Jestem masochistą. Niestety nie mogę już używać jakichkolwiek lżejszych określeń, skoro po raz kolejny zapragnąłem recenzować książkę fantasy, skierowaną do młodzieży. Tyle razy przekonywałem się o wątpliwej jakości owego gatunku, tyle razy się zżymałem i zaklinałem „nigdy, nigdy więcej” i ponownie, jak dziecko, dałem złapać się w tę samą pułapkę. Cios był dużo boleśniejszy i dotkliwszy, aniżeli zazwyczaj, gdyż świeżo po lekturze „Kronik Amberu” rozkoszowałem się walorami kanonu fantastyki.
A wówczas dopadła mnie Sherrilyn Kenyon i tom pierwszy „Kronik Nicka”, zatytułowany „Nieskończoność”.
Od razu widać, że autorka wywodzi się z kraju, w którym obywatele przeznaczają naprawdę spore sumy na sprzęt, służący do obrony w razie apokalipsy zombie. Fabuła kręci się właśnie wokół ludzi, zamienionych w żywe trupy przy pomocy gry komputerowej, stworzonej przez nastolatka. Potwory te można z powrotem „odmienić”, rażąc je prądem. Pomysły fascynujące, co?
Główny bohater, Nick Gautier, jest ofiarą szykan ze strony szkolnych kolegów i nauczycieli. Obraca się wśród bogatych dzieciaków, samemu wywodząc się z niezbyt zamożnej rodziny – mieszka w niewielkiej klitce razem z mamą, tyrającą na dwie zmiany jako tancerka klubowa. Nie stać go na komputer, musi nosić obrzydliwe, tanie ubrania… Ale, ale! Pewnego dnia spotyka na swej drodze milionera-ekscentryka, oferującego mu znakomicie płatną pracę. W międzyczasie okazuje się, iż Nick – uwaga, teraz coś niesamowitego – NIE JEST ZWYCZAJNYM NASTOLATKIEM. To potężny demon, zdolny do zniszczenia całego świata. Z pozoru zwykły chłopak, który tym zwykłym chłopakiem jednak nie jest i w końcu może dokopać wszystkim dokuczającym mu znajomym. Zdumiewający zwrot akcji, szczęka na podłodze i te sprawy.
Książka jest tak paskudnie przewidywalna, że właściwie po stu pierwszych stronach można bezbłędnie odgadnąć, co stanie się dalej. W zaskoczenie mogą wprawić jedynie dziwaczne rzeczy, wypisywane przez autorkę – mój faworyt to sytuacja, w której jedna z postaci odnajduje skuter z pustym bakiem. Mówi wówczas do siebie coś w rodzaju: „Spokojnie, masz 160 IQ, coś wymyślisz”. Następnie… przelewa benzynę ze stojącej w pobliżu kosiarki. Naprawdę, bez tych stu sześćdziesięciu IQ by się nie obeszło. Podobnie groteskowych sytuacji odnajdziemy w powieści dziesiątki – szkoda tylko, iż owa groteska nie była zamierzona przez panią Kenyon.
Nie mogło oczywiście zabraknąć prawdziwej esencji gatunku, a więc wątku miłosnego. Z rodzaju tych absurdalnie głupich, kiedy dookoła trwa śmiertelna bitwa z zombie, a główni zainteresowani namiętnie się całują, zapominając o całym świecie. To takie romantyczne.
Opisy są niesamowicie ubogie – pokaźną premię powinien otrzymać edytor książki, gdyż rozdmuchanie jej objętościowo do ponad czterystu stron musiało być nie lada wyzwaniem. Jednozdaniowe akapity to właściwie chleb powszedni, a opisy walk zazwyczaj wyglądają w taki sposób: „Nick kopnął, a przeciwnik odleciał. Koniec”. Autorka zastosowała również ciekawy zabieg – z pozoru normalne dialogi opatrzyła uwagami w stylu „wypowiedź X aż ociekała sarkazmem”. Gdzie rzeczony sarkazm się znajdował, raczy wiedzieć chyba tylko pani Kenyon.
Długo zastanawiałem się, czy tworzyć ranking kretynizmów, jakie odnaleźć można w „Nieskończoności”. Zrezygnowałem, bo tekst ten urósłby do niesamowitych rozmiarów, tym samym przerażając czytelnika samą tylko objętością (o zawartości nie wspomnę). Nadmienię jedynie, iż dla mnie niekwestionowanym zwycięzcą takiego zestawienia byłoby pewne wydarzenie w sklepie. Podczas walk z zombie, jeden z nastoletnich bohaterów znajduje wyrzutnię rakiet, zakłada ją na ramię i strzela w drzwi, za którymi kryją się potwory, przezornie ostrzegając sojuszników, aby się uchylili. Nie muszę chyba dodawać, iż huk pocisku rakietowego w środku miasta nie wzbudził niczyjego zainteresowania?
Wybaczcie śmiałość i bezpośredniość – moim zdaniem, nie ma co marnować pióra na długą recenzję pierwszej części Kronik Nicka. Wszyscy ciekawscy z pewnością zdążyli już wyrobić sobie opinię na jej temat, toteż nie muszę punktować kolejnych mankamentów i niedociągnięć. Nie jest to najgorsza książka, jaką kiedykolwiek trzymałem w dłoniach (zawsze pamiętam o „Podróży z Doliny Harshdell”), niemniej nawet do miana średniej sporo jej brakuje. „Nieskończoność” można oczywiście przeczytać – pytanie tylko po co?
Dziękujemy wydawnictwu Jaguar za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz