Zawsze pociągała mnie starożytność. Budzi dziwną nutkę nostalgii, może pochodzącą z lekcji historii, kiedy nie omawialiśmy nowszych – czytaj: nudniejszych – tematów. Dla mnie po średniowieczu zaczyna się moment znużenia, już nie wspominając o sprawach polskich. Wiem, bluźnierstwo! Bardziej ciągnie mnie np. do starożytnych Greków niż walki Polaków o niepodległość. Ale zwróćmy uwagę na to, że im dawniejsze czasy, tym mniej o nich wiemy. Ludzie dopiero zaczynali odkrywać świat, a za progiem czekały na nich fascynujące tajemnice. Ich kultury znacznie się różniły od naszej, dopuszczały myśl istnienia różnorodnych bogów, którym poświęcano barwne mity. Dlatego starożytność stawiam najwyżej i nie mogłem odmówić sobie lektury "Nieśmiertelnych z Meluhy", rozgrywających się w 1900 roku p.n.e.
Książka indyjskiego pisarza opowiada o losach Śiwy, który wraz ze swoim plemieniem przybywa do cywilizacji Meluhan. Państwu początek dał wielbiony przez ówczesnych mieszkańców Pan Rama. Bohaterowi wydaje się ono uosobieniem doskonałości, lecz po pewnym czasie dostrzega, że kraj boryka się z problemami – między innymi atakami wrogich ludów. Według legendy kłopotom zaradzić ma dopiero cudzoziemiec. Wkrótce za wyczekiwanego zbawiciela zostaje wzięty Śiwa. Będzie musiał spełnić swoje przeznaczenie i pokonać zło zagrażające Meluhom.
"Nieśmiertelni z Meluhy" są reklamowani jako najlepsze fantasy z Indii. Jeśli to prawda, nie wiem, czy chciałbym poznać inne książki stworzone przez tamtejszych pisarzy. Od początku zastanawiałem się, czy autor bierze mnie za durnia, czy może rzeczywiście jest zdania, że w starożytności ludzie znali takie pojęcia jak tlen. Rozumiem – fantastyka. Nie mam absolutnie nic przeciwko popuszczeniu wodzy wyobraźni, ale może niech dotyczy to kwestii fantastycznych (jak magia), a nie naukowych, które odkryto w XVIII wieku (oczywiście naszej ery)? Czepiam się drobiazgów – zdecydowanie nie, tlen jest jednym z wyróżniających się przykładów, bo niewiarygodność świata bije z całej powieści. Medycyna stoi na wyjątkowo wysokim poziomie, Śiwa, planując bitwę, korzysta ze słynnej rzymskiej formacji (żółwia), a gdy przybywa do Meluhy, dowiaduje się o istnieniu Biura ds. cudzoziemców. Biura ds. cudzoziemców!
Nieścisłości znajdujemy też w dialogach, w których nie brakuje współczesnych sformułowań. Pisarz nie może napisać, że Meluha jest najeżdżana przez wrogów – musi nazwać te incydenty atakami terrorystycznymi. Nie oszukuję – ten zwrot pada wielokrotnie, przez co zamiast skupiać się na fabule, czytelnik zastanawia się, ile jeszcze będzie musiał znieść podobnych głupot. Trochę na pewno. Przykład z brzegu – imigranci. Nie wystarczyło określenie "obcy"? Nie widzę przeszkód we wpleceniu do treści wulgaryzmów. Podkreślają emocje, jakie widoczne są w rozmowach. Tylko że Amish znowu decyduje się na dziwny krok i stać go raptem na dwa łagodnie obraźliwe określenia – idiotę i sukinsyna. Szczerze, to już mógłby je sobie darować. Postacie brzmią niepoważnie. Napisałbym, że śmiesznie, ale to byłby zbyt dalekosiężny wniosek, sugerujący obecność humoru! "Nieśmiertelni z Meluhy" i humor... Cóż, niektórzy występujący w powieści próbują być zabawni. I rzekomo są, skoro ich rozmówcy się śmieją. Jednak nie miejcie złudzeń – jest to najbardziej sztywny humor, z jakim się spotkałem. Musiałbym się nawdychać gazu rozweselającego, żeby na mojej twarzy przynajmniej raz zagościł uśmiech.
Z drugiej strony, czego można się spodziewać po postaciach, które nieustannie brzmią tak, jakby ktoś im włożył kije w cztery litery, czyli kompletnie nienaturalnie? "Nieśmiertelni z Meluhy" liczą sobie ponad pięćset stron. Na ich przestrzeni nie spotkacie żadnego interesującego charakteru. Każdy jest absurdalnie doniosły i do przesady pompatyczny, a jeśli zdarzy się wyrzutek, który ma luźniejszy sposób bycia, to ten luźny styl coś mu nie wychodzi. Większość pojawiających się osób jest nużąco uprzejma, jeśli ktoś próbuje się wyłamać, to również z efektem niewysłowionej sztuczności. Wcale lepiej nie prezentuje się sam bohater historii, Śiwa. Doskonały w każdym calu, wyśmienity wojownik, inteligentny rozmówca, wpadający na znakomite pomysły taktyczne (i oczywiście wciąż pozostający nieokrzesanym dzikusem, szczególnie w porównaniu do Meluhan), fantastyczny tancerz, uczciwy, lojalny... W końcu ma być Mahadewą, bogiem bogów, nie? Spodziewaliście się kogoś... bardziej ludzkiego? Ciekawszego? Chwila, chwila – plącze mu się język przed ładną dziewczyną (co ma być zabawne... a nie jest!). Okazuje się też, że niekoniecznie jest nieomylny. Jednak nic to nie zmienia. Śiwa dalej pozostaje przesadzonym, nudnym protagonistą, który powoduje olbrzymi dystans czytelnika do opowiadanej historii. Mnie ruszyła tylko jedna z końcowych scen.
Szwankuje również prezentacja świata (starożytnego tylko według autora). Szczodrze używane są przymiotniki oceniające typu znakomity, wyśmienity, cudowny, często też czytamy, że bohater znajduje się w stanie podziwu nad dokonaniami Meluhan. Co mi po tym, skoro brakuje precyzyjnych opisów, które mogłyby przybliżyć atmosferę powieści oraz pozwolić samemu wyobrazić sobie miasta, ówczesną przyrodę, budowle, wszystkie miejsca akcji? Amish tego nie gwarantuje, wchodzi jedynie w coraz bardziej usypiające pochwały dotyczące wykreowanego świata. Jego doskonałość szybko staje się kulą u nogi, tylko najwyraźniej nie dla pisarza, który dalej w to brnie, nie zauważając własnej przesady. Rzecz jasna w wątpliwość można poddać samo istnienie tak idealnej cywilizacji w 1900 roku p.n.e.
Pominąłem dotychczas jeden aspekt "Nieśmiertelnych z Meluhy" – fabułę. Prezentuje się równie słabo, co cała książka. Śiwa wędruje zawstydzony braniem go za zbawiciela, większość się do niego przekonuje i zaczyna traktować jak boga. Nuda. Pojawia się parę nieumiejętnie napisanych bitew, dowodzących, że Amishowi sporo brakuje do tytułu dobrego pisarza fantasy. Jest nawet kiepski wątek miłosny, w którym między postaciami nie ma chemii, a etapy miłości rozgrywają się według sprawdzonych schematów (rozpoczynając zakochaniem od pierwszego wejrzenia). Dopiero pod koniec zauważyłem pewien przyzwoity zamysł, ale zdecydowanie nie wyrywa on książki z morza beznadziejności.
Omijajcie "Nieśmiertelnych z Meluhy" szerokim łukiem. Nie rozważajcie ich kupna, bo nie są tego warci. To chyba najgorsza książka, jaką miałem nieprzyjemność przeczytać w tym roku, a dla której znajduję jedno określenie, oddające jej jakość: marność nad marnościami i wszystko marność.
Dziękujemy wydawnictwu Czwarta Strona za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz