Fragment książki

14 minut czytania

ROZDZIAŁ 1
Nilkanth przybył!

Rok 1900 p.n.e. Jezioro Manasarowar (u stóp góry Kajlas w Tybecie)

Śiwa spojrzał na pomarańczowe niebo. Chmury unoszące się nad Manasarowarem właśnie się rozstąpiły, odsłaniając zachodzące słońce. Promienny dawca życia udawał się na spoczynek po kolejnym dniu. W ciągu dwudziestu jeden lat swego życia Śiwa widział niewiele wschodów słońca. Ale zachody! Starał się nie opuścić żadnego! W każdy zwyczajny dzień napawałby się widokami – słońce i ogromne jezioro na cudownym tle Himalajów, ciągnących się tak daleko, jak okiem sięgnąć. Ale nie dzisiaj.

Przykucnął na wąskiej półce skalnej ciągnącej się nad jeziorem. Jego gibkie, muskularne ciało naznaczyły blizny po licznych walkach, lśniące w odbijającym się od tafli wód świetle. Śiwa doskonale pamiętał beztroskie dni dzieciństwa. Opanował do mistrzostwa sztukę rzucania kamyków odbijających się od powierzchni jeziora. Rekord plemienia nadal należał do niego: siedemnaście odbić.

Gdyby to był zwyczajny dzień, młodzieniec uśmiechnąłby się na to wspomnienie z beztroskiej przeszłości, zaćmionej przez obecny niepokój. Dzisiaj jednak zwrócił się ku wiosce bez najmniejszego śladu radości.

Bhadra czujnie strzegł głównej bramy. Na znaczące spojrzenie Śiwy obejrzał się za siebie i zobaczył, że dwaj towarzyszący mu żołnierze śpią, oparci o ogrodzenie. Z przekleństwem na ustach wymierzył im mocne kopniaki.

Śiwa ponownie odwrócił się ku jezioru.

Boże błogosław Bhadrę! On przynajmniej wie, co to odpowiedzialność.

Młodzieniec uniósł do ust fajkę chillum[1] z kości jaka i głęboko się zaciągnął. Każdego innego dnia marihuana zesłałaby mu swój hojny dar, znieczuliłaby jego udręczony umysł i pozwoliła na parę chwil ulgi. Ale nie dzisiaj.

Spojrzał w lewo, na brzeg jeziora, gdzie trzymano pod strażą niezwykłego zagranicznego gościa. Ze plecami mieli jezioro i strzegło ich dwudziestu najlepszych ludzi Śiwy. Nie istniała możliwość zostania zaatakowanym znienacka.

Bardzo łatwo pozwolili odebrać sobie broń. Nie przypominają krwiożerczych idiotów z naszego kraju, którzy ciągle szukają pretekstu do walki.

Do Śiwy wróciły nagle słowa cudzoziemca. „Przybądźcie do naszego kraju. Leży za wielkimi górami. Inni zwą go Meluhą. Ja nazywam go Niebem. To najbogatsze i najpotężniejsze cesarstwo w Indiach. A nawet na całym świecie. Nasz rząd ma propozycję dla imigrantów. Otrzymacie żyzną ziemię i wszystko, czego potrzeba do jej uprawy. Dzisiaj wasze plemię, Gunowie, musi walczyć o przetrwanie na tej suchej, niegościnnej ziemi. Meluha oferuje wam życie wykraczające poza wasze najśmielsze marzenia. W zamian za to nie żądamy niczego. Po prostu żyjcie w pokoju, płaćcie podatki i przestrzegajcie naszych praw”.

Śiwie nasunęła się myśl, że w tej nowej krainie z pewnością nie byłby wodzem.

Ale czy naprawdę tak bardzo by mi tego brakowało?

Jego plemię musiałoby żyć zgodnie z prawami cudzoziemców. Musieliby pracować, żeby zarobić na życie.

Lepsze to niż codziennie walczyć o przetrwanie!

Ponownie zaciągnął się chillum. Gdy tylko dym się rozproszył, młodzieniec odwrócił się i spojrzał na chatę, w której zakwaterowano cudzoziemca. Znajdowała się ona w samym środku wioski, tuż obok jego chaty. Powiedziano mu, że będzie mógł tam wygodnie spać, ale w rzeczywistości Śiwa pragnął wziąć go jako zakładnika. Na wszelki wypadek.

Prawie co miesiąc musimy walczyć z Pakratimi o to, by nasza wioska mogła leżeć na brzegach świętego jeziora. Nasi wrogowie z każdym rokiem stają się silniejsi, wciąż zawierają nowe sojusze. Możemy pokonać Pakratich, ale nie wszystkie górskie plemiona jednocześnie! Przenosząc się do Meluhy, umkniemy przed bezsensowną przemocą i będziemy mogli żyć w spokoju. Cóż mogłoby być w tym złego? Dlaczego nie mielibyśmy się zgodzić? To brzmi naprawdę wspaniale!

Zaciągnął się po raz ostatni, a potem uderzył fajką o skałę, by popiół się wysypał, i wstał płynnym ruchem. Strzepnął jeszcze kilka drobinek popiołu z nagiej piersi, wytarł dłonie o spódnicę z tygrysiej skóry i wrócił pośpiesznie do wioski. Bhadra i dwaj jego pomocnicy stanęli na baczność, gdy ich wódz przechodził przez bramę. Śiwa zmarszczył brwi i nakazał gestem Bhadrze przyjąć swobodną postawę.

Dlaczego ciągle zapomina, że od dziecka jest moim najlepszym przyjacielem? Fakt, że zostałem wodzem, właściwie niczego nie zmienił. Nie musi demonstrować służalczości na oczach innych.

Chaty w wiosce Śiwy były wręcz luksusowe w porównaniu z tymi, które widywało się w okolicznych osadach. Dorosły mężczyzna mógł w nich stanąć wyprostowany. Schronienie potrafiło się opierać porywistym górskim wichrom przez blisko trzy lata, nim w końcu ulegało działaniu żywiołów. Młodzieniec cisnął pustą fajkę do swojej chaty, a potem wszedł do tej, w której smacznie spał gość.

Albo nie zdaje sobie sprawy, że jest zakładnikiem, albo szczerze wierzy, że za dobre zachowanie ludzie odwdzięczają się tym samym.

Śiwa przypomniał sobie, co mawiał jego wuj, będący również jego guru:

– Ludzie robią to, za co nagradza ich społeczeństwo. Jeśli społeczeństwo nagradza zaufanie, ludzie będą sobie ufać.

Meluha musi być społeczeństwem pełnym zaufania, jeśli nawet żołnierzy uczą tam oczekiwać najlepszego od obcych.

Śiwa podrapał się po kosmatej brodzie, wpatrując się z uwagą w gościa.

Powiedział, że nazywa się Nandi.

Potężne ciało Meluhanina wydawało się jeszcze większe, gdy leżał na klepisku, jakby pozbawiony czucia. Jego wielkie brzuszysko trzęsło się przy każdym oddechu. Pomimo tej otyłości, skóra mężczyzny była mocno napięta i elastyczna. Usta miał lekko uchylone, a jego dziecinna twarz przez sen wydawała się jeszcze bardziej niewinna.

Czy to właśnie on zaprowadzi mnie ku memu przeznaczeniu? Czy rzeczywiście mam przeznaczenie, o którym mówił mi wuj?

– Twoje przeznaczenie jest znacznie większe niż te potężne góry. Ale by się wypełniło, właśnie za nie będziesz musiał powędrować.

Czy zasługuję na dobre przeznaczenie? Pierwszeństwo musi mieć dobro mojego ludu. Czy moi współplemieńcy będą szczęśliwi w Melusze?

Śiwa cały czas gapił się na śpiącego Nandiego. Nagle usłyszał, że zadęto w konchę.

Pakrati!

– NA STANOWISKA! – ryknął, wyciągając miecz.

Nandi w jednej chwili zerwał się na nogi. On również wydobył miecz ukryty w leżącym obok futrze. Obaj popędzili sprintem do bram wioski. Zgodnie ze zwyczajem kobiety biegły ku jej środkowi, a mężczyźni gnali w przeciwną stronę z mieczami w rękach.

– Bhadro! Nasi żołnierze nad jeziorem! – zawołał Śiwa, gdy tylko dotarł do wejścia.

Bhadra przekazał rozkazy i żołnierze Gunów zaczęli je natychmiast wykonywać. Z zaskoczeniem zauważyli, że Meluhanie wyciągnęli ukrytą pod futrami broń i popędzili ku wiosce. Po paru chwilach Pakrati przystąpili do ataku.

Dobrze go zaplanowali. O zmierzchu żołnierze Gunów z reguły poświęcali nieco czasu na podziękowanie bogom za dzień bez bitwy, a kobiety zajmowały się swoimi pracami na brzegu jeziora. Jeśli istniała jakaś chwila słabości, podczas której straszliwi Gunowie nie byli groźnym klanem wojowników, lecz po prostu kolejnym górskim plemieniem próbującym przetrwać w surowej, niegościnnej krainie, z pewnością był to właśnie ten moment.

Jednakże los po raz kolejny nie sprzyjał Pakratim. Z powodu obecności cudzoziemców Śiwa rozkazał Gunom zachować czujność. Dzięki temu otrzymali ostrzeżenie, a Pakrati utracili przewagę zaskoczenia. Obecność Meluhan również odegrała ważną rolę, sprawiając, że krótka, okrutna bitwa zakończyła się zwycięstwem Gunów. Napastnicy zostali zmuszeni do odwrotu.

Po bitwie krwawiący, naznaczony nowymi bliznami Śiwa ocenił straty. Dwaj żołnierze Gunów zmarli od odniesionych ran. Będą czczeni jako bohaterowie klanu. Co gorsza, ostrzeżenie nadeszło zbyt późno dla co najmniej dziesięciu kobiet i dzieci Gunów. Ich zmasakrowane ciała znaleziono na brzegu jeziora. Straty były poważne.

Sukinsyny! Kiedy nie mogą się dobrać do nas, zabijają kobiety i dzieci!

Rozwścieczony Śiwa zwołał całe plemię na plac pośrodku wioski. Podjął już decyzję.

– Ta kraina nadaje się tylko dla barbarzyńców! Ciągle toczymy bezsensowne bitwy, których końca nie widać. Wiecie, że mój wuj próbował zawrzeć pokój, zaoferował nawet górskim plemionom dostęp do brzegu jeziora. Ale ta hołota uznała, że pragniemy pokoju, bo jesteśmy słabi. Wszyscy wiemy, co wydarzyło się potem!

Choć Gunowie przywykli do brutalnych bitew, byli wstrząśnięci okrucieństwem ataku na kobiety i dzieci.

– Niczego przed wami nie ukrywam. Wszyscy wiecie o propozycji, jaką przedstawili nam cudzoziemcy – ciągnął Śiwa, wskazując na Nandiego i jego ludzi. – Walczyli dziś u naszego boku i zasłużyli na moje zaufanie. Pragnę wyruszyć z nimi do Meluhy. Ale tej decyzji nie mogę podjąć sam.

– Jesteś naszym wodzem, Śiwo – rzekł Bhadra. – Twoja decyzja jest naszą decyzją. Tak mówi tradycja.

– Nie tym razem – sprzeciwił się młodzieniec, unosząc rękę. – To całkowicie zmieni nasze życie. Wierzę, że będzie to zmiana na lepsze. Nic nie mogłoby być gorszego niż bezsensowna przemoc, jakiej musimy codziennie stawiać czoło. Powiedziałem wam, co pragnę zrobić. Ale wybór należy do was. Niech Gunowie przemówią. Tym razem to ja podporządkuję się waszej decyzji.

Gunowie głęboko wierzyli w swoją tradycję, ale szacunek, jakim darzyli Śiwę, nie opierał się tylko na tradycji, lecz miał również swe korzenie w jego charakterze. Młodzieniec poprowadził plemię do największych wojennych triumfów dzięki swemu geniuszowi i wielkiej odwadze.

– Twoja decyzja jest naszą decyzją – odpowiedzieli mu jak jeden mąż.

***

Minęło pięć dni, odkąd Śiwa wyrwał z korzeniami całe plemię. Karawana rozbiła obóz w zakątku u wejścia do jednej z wielkich dolin, jakie często mijali po drodze do Meluhy. Młodzieniec zaplanował obóz w trzech koncentrycznych kręgach. W zewnętrznym przywiązano jaki, które podniosą alarm, gdyby zjawili się intruzi. W środkowym ulokowano mężczyzn, którzy będą walczyć, jeśli dojdzie do bitwy. W wewnętrznym kręgu, tuż przy ognisku, znajdowały się kobiety i dzieci. Najpierw zwierzęta, które można poświęcić, potem obrońcy, a w samym środku ci, którzy są bezbronni.

Śiwa był przygotowany na najgorsze. Nie wątpił, że prędzej czy później wpadną w zasadzkę.

Pakrati powinni być zachwyceni, że wreszcie zdobyli najcenniejsze ziemie, a także swobodny dostęp do brzegu jeziora. Śiwa wiedział jednak, że Jakhja, wódz wrogiego plemienia, nie pozwoli im odejść w spokoju. Jakhja najbardziej ze wszystkiego na świecie pragnął przejść do legendy jako bohater, który pokonał Gunów Śiwy i zdobył ziemie dla swych współplemieńców. Śiwa gardził tą dziwaczną logiką. Przy takim podejściu nigdy nie mogło być nadziei na pokój.

Młodzieniec kochał zew bitwy i zachwycał się sztuką walki, ale wiedział też, że wojny toczone w jego krainie nie mają najmniejszego sensu.

Odwrócił się w stronę czujnego Nandiego siedzącego nieopodal. Dwudziestu pięciu meluhańskich żołnierzy siedziało na ziemi, tworząc łuk otaczający drugi krąg obozu.

Dlaczego postanowił zaprosić Gunów? Czemu nie Pakratich?

Śiwa wyrwał się z zamyślenia, ujrzawszy cień poruszający się w oddali. Wytężył wzrok, ale nie zauważył nic więcej. W tej części świata gra świateł wprowadzała niekiedy w błąd. Nieco się rozluźnił.

I nagle znowu dostrzegł cień.

– DO BRONI! – zawołał.

Gunowie i Meluhanie wyciągnęli oręż i zajęli pozycje. Około pięćdziesięciu Pakratich rzuciło się do ataku. Głupota przeprowadzonej bez przygotowania szarży drogo ich kosztowała. Nadziali się na ścianę spanikowanych zwierząt. Jaki wierzgały i kopały na oślep, raniąc wielu napastników, nim walka zdążyła się zacząć. Garstka jednak się przedarła. Szczęknęła broń.

Młody Pakrati, zapewne nowicjusz, zaatakował Śiwę, machając szaleńczo mieczem. Wódz Gunów cofnął się, unikając ciosu. Następnie uniósł oręż płynnym ruchem, lekko raniąc przeciwnika w pierś. Młody wojownik zaklął i znowu zaatakował, odsłaniając bok. To było wszystko, czego potrzebował Śiwa. Okrutnym pchnięciem wbił miecz w brzuch nieprzyjaciela. Niemal natychmiast wyciągnął oręż, obracając go po drodze, i pozostawił tamtego w długich, bolesnych męczarniach. Odwrócił się i zobaczył innego Pakratiego, który zaatakował Gunę. Podskoczył wysoko i wyprowadził cięcie z góry, bez trudu odcinając rękę napastnikowi.

Tymczasem Bhadra, który potrafił walczyć równie biegle jak Śiwa, starł się z dwoma wrogami jednocześnie, trzymając miecze w obu rękach. Garb nie krępował jego ruchów. Guna swobodnie balansował ciężarem ciała. Ciął Pakratiego w gardło, porzucił go na pastwę powolnej śmierci i ugodził drugiego przeciwnika w twarz, pozbawiając go oka. Gdy wojownik padł na ziemię, Bhadra uderzył z całej siły lewym mieczem, szybko kończąc cierpienia nieprzyjaciela.

Bitwa na końcu obozu bronionego przez Meluhan wyglądała zupełnie inaczej. Wszyscy byli doskonale wyszkoleni, ale nie cechowali się okrucieństwem. Walczyli zgodnie z zasadami, unikając zabijania, gdy tylko mogli.

Pakrati byli źle dowodzeni, a Gunowie mieli przewagę liczebną. Ci pierwsi po krótkiej chwili zostali pokonani. Niemal połowa napastników zginęła, zaś reszta padła na kolana, błagając o litość. Jednym z nich był Jakhja. Nandi zranił go głęboko w prawy bark, znacznie ograniczając ruchomość kończyny.

Bhadra stanął za plecami wodza Pakratich i uniósł wysoko miecz, gotowy zadać cios.

– Śiwo, szybko i łatwo, czy powoli i boleśnie?

– Panie! – sprzeciwił się Nandi, nim Śiwa zdążył się odezwać.

Młodzieniec spojrzał na niego.

– To zły postępek! Błagają o łaskę! Zabicie ich byłoby sprzeczne z zasadami wojny.

– Nie znasz Pakratich – odparł Śiwa. – Są bezwzględni. Nie przestaną nas atakować, mimo że nie mają już nic do zyskania. To musi się skończyć. Raz na zawsze.

– To już się kończy. Nie będziecie dłużej tu mieszkać. Wkrótce dotrzecie do Meluhy.

Wódz Gunów milczał.

– Tylko od ciebie zależy, jak to zakończysz – ciągnął Nandi. – Więcej tego samego, czy tym razem coś innego?

Bhadra patrzył na Śiwę. Czekał.

– Możesz pokazać Pakratim, że jesteście od nich lepsi – dodał Nandi.

Wódz Gunów skierował spojrzenie ku potężnym górom na horyzoncie.

Przeznaczenie? Szansa na lepsze życie?

Ponownie spojrzał na Bhadrę.

– Zabierzcie im broń i wszystkie zapasy, a potem wypuśćcie.

Nawet jeśli Pakrati są tak szaleni, że po powrocie do wioski chwycą za broń i znowu ruszą za nami, nas już dawno tu nie będzie.

Bhadra przeszył Śiwę zszokowanym spojrzeniem, ale bezzwłocznie przystąpił do wykonania rozkazu.

Nandi przyglądał się z nadzieją wodzowi Gunów. W jego umyśle niosła się echem tylko jedna myśl:

Śiwa ma serce. Ma potencjał. Błagam, niech się okaże, że to on. Modlę się do ciebie, Panie Ramo. Niech to będzie on.

Śiwa wrócił do młodego żołnierza, którego przedtem pchnął mieczem. Ranny wił się z bólu na ziemi. Z jego brzucha powoli sączyła się krew. Po raz pierwszy w życiu Śiwa poczuł litość do któregoś z Pakratich. Wydobył miecz i położył kres jego cierpieniom.

***

Po czterech tygodniach nieprzerwanego marszu karawana zaproszonych imigrantów wspięła się na ostatnią górę i dotarła do peryferii Srinagaru, stolicy doliny Kaszmiru. Nandi z ekscytacją opowiadał o cudach swej doskonałej krainy, Śiwa spodziewał się więc niewiarygodnych widoków, jakich nie mógłby sobie nawet wyobrazić w swej prostej ojczyźnie. Nic jednak nie przygotowałoby go na niezwykły pejzaż miejsca, które z pewnością było rajem. Meluha. Kraina czystego życia!

Potężna rzeka Dźhelam, rycząca tygrysica gór, po wpłynięciu do doliny zwalniała do tempa ospałej krowy. Pieściła niebiańską ziemię Kaszmiru, meandrując ku olbrzymiemu jezioru Dal. Poniżej wypływała z jeziora, kontynuując podróż ku morzu.

Wielką dolinę porastała bujna zielona trawa – płótno, na którym namalowano arcydzieło, jakim był Kaszmir. Niezliczone rzędy kwiatów mieniły się wszystkimi bożymi kolorami. Ich ciągłość mąciły jedynie wyniosłe platany, oferujące wędrowcom majestatyczne, lecz ciepłe kaszmirskie powitanie. Melodyjny śpiew ptaków koił uszy współplemieńców Śiwy, znających dotąd jedynie okrutne zawodzenie lodowatych górskich wichrów.

– Jeśli to graniczna prowincja, jak doskonała musi być reszta krainy? – wyszeptał zachwycony młodzieniec.

Nad jeziorem Dal od dawna znajdowało się obozowisko armii Meluhan. Na jego zachodnich brzegach, nieopodal Dźhelam, zbudowano przygraniczne miasteczko, które z czasem się rozrosło, zmieniając się z prostego obozu wojskowego we wspaniały Srinagar. Ta nazwa oznaczała „Szanowane Miasto”.

Zbudowano go na potężnym podwyższeniu o powierzchni blisko stu hektarów. Usypano je z ziemi i miało prawie pięć metrów wysokości. Na jego szczycie wzniesiono miejskie mury, wysokie na dalsze dwadzieścia metrów i grube na cztery. Prostota i geniusz pomysłu zbudowania miasta na wysokim nasypie zdumiały Gunów. Tego typu umocnienia stanowiły bardzo poważną przeszkodę dla nieprzyjaciół, którzy musieliby wdrapywać się na mury fortecy będące właściwie litą ziemią. Podwyższenie służyło też innemu celowi o kluczowym znaczeniu. Dzięki niemu całe miasto było położone wyżej, co zapewniało mu bardzo skuteczną ochronę przed częstymi w tych okolicach powodziami. Miasto było podzielone na kwartały prostopadłą siatką ulic. Były tam wydzielone place targowe, świątynie, ogrody, sale spotkań oraz inne budowle potrzebne do cywilizowanego miejskiego życia. Wszystkie domy wyglądały z zewnątrz jak proste, wielopiętrowe prostopadłościany. Te, które należały do bogaczy, różniły się od innych jedynie tym, że były większe.

W kontraście do ekstrawaganckiej feerii kolorów kaszmirskiego pejzażu, budynki w Srinagarze malowano tylko na spokojne kolory – szary, niebieski albo biały. Całe miasto było żywym obrazem czystości, ładu i rozsądku. Niemal dwadzieścia tysięcy ludzi zwało Srinagar swym domem. A teraz spod stóp Kajlasu przybyło kolejnych dwustu. Ich przywódca czuł, że wypełnia go lekkość, jakiej nie doświadczył od owego straszliwego dnia sprzed wielu lat.

Uciekłem. Zacząłem od nowa. Mogę zapomnieć.

***

Karawana dotarła do obozu dla imigrantów położonego pod Srinagarem. Zbudowano go na odrębnym nasypie, leżącym na południe od miasta. Nandi zaprowadził Śiwę i jego plemię do Biura ds. Cudzoziemców, usytuowanego tuż pod obozem. Polecił Śiwie zaczekać na dworze, a sam wszedł do środka. Po chwili wrócił w towarzystwie młodego urzędnika. Ten przywitał wodza Gunów dobrze wyćwiczonym uśmiechem i złożył dłonie w uprzejmym namaste.

– Witajcie w Melusze. Jestem Ćitraangadh i będę waszym przewodnikiem. Możecie mnie uważać za pomocnika we wszystkich problemach, z jakimi możemy się tu zetknąć. Jak sądzę, wasz wódz nazywa się Śiwa. Czy zechciałby wystąpić?

Młodzieniec zrobił krok naprzód.

– Ja jestem Śiwa.

– Znakomicie – ucieszył się Ćitraangadh. – Czy zechciałbyś udać się ze mną do rejestracji? Zapiszę cię jako opiekuna plemienia. Wszelkie dotyczące go komunikaty będą przechodziły przez ciebie. Ponieważ uznano cię za wodza, będziesz odpowiedzialny ze wcielanie w życie wszelkich zarządzeń, które was dotyczą.

– Panie, jeśli mi wybaczysz, wrócę do obozu, by przygotować tymczasowe kwatery dla twego plemienia – rzekł Nandi, przerywając nadętą gadaninę urzędnika.

Śiwa zauważył, że z wiecznie rozpromienionej twarzy Ćitraangadha na mgnienie oka zniknął uśmiech, który jednak szybko wrócił na miejsce. Wódz Gunów odwrócił się, spoglądając na Nandiego.

– Z pewnością możesz to zrobić, Nandi – odparł Śiwa. – Nie musisz mnie prosić o pozwolenie. Lecz musisz mi w zamian coś obiecać, przyjacielu.

– Oczywiście, panie – odparł Nandi, kłaniając się lekko.

– Mów mi „Śiwa”, nie „panie” – poprosił z uśmiechem młodzieniec. – Jestem twoim przyjacielem, nie wodzem.

Zaskoczony Nandi uniósł wzrok i ponownie się pokłonił.

– Oczywiście, panie – zgodził się. – To znaczy, oczywiście, Śiwo.

Wódz Gunów ponownie spojrzał na Ćitraangadha. Z jakiegoś powodu uśmiech urzędnika wydawał się teraz bardziej szczery.

– No cóż, Śiwo – rzekł. – Jeśli pójdziesz ze mną do rejestracji, szybko załatwimy formalności.

***

Gdy nowo zarejestrowane plemię dotarło do kwater w obozie, zastało tam czekającego przed wejściem Nandiego, który wprowadził wszystkich do środka. Drogi w obozie przypominały ulice w samym Srinagarze. Poprowadzono je w liniach prostych z północy na południe i ze wschodu na zachód. Wyłożone kamiennymi płytami szlaki ostro kontrastowały ze ścieżkami, jakie Śiwa znał ze swej ojczyzny. Zauważył jednak coś dziwnego.

– Nandi, dlaczego pośrodku ułożono te różnokolorowe kamienie? – zapytał.

– One pokrywają podziemne kanały, Śiwo. Te kanały odprowadzają z obozu zużytą wodę, co pozwala zachować czystość i higienę.

Śiwę zdumiewała niemal obsesyjna staranność, z jaką Meluhanie wszystko planowali.

Gunowie dotarli do przydzielonego im wielkiego budynku. Po raz kolejny podziękowali swemu wodzowi za mądrość, jaką się wykazał, sprowadzając ich do Meluhy. W dwupiętrowym gmachu znajdowały się wygodne, odrębne mieszkania dla każdej rodziny. Każdy pokój był luksusowo umeblowany. Na ścianach powieszono wygładzone miedziane płyty, w których można było zobaczyć własne odbicie. W izbach czekała też na nich czysta pościel z płótna, ręczniki, a nawet trochę ubrań.

– Co to za materiał? – zapytał zdumiony Śiwa, dotykając jednego ze strojów.

– To bawełna, Śiwo – odparł z entuzjazmem Ćitraangadh. – Tę roślinę uprawia się w naszym kraju i wytwarza z niej taki materiał.

W ścianach ulokowano szerokie okna wpuszczające do środka słoneczne światło i ciepło. We wnękach w murach umieszczono metalowe pręty, na szczytach których palił się ogień będący źródłem światła. Każdy pokój miał też swoją łazienkę o pochyłej podłodze, pozwalającej wodzie spływać swobodnie do otworu. Po prawej stronie każdej łazienki znajdowało się wyłożone kamiennymi płytkami zagłębienie zakończone wielką dziurą. Jego przeznaczenie było zagadką dla członków plemienia. W ścianach umieszczono jakieś urządzenie, z którego po włączeniu płynęła woda.

– Magia! – wyszeptała matka Bhadry.

Obok głównego wejścia do budynku znajdowała się przybudówka. Nagle wyszła z niej lekarka w towarzystwie kilku pielęgniarzy i przywitała Śiwę. Lekarka, drobna kobieta o oliwkowej cerze, miała na sobie prostą, białą szatę owiniętą wokół talii i nóg w stylu zwanym przez Meluhan dhoti. Mniejsze, również białe okrycie owinęła sobie wokół piersi, trzecie zaś, zwane angavastramem, narzuciła na ramiona. Pośrodku jej czoła widniała biała kropka. Głowę miała gładko wygoloną, pomijając tylko kępkę gęstych włosów z tyłu, noszącą nazwę choti. Jej tułów przecinał luźny sznur o nazwie dżaneu, biegnący od lewego barku do prawego boku.

Nandi wyraźnie się zdziwił na widok kobiety.

– Pani Ajurwati! – przywitał ją pełnym szacunku namaste. – Nie spodziewałem się ujrzeć tu tak szanowanej lekarki.

Ajurwati uśmiechnęła się do Nandiego i odwzajemniła się mu uprzejmym gestem.

– Bardzo głęboko wierzę w pracę w terenie, kapitanie. Moja ekipa ściśle przestrzega jej zaleceń. Niestety, muszę z wielką przykrością przyznać, że cię nie poznaję. Czy już się kiedyś spotkaliśmy?

– Jestem kapitan Nandi, pani – odparł mężczyzna. – Nie spotkaliśmy się, ale któż by nie znał największej z lekarzy w kraju?

– Dziękuję, kapitanie Nandi – odparła z wyraźnym zażenowaniem kobieta. – Sądzę jednak, że przesadzasz. Jest wielu lepszych ode mnie. – Nagle zwróciła się w stronę Śiwy. – Witaj w Melusze – ciągnęła. – Jestem Ajurwati. Wyznaczono mnie na waszą lekarkę. Razem ze swym personelem będę do waszej dyspozycji przez cały czas, który spędzicie w tych kwaterach.

– To tylko tymczasowe kwatery, Śiwo – wyjaśnił z powagą w głosie Ćitraangadh, gdy młodzieniec nie odpowiadał. – Właściwe domy, które przydzielimy twemu plemieniu, będą znacznie wygodniejsze. Musicie tu pozostać jedynie na okres kwarantanny, która nie potrwa dłużej niż siedem dni.

– Nie, przyjacielu! – sprzeciwił się młodzieniec. – Kwatery są aż za wygodne. Przerastają wszystko, co potrafilibyśmy sobie wyobrazić. Co ty na to, mausi? – zapytał, uśmiechając się do matki Bhadry. Potem zasępił się i ponownie spojrzał na Ćitraangadha. – Ale po co kwarantanna?

– Śiwo, to tylko środek ostrożności – wtrącił Nandi. – W naszym kraju nie mamy zbyt wielu chorób. Czasami może się zdarzyć, że imigranci przynoszą nowe. Podczas siedmiodniowej kwarantanny lekarze będą was obserwować i w razie potrzeby udzielą wam pomocy.

– Jedną z zasad, które będziecie musieli uszanować, jest ścisłe przestrzeganie standardów higieny – dodała Ajurwati.

– Standardów higieny? – zapytał Śiwa, krzywiąc się do Nandiego.

Kapitan zmarszczył przepraszająco czoło. W tej samej chwili jego ręce wykonały gest doradzający posłuszeństwo.

– Proszę, nie sprzeciwiaj się, Śiwo – wymamrotał. – To po prostu jedna z tych rzeczy, które musimy robić w Melusze. Pani Ajurwati jest uważana za najlepszą z lekarzy w kraju.

– Jeśli jesteś teraz wolny, mogę ci udzielić instrukcji.

– Teraz jestem wolny – odparł młodzieniec z pozbawioną wyrazu twarzą. – Ale za chwilę mogę się zrobić szybki.

Bhadra cicho zachichotał, lecz Ajurwati nie zareagowała w żaden sposób. Ten żarcik wyraźnie jej nie rozśmieszył.

– Nie rozumiem, co chciałeś przez to powiedzieć – stwierdziła lodowatym tonem. – Tak czy inaczej, zaczniemy od łazienki.

– Ci nieokrzesani imigranci – mruknęła pod nosem, ruszając ku ich domowi.

Śiwa zerknął na Bhadrę, unosząc brwi i uśmiechając się figlarnie.

***

Późnym wieczorem, po sutym posiłku, wszystkim Gunom przyniesiono do pokojów leczniczy napój.

– Błe! – zawołał Bhadra, krzywiąc się ze wstrętem. – To smakuje jak szczyny jaka!

– A skąd wiesz, jak smakują szczyny jaka? – zapytał ze śmiechem Śiwa, klepiąc przyjaciela po plecach. – Idź już do siebie. Muszę się wyspać.

– Widziałeś te łóżka? To chyba będzie najlepszy sen w moim życiu!

– Jasne, że je widziałem! – zapewnił z uśmiechem wódz Gunów. – A teraz chcę je wypróbować! Idź już!

Bhadra opuścił izbę Śiwy, śmiejąc się w głos. Nie tylko on był podekscytowany nienaturalnie miękkimi łóżkami. Całe plemię popędziło do swych pokojów, nie mogąc się doczekać z pewnością najwygodniejszego snu w życiu. Wszystkich czekała niespodzianka.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...