wzlotów, bez fajerwerków, ale w końcu w życiu nie można mieć wszystkiego. Więc w każdych innych okolicznościach odpowiedziałaby: tak.
— Iza? — W głosie Alka słychać lekkie napięcie. Nie taki był scenariusz oświadczyn. — Czy zgodzisz się zostać…
— A gdyby mój tatuś się nie zgodził? — wpada mu w słowo. — Odpuściłbyś wtedy? To przecież twój patron…
— Kochanie — szepcze nerwowo Małgosia. — Alek czeka na twoją odpowiedź. Wszyscy czekamy.
Iza podnosi się z krzesła, kilka par rąk unosi się w gotowości do bicia brawa.
— Sorry, Alek. Muszę to jeszcze przemyśleć. Daj mi trochę czasu — mówi, zaskakując tą nagłą woltą nie tylko zebranych, ale i samą siebie. A następnie, nie mając pojęcia, co, u licha, wypada jej teraz zrobić, rusza w kierunku drzwi od salonu.
— No mówiłem, cholera! Mówiłem! Od tego dziennikarstwa poprzewracało się jej w głowie — słyszy za plecami dudniące — w grobowej ciszy, jaka zapadła przy stole — słowa ojca.
Piątek, 24 lutego 2012, 21:15
— Jak to, kurwa, „udar mózgu”? — Pytanie Kulawego, choć przebrzmiały już jego słowa, nadal wibruje w powietrzu.
Pięciu pozostałych mężczyzn — grube karczycha, zakazane pyski, na ciele tatuaże (ale nie jakieś tam symetryczne wzorki z salonu ozdabiania ciała, lecz szacowne, nieporadne, więzienne kulfony), pod bluzkami, dresami i koszulkami grube, wymęczone na siłowni muskuły — zerka po sobie niepewnie. Siedzą w salce na piętrze, nad salą restauracyjną położonej przy ulicy Jagiellońskiej knajpy o nazwie „Kommodore”. Przesuwane drzwi zamknięte, za nimi dodatkowo stoi żołnierzyk i baczy, żeby jakiś idiota nie spróbował zakłócić im rozmowy. Knajpa jest ich, a konkretnie Kulawego. Tu się spotyka „góra”, a przy okazji „grupa” pierze w niej brudne pieniądze. Przypadkowy klient, który by się tutaj zabłąkał (akurat jest ich na dole kilkoro), rzecz jasna zostanie obsłużony. Ale lepiej, żeby się nie pałętał po lokalu. Obiadek na dole, ciastko, kawka, tipy dla kelnera i wypierdziawka.
— Żyła? Udar? Przecież to był pierdolony sportowiec! Każdego z was, leszcze, wciągnąłby na siłce nosem! Wiecie, ile facet ze sztangi wyciskał? No, wie który, kurwa?!
Mężczyźni tylko wzruszają ramionami, unikając patrzenia Kulawemu prosto w oczy. Każdy z nich wie, że szef tego nie lubi. Facet ma przeżarty kokainą mózg i nigdy nie wiadomo, co zrobi, kiedy poczuje się sprowokowany.
— Dwieście czterdzieści kilo! — wyrzuca wreszcie Kulawy. — Dwie-ście czter-dzie-ści. Na własne oczy widziałem. I nic mu wtedy w głowie nie pierdolnęło. Więc nie uwierzę, że teraz, ot tak, dla jaj kopnął sobie w kalendarz.
— Spokojnie, Kulawy — odzywa się Jebut, czterdziestolatek, który pierwszą odsiadkę odbył… zaraz po urodzeniu, gdyż jego mamunia, będąc już w ciąży, zaliczyła półroczny areszt w Grudziądzu. — To tylko wersja policji. Nasz uchol w Komendzie Stołecznej mi przekablował. Zrobili Żyle sekcję. Jego mózg wygląda podobno, jakby w środku wyjebał granat. Wszystko we krwi.
— A może coś z tym drugim przyćpali? — zastanawia się Pogo, rówieśnik Jebuta (jedna trzecia życia za kratami).
— Nie. W czasie roboty Żyła zawsze był czysty — ucina dywagacje Kulawy. — A zresztą… — Przenosi wzrok na Hardego (pełne dwanaście lat za udział w grupie o charakterze zbrojnym, bez warunkowego, bez urlopów, bo nie sypnął kolegów). — Przepytaliście na tę okoliczność tego… tego…
— Tak, pogadałem z Pitem — spokojnie odpowiada Hardy.
— Tylko pogadałeś? — irytuje się Kulawy. — Człowieku, nasz koleżka nie żyje, a ty z nim tylko sobie pogadałeś?
Jebut lekko kuli się w sobie, ale Hardy nie pęka. Nawet się uśmiecha!
— Tak, pogadałem — potwierdza. — On leżał okręcony silwertejpem, ja zadawałem pytania, a Czarny trzymał w łapce palnik acetylenowo-tlenowy.
— No — uspokaja się Kulawy. — I co powiedział?
— Prawdę — ironizuje Hardy. — Wiesz, jaką temperaturę ma ogień w palniku? Trzy tysiące stopni. Mając coś takiego o parę centymetrów od twarzy, nikt nie skłamie.
— No to powiedz mi łaskawie, kurwa twoja mać, co wydusiliście z tego Pita.
— Przyćpać to oni na pewno nic nie przyćpali. — Hardy zamaszyście drapie się pod pachą, potem wącha koszulkę, znów się drapie. Wyraźnie chce dodać coś jeszcze.
— Ale… — podpowiada Kulawy.
— Ale Pit gadał jeszcze inne rzeczy. Dziwne jakieś. Tak jakby... zwariował.
— Hardy, coś nam słabo dzisiaj ta pogwarka wychodzi. Jak mi w końcu nie powiesz, co opowiadał ci ten chłopaczyna, to sam ci zaraz mordę przypiekę palnikiem.
— Ale przecież mówię! — Hardy jest lekko urażony. — Pit mocno się wtedy speniał. Na maksa mocno, bo chce… tu się uśmiejesz… porzucić przestępczy tryb życia.
— To raczej przestępczy tryb życia może porzucić jego. Już takich chłystków w młodniku pod Otwockiem żeśmy zakopywali.
Pozostali mężczyźni dobrodusznie rechoczą. Hardy brnie jednak dalej:
— Też mu to powiedziałem, a on na to, że chuj, trudno. Lepiej umrzeć, niż skończyć tak jak Żyła.
Rechoty cichną jak ucięte nożem.
— Czyli jak, konkretnie? — pyta powoli Kulawy.
Hardy ciężko wzdycha, znów drapie się w pachę. W końcu mówi:
— Pit twierdzi, że Żyłę załatwił diabeł.
— Diabeł? — uśmiecha się Pogo. — Taki z rogami? I widłami?
— Nie. Taki, który wyrywa ludziom dusze. — Hardy, bez uśmiechu, wciąż patrzy tylko na Kulawego.
— Mów dalej — rozkazuje szef.
— Ja tam się nie znam, żeby potem nie było, ale Pit mówi, że Żyłę coś… no po prostu zżarło.
— Gówno prawda — wtrąca Jebut. — Mój uchol powiedział, że nie było żadnych obrażeń zewnętrznych.
— Może. Mówię: nie znam się — kontynuuje Hardy. — Ale facet, znaczy Pit, tak? Mówił o pieprzonej duszy. Nie o ciele.
— No dobra — przerywa dyskusję Kulawy. — Coś Żyłę zżarło. Ale dlaczego diabeł? A nie, bo ja wiem, wampir? Albo strzyga. Lub też pieprzony King Kong!
— Pit stał kilkadziesiąt metrów od Żyły i tego, no… diabła. — Hardy stara się ostrożnie dobierać słowa. — A i tak poczuł, jakby jakieś paluchy przeorały mu mózg. Coś nim tak potrząsnęło i zamiąchało, jak miącha się w kubku kawy parzonej na fusach. Całe gówno z samego dna psychy mu się podniosło. Cały syf, wszystkie grzechy, każdy temat, który w życiu spieprzył, stanęły mu przed oczami. I poczuł się, jakby miał to wszystko zaraz wyrzygać. Razem z flakami. Czyli tak jakby z tą swoją duszą. Mówi, że takiego przerażenia, bezsilności, bólu i beznadziei nie czuł jeszcze nigdy w życiu.
— Dusza, grzech… W mordę, Hardy! Oprzytomnij. Gadasz jak pieprzony klecha! — obrusza się Pogo.
— Ja tylko powtarzam, co mówił koleś, któremu cieniowałem włosy gazem spawalniczym…
Znów wszyscy milkną. Twardzi goście, przyzwyczajeni do równie twardych realiów życia, jakoś nie mogą przetrawić tej historii o diable wyrywającym człowiekowi coś tak ulotnego i nieuchwytnego jak dusza. W normalnych okolicznościach nieźle by z Hardego zakręcili bekę. Kto to widział, gadać takie farmazony! Ale jednak jest problem. Żyła nie żyje. Zginął podczas pracy. Jeśli ktoś go zabił — prosta sprawa — trzeba go znaleźć i dowiedzieć się dlaczego. Obronić swoje interesy i strefę wpływów. No, ale jak tu, do kurwy nędzy, szukać jakiegoś diabła?
— Dobra, zacznijmy jeszcze raz — odzywa się Kulawy i wszyscy nagle sobie uświadamiają, że ten łebski gość nie darmo jest ich szefem. — Jak wyglądał ten diabeł?
— A tak — przytomnieje Hardy. — Ciekawa sprawa. Rysopisu nie znamy, gościu był w kasku motocyklowym.
— W kasku? Motocyklowym? Czy to znaczy, że poruszał się motorem?
— Dokładnie. Pit zobaczył go już w Wesołej. Niedaleko wiecie czego.
— Jaki to motor?
— Jakaś wypasiona w kosmos maszyna. Nie zapisałem. Ale zapytam jeszcze raz, jeśli to ma znaczenie.
— Czy to ma znaczenie? — Po raz pierwszy, odkąd padło słowo „diabeł”, Kulawy się uśmiecha. — No jasne, ćwoku! Ile w Warszawie może być takich wyczesanych maszyn? Pięć? Dziesięć? Podaj mi model, a w try miga sprawdzimy właściciela każdej z nich. I jakoś dopasujemy klocki. A kiedy już wytypujemy tego twojego szatana, weźmiecie go z Czarnym do garażu, przypieczecie mu jajca i kolo szybciutko się przypucuje, jakie piekło go wynajęło.
Szmer aprobaty. Chłopaki są zadowoleni. Nareszcie ktoś mówi ich językiem. Tak jest. Diabeł, nie diabeł, ale za jajca go i niech się pucuje. Jasna sprawa.
— A co z Pitem? — pyta jeszcze Hardy. — Do młodnika?
— W sumie to chłopaczyna niczego nie spieprzył… — zastanawia się Kulawy.
— Ale zna adres willi w Wesołej — podpowiada Pogo.
— Dokładnie — dorzuca Jebut. — A skoro on teraz taki nawrócony, to może jeszcze zacząć o tym rozpowiadać.
— Okej — podsumowuje Kulawy. — To do młodnika. Tylko, Hardy! O model motocykla zapytaj go przed, a nie po rozwaleniu mu łba.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz