Fragment książki

26 minut czytania

PROLOG

Wolna wola.

Niektórzy mówią, że to największy dar, jaki otrzymała ludzkość. To nasza zdolność kontrolowania tego, co się wydarza i jak się to wydarza. Jesteśmy panami swojego losu, nikt nie może narzucić nam swojej woli bez naszego przyzwolenia.

Inni twierdzą, że to wszystko totalna bzdura. Nasz los jest z góry przesądzony i bez względu na to, jak się staramy, jak mocno z nim walczymy, nasze życie i tak potoczy się dokładnie tak, jak miało się potoczyć. Jesteśmy tylko pionkami w rękach siły wyższej, której nasze mizerne ludzkie umysły nie są w stanie pojąć.

Mój najlepszy kumpel, Acheron, wyjaśnił mi to kiedyś w ten sposób. Przeznaczenie jest jak pociąg towarowy ustawiony na torze, którego trasę zna tylko motorniczy. Gdy dojedziesz samochodem na przejazd kolejowy, możesz się zatrzymać i poczekać, aż pociąg przejedzie, albo próbować przejechać przez przejazd przed nim.

Ten wybór to właśnie wolna wola.

Jeśli postanowisz jechać, samochód może utknąć na torach. Wtedy masz do wyboru próbować na nowo odpalić silnik albo czekać, aż pociąg cię zmiecie. Możesz też wyskoczyć zza kierownicy i uciekać, walczyć z przeznaczeniem, czyli śmiercią pod kołami rozpędzonej maszyny. Jeśli zdecydujesz się uciekać, noga może ci utknąć w szparze między torami albo możesz się poślizgnąć i upaść.

Możesz też uznać, że głupotą jest próbować ścigać się z pociągiem, i w bezpiecznej odległości spokojnie czekać, aż przejedzie. Tylko że wtedy od tyłu może najechać na ciebie ciężarówka, która zepchnie cię prosto pod pociąg.

Jeśli jest ci przeznaczone, że rozjedzie cię pociąg, to rozjedzie cię pociąg. Wpływ mamy tylko na to, w jaki sposób zostaniemy zgnieceni na miazgę.

Osobiście nie wierzę w te bzdury. Uważam, że panuję nad swoim przeznaczeniem i życiem.

Nie, nic nie ma nade mną kontroli.

Nigdy.

Jestem, kim jestem, w związku z ingerencjami i sekretami pewnej istoty. Gdyby sprawy potoczyły się inaczej, moje życie wyglądałoby jak zupełnie inna talia kart. Byłbym gdzie indziej, niż jestem dzisiaj, i miałbym sensowne życie zamiast tego koszmaru, w jaki się przemieniło.

Ale nic z tego. Nie zdradziłem największej tajemnicy mojego najlepszego przyjaciela, ale on mnie oszukał i wciągnął w ciemność, z którą teraz muszę się nauczyć żyć. Dziwne zrządzenie losu, do którego doszło, gdy byłem jeszcze mały, połączyło nasze losy i przeznaczenie. Przeklinam dzień, w którym nazwałem Acherona Partenopajosa przyjacielem.

Nazywam się Nick Gautier.

Oto moje życie, oto jak powinno wyglądać…

ROZDZIAŁ 1

Przez ciebie jestem świrem z marginesu społecznego.

– Nicholasie Ambrosiusie Gautier! Co za język!

Nick westchnął w odpowiedzi na ostry ton głosu matki. Stał w ich maleńkiej kuchni i wpatrywał się w jaskrawopomarańczową koszulę hawajską. Jakby sam kolor i fason nie były wystarczająco koszmarne, koszula była ozdobiona DUŻYMI różowymi, szarymi i białymi pstrągami (a może to łososie?).

– Mamo, nie mogę tego włożyć do szkoły. To… – przerwał, żeby się dobrze zastanowić nad doborem słów. Nie chciał powiedzieć czegoś, za co mógłby dostać szlaban do końca życia. – To jest szkaradne. Jak mnie ktoś w tym zobaczy, to zostanę wyrzutkiem relegowanym do najdalszego kąta szkolnej stołówki.

Jak zawsze wyśmiała jego protest.

– Oj, bądźże cicho. To całkiem fajna koszula. Wanda ze sklepu charytatywnego mówiła mi, że pochodzi z donacji z jednej z tych wielkich posiadłości w Garden District. Tę koszulę nosił pewnie syn jakiegoś prawego człowieka. A ponieważ ja cię na takiego wychowuję…

Nick zagryzł zęby.

– Już bym wolał być młodocianym przestępcą, którego nikt się nie czepia.

Matka westchnęła poirytowana i przerzuciła na drugą stronę smażony na patelni boczek.

– Nikt nie będzie się ciebie czepiał, Nicky. W twojej szkole obowiązuje ścisły zakaz znęcania się nad innymi.

Akurat! Ta zasada niewarta była nawet papieru, na którym została spisana. Szczególnie że łobuzy to idioci i analfabeci, którzy i tak nie potrafią czytać.

Raaany! Czemu ona go nie słucha? Ostatecznie to on codziennie wchodzi do jaskini lwa i musi zmagać się z brutalnością szkolnego życia, które przypominało siedzenie na tykającej bombie zegarowej. No naprawdę miał już tego powyżej dziurek w nosie. Co więcej, nic nie był w stanie na to poradzić.

Był największym na świecie mięczakiem i palantem. Ludzie w szkole nigdy o tym nie zapomną. Ani nauczyciele, ani dyrektor, ani – tym bardziej – inni uczniowie.

Gdybym tak mógł przenieść się w przyszłość i mieć już z głowy ten cały szkolny koszmar…!

Matka by mu na to nie pozwoliła. Szkołę rzucają tylko chuligani, a ona nie po to tak ciężko pracuje, żeby wychować kolejnego śmiecia. Tyle razy słyszał tę śpiewkę, że miał ją wyrytą w mózgu. Towarzyszyła jej kolejna:

Bądź dobry, Nick. Skończ szkołę. Idź na studia. Znajdź porządną pracę. Ożeń się z porządną dziewczyną. Daj mi mnóstwo wnuczków. W niedziele zawsze chodź do kościoła.

Matka zaplanowała całą jego przyszłość. I nie przewidywała żadnych objazdów ani postojów.

W sumie jednak kochał swoją mamę i doceniał wszystko, co dla niego robiła. Poza tym całym: „Rób, co ci każę, Nicky. Nie słucham, co mówisz, bo i tak wiem lepiej”, którego wiecznie musiał wysłuchiwać.

Nie był głupi, więc nie sprawiał matce kłopotów. Nie miała nawet pojęcia, przez co przechodził w szkole. Zresztą za każdym razem, gdy próbował jej to wytłumaczyć, nie chciała słuchać. Bardzo go to frustrowało.

Czemu nie złapię świńskiej grypy czy czegoś w tym rodzaju? Niechby trwała ze cztery lata, aż opuści szkołę i będzie mógł rozpocząć życie pozbawione wiecznych poniżeń. Ostatecznie miliony ludzi zmarło na świńską grypę w 1918 roku i potem w latach 70. i 80. Czy to rzeczywiście wygórowane oczekiwanie, żeby kolejny zmutowany wirus zatrzymał go w łóżku na parę lat?

Albo może jakiś mały atak parwowirozy...

Nick, przecież nie jesteś psem.

Prawda, pies za nic nie założyłby takiej koszuli. Za to obsikanie jej to co innego…

Westchnął bezradnie. Opuścił wzrok na koszmarną koszulę i wpadł w popłoch. Najchętniej by ją spalił. No ale trudno. Zrobi to, co robi zawsze, gdy matka zmusza go do włożenia czegoś, w czym wygląda jak ostatni dupek.

I będzie to nosił z dumą.

Wcale nie chcę tego nosić. Będę w tym wyglądał jak kompletny idiota.

Weź się w garść, Nick. Dasz radę. Nie takie rzeczy już zniosłeś.

No, dobra. Niech będzie. Niech się z niego śmieją. I tak nic na to nie poradzi. Jak nie koszula, znajdzie się coś innego, z czego będą się mogli nabijać. Na przykład buty. Albo fryzura. A jak już do niczego innego nie będą się mogli przyczepić, to zajmą się jego nazwiskiem. Cokolwiek powie lub zrobi, im to wystarczy. Niektórzy ludzie po prostu tak już mają i nie potrafią żyć bez znęcania się nad innymi.

Ciocia Menyara zawsze powtarza, że nikt nie jest w stanie sprawić, by Nick czuł się jak śmieć, jeśli on sam na to nie pozwoli.

Rzecz w tym, że pozwalał dużo częściej, niż by chciał.

Matka postawiła obtłuczony niebieski talerz obok przerdzewiałej kuchenki.

– Siadaj, kochanie. Zjedź coś. Czytałam w magazynie, który ktoś zostawił w klubie, że dzieci dużo lepiej sobie radzą na egzaminach i w ogóle lepiej im idzie w szkole, jeśli jedzą porządne śniadania. – Uśmiechnęła się i podsunęła mu opakowanie boczku pod nos. – Popatrz. Tym razem nie jest nawet przeterminowany.

Zaśmiał się, choć wcale nie było to śmieszne. Do klubu mamy przychodził właściciel lokalnego sklepu spożywczego i czasem dawał im przeterminowane mięso, które inaczej powędrowałoby na śmietnik.

Jeśli szybko to zjemy, to się nie pochorujemy.

Kolejna śpiewka, której nie znosił.

Dziubał usmażony na chrupko boczek i rozglądał się po ciasnym mieszkanku, które stanowiło ich dom. Było jednym z czterech, na jakie podzielono stary, zniszczony budynek. Mieszkanie składało się z trzech pomieszczeń: dużego pokoju z kuchnią, sypialni mamy oraz łazienki. Niewiele, ale przynajmniej należało do nich. Matka była bardzo z tego mieszkania dumna, więc on też próbował być dumny.

Na ogół.

Skrzywił się, zerkając w stronę kąta, gdzie przed jego ostatnimi urodzinami mama zrobiła przegrodę z granatowych koców, by w ten sposób wydzielić dla niego pokój. Ciuchy trzymał w starym koszu na brudną bieliznę stojącym koło materaca zarzuconego pościelą z motywem z Gwiezdnych wojen. Miał ją, odkąd skończył dziewięć lat. Kolejny prezent od matki wypatrzony na wyprzedaży garażowej.

– Kiedyś kupię dla nas naprawdę ładny dom, mamo.

Pełen naprawdę ładnych rzeczy.

Uśmiechnęła się, choć po oczach było widać, że nie wierzy w ani jedno jego słowo.

– Wiem, wiem, kochanie. A teraz jedz szybko i zbieraj się do wyjścia. Nie chcę, żebyś wyleciał ze szkoły tak jak ja. – Umilkła. Przez jej twarz przemknął wyraz cierpienia. – Sam widzisz, jak to się kończy.

Targnęło nim poczucie winy. To przez niego mama przerwała szkołę. Gdy tylko jej rodzice dowiedzieli się, że jest w ciąży, nie pozostawili jej wyboru.

Albo dziecko, albo miły dom w dzielnicy Kenner, edukacja i rodzina.

Nick dotąd nie potrafił zrozumieć, dlaczego wybrała jego. I nigdy nie pozwalał sobie o tym zapomnieć. Postanowił, że pewnego dnia wszystko to dla niej odzyska. Zasługiwała na to. Dla niej był gotów włożyć nawet tę szkaradną koszulę.

Nawet jeśli miałby przez to zginąć…

Będzie się uśmiechał mimo bólu, gdy Stone i jego banda wybiją mu zęby kopniakami.

W milczeniu zjadł boczek, starając się nie myśleć o skopaniu tyłka, które niechybnie go czekało. A może Stone nie przyjdzie dziś do szkoły? Może dopadła go malaria, dżuma, wścieklizna albo coś w tym rodzaju?

Tak, niechby ten zadufany oszołom dostał pryszczy w miejscach intymnych.

Na tę myśl Nick się uśmiechnął. Wpakował sobie do ust porcję ziarnistych jajek w proszku i przełknął. Siłą woli powstrzymał się przed wzdrygnięciem się, takie to było okropne. Jednak tylko na to mogli sobie pozwolić.

Zerknął na zegar na ścianie i zerwał się od stołu.

– Muszę lecieć. Spóźnię się.

Złapała go i mocno uścisnęła.

Nick skrzywił się.

– Przestań mnie napastować seksualnie, mamo. Muszę lecieć, bo znowu dostanę uwagę za spóźnienie.

Klepnęła go w tyłek i wypuściła z objęć.

– Napastowanie seksualne? Rany, nie masz o niczym pojęcia.

Gdy schylił się po swój plecak, potargała mu włosy.

Nick założył ramiączka plecaka na barki i wypadł za drzwi. Zeskoczył z rozsypującej się werandy i pobiegł ulicą w stronę przystanku tramwajowego, mijając rozkraczone samochody i kosze na śmieci.

– Błagam, tylko mi nie ucieknij…

Bo inaczej będzie skazany na kolejne kazanie od pana Petersa z gatunku: Nick? Co my z tobą poczniemy, ty biały śmieciu? Facet go nie znosił. Fakt, że Nick dostał stypendium za naukę w jego ważniackiej, na wyrost uprzywilejowanej szkole, mocno irytował Petersa. Z ochotą wywaliłby chłopaka ze szkoły, żeby nie „korumpował” uczniów z dobrych rodzin.

Nick skrzywił się i spróbował odsunąć od siebie myśli o tym, że ci „przyzwoici” ludzie mieli go za nic. Ponad połowa tatusiów innych uczniów była stałymi bywalcami klubu, gdzie pracowała jego mama, a jednak uchodzili za elitę, podczas gdy on i jego matka za śmieci.

Ta hipokryzja była dla niego trudna do przełknięcia. No, ale jest, jak jest. Nie był w stanie zmienić niczyjego sposobu myślenia poza własnym.

Pochylił głowę i popędził ile sił w nogach, bo właśnie zobaczył tramwaj podjeżdżający do przystanku.

Rany…

Przyśpieszył jeszcze bardziej, tak że omal nie stracił tchu. Dopadł do przystanku w ostatniej chwili.

Zadyszany i zgrzany w wilgotnym, jesiennym powietrzu Nowego Orleanu, zrzucił plecak i przywitał się z motorniczym.

– Dzień dobry, panie Clemmons.

Starszy Afroamerykanin uśmiechnął się do niego. To był ulubiony motorniczy Nicka.

– Dzień dobry, panie Gautier.

Zawsze przekręcał nazwisko Nicka. Wypowiadał je jako „Goa-czej” zamiast – jak należało – „Go-szej”. Różnica polegała na tym, że „Goa-czej” zwykle miało literę „h” po „t”, a oni, jak często powtarzała mama Nicka, byli zbyt biedni i nie stać ich było na jakiekolwiek dodatkowe litery. Nie wspominając już o tym, że krewniak mamy, Fernando Upton Gautier, założył małe miasteczko w stanie Mississippi, które nazywało się tak samo – i w obu przypadkach wymawiało się to „Go-szej”.

– Znowu się pan spóźnił przez mamę?

– Skąd pan wie?

Nick wygrzebał pieniądze z kieszeni i szybko zapłacił za bilet, po czym zajął miejsce. Ledwo dyszał, cały zlany potem.

Opadł na siedzenie i wypuścił powietrze z płuc. Dobrze, że zdążył.

Niestety, gdy dotarł do szkoły, nadal był cały mokry. Tak wygląda życie w mieście, gdzie nawet w październiku o ósmej rano może być 32 stopnie. Miał już serdecznie dość tych późnych upałów, które ich ostatnio nękały.

Nos do góry, Nick. Przynajmniej się dziś nie spóźniłeś. Jest dobrze.

No, tak, tylko zaraz zacznie się robienie jaj.

Wygładził sobie włosy, wytarł pot z czoła i zarzucił plecak na lewe ramię.

Ignorując docinki i komentarze na temat koszuli i przepocenia, przeszedł przez teren przed szkołą i wszedł do środka z podniesioną głową. Przynajmniej na tyle mógł się zdobyć.

– Błe! Co za ohyda! Z niego aż się leje. Nie stać go na ręcznik? Biedacy się nie kąpią?

– Wygląda na to, że wybrał się na ryby nad jezioro Pontchartrain i zamiast prawdziwych ryb przywiózł sobie tę paskudną koszulę.

– Czegoś takiego nie da się przeoczyć. Założę się, że świeci w ciemnościach.

– Jakiś goły bezdomny chciałby pewnie wiedzieć, kto mu zwędził ciuchy, jak spał na ławce. A te buty? Od jak dawna je nosi, co? Mój stary miał takie chyba w latach osiemdziesiątych.

Nick udawał, że tego wszystkiego nie słyszy, i powtarzał sobie w myślach, że to prawdziwi idioci. Nie chodziliby do tej szkoły, gdyby ich rodzice nie byli tacy dziani. A on dostał stypendium za wyniki w nauce. Koledzy ze szkoły pewnie nie poradziliby sobie nawet z przeliterowaniem własnych nazwisk na egzaminie, na którym on zabłysnął.

To właśnie liczy się najbardziej. Mózgownica, a nie kasa.

Z drugiej strony w tym momencie nie pogardziłby też wyrzutnią rakietową. Nie mógł tego jednak powiedzieć na głos, bo kadra nauczycielska zapewne uznałaby takie pomysły za niestosowne i zadzwoniła po policję.

Jego zuchwałość wypaliła się, gdy tylko dotarł do swojej szafki, gdzie czekał na niego Stone ze swoją bandą.

Super, po prostu super. Nie mogliby dla odmiany poznęcać się nad kimś innym?

Stone Blakemoor należał do typów, którym szkolne osiłki zawdzięczają złą sławę. Nick dobrze wiedział, że nie wszyscy sportowcy są tacy. Miał nawet kilku przyjaciół w drużynie piłkarskiej, i to takich, którzy grali, a nie siedzieli na ławce jak Stone.

Słowo „stone” oznacza skałę. Nick zawsze uważał, że jeśli idzie o aroganckich, tępych jak kamień mięśniaków, Stone miał naprawdę odpowiednie imię. Jego rodzice wiedzieli, co robią. Pewnie jak jego matka była jeszcze w ciąży, dotarło do niej, że urodzi cholernego kretyna.

Stone prychnął, gdy Nick stanął koło jego grupki, by otworzyć swoją szafkę.

– Hej, Gautier? Widziałem wczoraj twoją mamę nago. Kręciła tyłkiem mojemu staremu przed nosem, żeby wsadził jej dolara za stringi. Nieźle ją wymacał. Mówi, że ma fajną parę…

Nie zastanawiając się wiele, Nick zdzielił go plecakiem w głowę. I to z całych sił.

A potem było już jak w Donkey Kong.

– Biją się! – rozległ się krzyk, gdy Nick złapał Stone’a za szyję i zaczął go okładać.

Dookoła zebrał się tłumek uczniów skandujących:

– Bi-ją-się, bi-ją-się, bi-ją-się.

Stone’owi jakoś udało się uwolnić i uderzył Nicka w mostek z taką siłą, że aż temu zabrakło tchu. W mordę jeża, Stone był dużo silniejszy, niż się zdawało. Walił jak młot pneumatyczny.

Rozwścieczony Nick zrobił krok w stronę przeciwnika, ale nagle między nimi wyrósł przedstawiciel ciała nauczycielskiego.

Pani Pantall.

Na widok jej drobnej sylwetki Nick natychmiast się uspokoił. Nie miał zamiaru uderzyć niewinnej osoby, a już zwłaszcza kobiety. Spojrzała na niego ostro i wskazała w dół korytarza.

– Do dyrektora, Gautier. Natychmiast!

Nick zaklął pod nosem, podniósł swój plecak z pokrytej beżowymi kafelkami podłogi i posłał zabójcze spojrzenie Stone’owi. Przynajmniej rozwalił mu wargę.

No i to by było na tyle w kwestii niepakowania się w kłopoty.

Ale co miał zrobić? Miał pozwolić, by ta wredna szumowina obrażała jego matkę?

Zdegustowany wszedł do sekretariatu i usiadł w rogu na krześle tuż przy drzwiach gabinetu dyrektora. Szkoda, że życie nie jest wyposażone w guzik, którym można wszystko cofnąć.

– Przepraszam.

Nick podniósł głowę na dźwięk najdelikatniejszego, najsłodszego głosu, jaki kiedykolwiek słyszał. Żołądek podjechał mu do gardła.

Ubrana na różowo, śliczna, z jedwabistymi, ciemnymi włosami i zielonymi oczami, które praktycznie lśniły.

O. Mój. Boże.

Nick chciał coś odpowiedzieć, ale był w stanie się zdobyć jedynie na to, by próbować jej nie zaślinić.

Wyciągnęła do niego rękę.

– Nazywam się Nekoda Kennedy, ale ludzie zwykle mówią na mnie Kody. Jestem nowa w tej szkole i trochę się denerwuję. Kazali mi tu czekać, ale była jakaś bójka i nikt po mnie nie wrócił… Przepraszam, plotę z nerwów jak opętana.

– Nick. Nick Gautier.

Aż się skrzywił, gdy do niego dotarło, jak głupio to zabrzmiało i ile ma do nadrobienia w sztuce konwersacji.

Roześmiała się niczym anioł. Piękna, idealna… Zakochałem się w tobie po uszy…

Weź się w garść, Nick. Weź się w garść…

– Od dawna się tu uczysz? – zapytała Kody.

No, dalej, języku, bierz się do roboty. W końcu wydusił z siebie odpowiedź:

– Od trzech lat.

– Lubisz tę szkołę?

Nick spojrzał na Stone’a i pozostałych, którzy właśnie weszli do sekretariatu.

– Dzisiaj nie bardzo.

Otworzyła usta, by coś na to powiedzieć, ale otoczyli ją Stone i jego banda.

– Cześć, skarbie. – Stone uśmiechnął się od ucha do ucha. – Mamy w szkole nową laskę?

Kody skrzywiła się i zrobiła unik.

– Zostawcie mnie w spokoju, zwierzaki. Śmierdzi od was. – Spojrzała z odrazą na Stone’a i wykrzywiła wargę. – Nie jesteś już trochę za duży na to, żeby ci mama wybierała ciuchy? Poważnie, zakupy w dziale dziecięcym w twoim wieku? Jakiś trzecioklasista pewnie się wścieka, że mu sprzątnąłeś sprzed nosa ostatnią koszulkę z dinozaurem.

Nick zdusił śmiech. Naprawdę, ale to naprawdę mu się ta dziewczyna podobała.

Podeszła i stanęła koło Nicka. Oparła się plecami o ścianę i cały czas nie spuszczała Stone’a z oczu.

– Przepraszam, przerwano nam.

Stone udał, że wymiotuje.

– Gadasz z Królem Mięczaków i Palantów? Ha, brzydkie ciuchy, co? No to popatrz, co on ma na sobie.

Nick aż się wzdrygnął, a Kody przyjrzała się rękawowi jego koszuli.

– Lubię facetów, którzy nie boją się garderobianego ryzyka. To wyróżnik kogoś, kto żyje według własnych zasad. Buntownika. – Posłała miażdżące spojrzenie Stone’owi. – Prawdziwy wilk samotnik jest dużo seksowniejszy od stada zwierząt, które tylko wykonują czyjeś rozkazy i nie mają zdania na żaden temat, no, chyba że ktoś im je podsunie.

– Uuu – wyrwało się kolegom Stone’a.

– Zamknijcie się! – wrzasnął Stone. – Ktoś was o coś pytał?

– Nekoda? – zawołała sekretarka. – Musimy dokończyć ustalanie twojego planu lekcji.

Kody uśmiechnęła się do Nicka.

– Jestem w dziewiątej klasie.

– Ja też.

Uśmiechnęła się jeszcze szerzej.

– Mam nadzieję, że będziemy mieli jakieś zajęcia razem. Miło było cię poznać, Nick.

Gdy przechodziła koło Stone’a, nie omieszkała nadepnąć mu na nogę.

Stone pisnął i wymamrotał coś obraźliwego pod jej adresem. Następnie usiadł razem z kolesiami na krzesełkach naprzeciwko Nicka.

Minęła ich pani Pantall, która poszła porozmawiać z panem Petersem.

Nieźle mi za to dadzą popalić…

Gdy tylko nauczycielka zniknęła z horyzontu, Stone rzucił w Nicka kulką z papieru.

– Skąd masz tę koszulę, Gautier? Z darów czy ze śmietnika? Nie, założę się, że zdarłeś ją z jakiegoś menela. Bo przecież ciebie nie stać nawet na taką tandetę.

Tym razem Nick nie dał się sprowokować. Zresztą z docinkami skierowanymi do siebie umiał sobie poradzić. Wściekał się tylko, gdy ktoś obrzucał nimi jego matkę.

Właśnie dlatego w większości szkół prywatnych obowiązują mundurki. Rzecz w tym, że Stone nie miał ochoty nosić mundurka, a ponieważ jego ojciec był praktycznie właścicielem tej szkoły, to…

Nick regularnie był obiektem drwin w związku z ciuchami, które – zdaniem jego mamy – były zupełnie w porządku.

Mamo, czemu ty mnie nigdy nie słuchasz? Chociaż raz byś mogła…

– I co? Nie odgryziesz się?

Nick pokazał mu środkowy palec… Właśnie w tym momencie Peters wyszedł ze swojego gabinetu.

Ach, szczęście mi dzisiaj zdecydowanie nie sprzyja.

– Gautier – warknął Peters. – Do środka. Ale już!

Nick westchnął ciężko, wstał i wszedł do gabinetu, który znał jak własną kieszeń. Peters został w sekretariacie, pewnie rozmawiał ze Stone’em, gdy Nick na niego czekał. Chłopak zajął krzesło po prawej. Spojrzał na zdjęcia przedstawiające żonę Petersa i jego dzieci. Mieli ładny dom z ogrodem, a na jednej z fotek córki bawiły się z białym szczeniakiem.

Nick długo gapił się na fotografie. Jak to jest, gdy prowadzi się takie życie? Zawsze chciał mieć psa, ale ledwie byli w stanie wykarmić samych siebie, więc czworonóg nie wchodził w grę. Nie wspominając już o właścicielu ich wynajmowanego mieszkania, który chyba padłby trupem, gdyby chcieli trzymać tam psa. Jakby tę zniszczoną budę można było jeszcze bardziej zdewastować…!

Kilka minut później Peters wrócił do gabinetu i usiadł za swoim biurkiem. Bez słowa podniósł słuchawkę telefonu.

Nick wpadł w panikę.

– Co pan robi?

– Dzwonię do twojej matki.

Przeraził się śmiertelnie.

– Błagam, panie Peters, proszę tego nie robić. Mama przepracowała wczoraj w nocy dwie zmiany. I dzisiaj będzie tak samo. Musi się trochę przespać, a ma na to tylko jakieś cztery godziny. Nie chcę jej niczym martwić.

Nie wspominając o tym, że na pewno nieźle mu natrze uszu.

Dyrektor dalej wykręcał ich numer.

Nick zagryzł zęby ze złości. Bał się do bólu.

Panna Gautier? – Czy w jego głosie mogłoby zabrzmieć więcej odrazy? Czy dyrektor za każdym razem musi podkreślać fakt, że jego mama nie była mężatką? Wprawiało ją to zawsze w ogromne zażenowanie. – Chciałbym panią poinformować, że Nick jest zawieszony w prawach ucznia na resztę tygodnia.

Aż go ścisnęło w żołądku. Jak tylko wróci do domu, mama go zabije. Czemu Peters go po prostu nie zastrzeli?

Oszczędziłby mu przynajmniej cierpienia.

Peters spojrzał na niego bez litości.

– Nie, znów się pobił. Mam już tego dość. Jemu się zdaje, że może przychodzić do szkoły i, gdy tylko go najdzie ochota, rzucać się bez powodu na przyzwoitych ludzi. Chłopak musi się nauczyć panować nad swoimi humorami. Szczerze mówiąc, kusi mnie, żeby wezwać policję. Moim zdaniem powinien trafić do szkoły publicznej, gdzie umieją sobie radzić z trudnymi dziećmi, takimi jak on. On tu nie pasuje.

Nick umierał przy każdym słowie dyrektora. Dziećmi takimi jak on…

Wyłączył się, żeby nie słyszeć reszty tyrady Petersa na temat tego, jakim jest śmieciem. Sam to w głębi ducha wiedział. Nie miał ochoty słyszeć, jak ktoś inny ubiera to w słowa.

Kilku minut później Peters odłożył słuchawkę.

Nick wbił w niego posępne spojrzenie.

– Nie ja zacząłem.

Peters skrzywił się.

– Nie tego dowiedziałem się od innych. Komu mam wierzyć, Gautier? Chuliganowi, takiemu jak ty, czy czwórce dobrych uczniów?

Powinien uwierzyć temu, kto mówi prawdę. Czyli, w tym przypadku, chuliganowi.

– Obraził moją matkę.

– To nie usprawiedliwia przemocy.

Aż zadygotał na te słowa. Co za świętoszkowata świnia – tego Nick nie mógł zostawić bez odpowiedzi.

– Naprawdę? A wie pan, panie Peters, wczoraj widziałem pana matkę nago i jak na taką starą dziwkę ma naprawdę niezłe…

– Jak śmiesz! – wrzasnął, zerwał się na równe nogi i złapał Nicka za koszulę. – Masz niewyparzoną gębę…

– Wydawało mi się, że powiedział pan, iż obrażanie czyjejś matki nie usprawiedliwia przemocy.

Peters aż się trząsł z wściekłości. Na szyi wystąpiły mu plamy, jeszcze mocniej zacisnął dłonie na koszuli Nicka. Żyła nabrzmiała mu na skroni.

– Moja matka nie jest striptizerką z Bourbon Street! To dobra, bogobojna kobieta. – Odepchnął od siebie Nicka. – Zabieraj swoje rzeczy i wynoś się!

Bogobojna? A to ciekawe. Nick z mamą chodzili na mszę co niedzielę i przynajmniej dwa razy w tygodniu, a Petersa i jego mamę widywali tam tylko w święta.

Akurat…

Hipokryta do szpiku kości. Nick nie znosił takich ludzi.

Podniósł swój plecak z podłogi i wyszedł. Przed sekretariatem czekał już na niego strażnik, żeby odeskortować go do szafki. Niczym jakiegoś kryminalistę.

Nick stwierdził, że równie dobrze może się zacząć do tego przyzwyczajać. Ostatecznie miał to we krwi. Dobrze, że nie zakuł mnie w kajdanki.

Na razie.

Zwiesił nisko głowę i starał się na nikogo nie patrzeć. Inni uczniowie naśmiewali się i szeptali za jego plecami.

– Tak to jest, jak się jest śmieciem.

– Mam nadzieję, że nie wpuszczą go z powrotem.

– Dobrze mu tak.

Nick zagryzł zęby ze złości. Podszedł do szafki i sięgnął do zamka szyfrowego.

O dwie szafki od niego Brynna Addams wyjmowała właśnie swoje książki. Wysoka, ciemnowłosa, bardzo ładna. Należała do niewielu osób zadających się ze Stone’em i jego bandą, które Nick był w stanie znieść.

Podniosła głowę i zmarszczyła brwi. Zmarszczyła je jeszcze bardziej, gdy zobaczyła, że Nickowi towarzyszy strażnik.

– Co jest, Nick?

– Zawiesili mnie w prawach ucznia. – Przerwał, schował dumę do kieszeni i dodał: – Zrobisz coś dla mnie?

Odpowiedziała bez wahania.

– Pewnie.

– Weźmiesz dla mnie zadania domowe, żebym nie narobił sobie zaległości?

– Nie ma sprawy. Przysłać ci je mailem?

A ja, jak ten głupek, myślałem, że już gorzej nie mogę się poczuć.

– Ale ja nie mam komputera w domu.

Jej policzki pociemniały.

– Och, przepraszam. Eee, to gdzie mam ci je podrzucić?

Nicka ogarnęła wdzięczność za to, że potrafiła się tak przyzwoicie zachować, w odróżnieniu od reszty dupków, z którymi się zadawała.

– Wpadnę do ciebie do domu po szkole, żeby je odebrać.

Zapisała mu swój adres, gdy pakował książki.

– Będę w domu koło czwartej.

– Dzięki, Brynna. Naprawdę jestem ci wdzięczny.

Wsadził sobie kartkę do kieszeni, po czym pozwolił strażnikowi wyprowadzić się ze szkolnego kampusu.

Z przerażeniem myślał o spotkaniu z matką. Ruszył do domu, do getta, w którym mieszkali. Każdy krok, który go tam przybliżał, był jak tortura.

W ich gównianym domu czekała już na niego matka z surową miną. Miała na sobie sfatygowaną, różową podomkę. Robiła wrażenie zmęczonej i chyba nigdy w życiu nie widział jej tak mocno wkurzonej.

Rzucił swój plecak na podłogę.

– Powinnaś spać, mamo.

Posłała mu ostre spojrzenie. Poczuł się jeszcze gorzej niż u Petersa w gabinecie.

– Jak mam spać, gdy mojego dzieciaka wyrzucają ze szkoły za bójkę? Kto jak kto, ale ty chyba wiesz, jaki to wysiłek posyłać cię do tej szkoły? Ile to kosztuje? Ile wykładam na twoje książki i szkolne obiady? Co z ciebie za idiota, by zaprzepaścić taką szansę? Coś ty sobie myślał?

Nick nic na to nie powiedział, bo prawda by ją zabiła. Nie chciał, by czuła się tak źle, jak on. I tak nic nie można było w tej sprawie zrobić.

Jestem głową rodziny. Opieka nad nią należała do jego obowiązków. Inaczej nie potrafił.

Opiekuj się mamą, chłopcze, albo mnie popamiętasz. Jeśli będziesz jej pyskował, to ci obetnę język. Jeśli będzie przez ciebie płakać, to własnoręcznie cię zabiję.

Jego ojciec był nic nie wart, ale jedno było pewne – jego groźby nie pozostawały bez pokrycia. Co do jednej. Jak dotąd już dwanaście osób zginęło z jego ręki. Nick nie miał wątpliwości, że nie zawahałby się, by i jego zabić. Ostatecznie ojciec nie pałał do niego gorącym uczuciem.

Powściągnął więc gniew i nie powiedział nic, co mogłoby urazić jej uczucia.

Niestety, nie zamierzała mu odpuścić.

– Tylko mi tu nie odgrywaj obrażonego. Przejadła mi się już ta twoja mina. Masz mi powiedzieć, dlaczego zaatakowałeś tego chłopaka. I to już.

Nick zacisnął szczękę.

– Odpowiadaj, Nick. Albo, przysięgam, stłukę cię na kwaśne jabłko. I nieważne, że jesteś już duży.

Z trudem powstrzymał się przed przewróceniem oczami na tę niedorzeczną groźbę. Miał dopiero czternaście lat, ale był już o głowę wyższy od swojej drobnej matki. I cięższy od niej o dobre dwadzieścia kilo.

– Naśmiewał się ze mnie.

– I z tego powodu narażasz na szwank całą swoją przyszłość? Coś ty sobie myślał? Jakiś chłopak się z ciebie śmiał! I co z tego? Uwierz mi, gorsze rzeczy przydarzą ci się w życiu. Musisz dorosnąć, Nicky. Musisz przestać zachowywać się jak dziecko. To, że ktoś z ciebie kpi, to jeszcze nie powód, by się z nim bić. Nie uważasz?

Nie. Cały czas cierpliwie znosił ataki na samego siebie. Ale na mamę? Nie potrafił. Zresztą dlaczego miałby je znosić?

– Przepraszam.

Powstrzymała go gestem dłoni.

– Nawet nie próbuj. Wcale ci nie jest przykro. Widzę to po twoich oczach. Rozczarowałeś mnie. Myślałam, że lepiej cię wychowałam. Ale ty chyba bardzo chcesz wyrosnąć na takiego samego kryminalistę jak twój tatuś, mimo moich wysiłków, by utrzymać cię na drodze prawa. Idź teraz do siebie do pokoju i siedź tam, aż się uspokoję. Możesz tam zresztą zostać przez resztę dnia.

– Dziś popołudniu muszę być w pracy. Mam pomóc pani Lizie przenosić towar w magazynie.

– Dobrze – warknęła. – Możesz iść do pracy, ale zaraz potem masz wracać do domu. Zrozumiano? Nie chcę, żebyś mitrężył czas z tymi chuliganami, z którymi się kolegujesz.

– Tak jest. – Nick ruszył do swojego „pokoju” i zaciągnął zasłonkę z koca.

Miał tego wszystkiego powyżej dziurek w nosie. Usiadł na starym, nierównym materacu i oparł głowę o ścianę. Sufit nad jego głową był odbarwiony i łuszczył się.

I wtedy to usłyszał.

Płacz matki zza ściany. Boże, jak on nienawidził tego dźwięku.

– Przepraszam, mamo – wyszeptał i pożałował, że nie udusił Stone’a na miejscu.

Pewnego dnia… Pewnego dnia wydostanie się z tego piekła. Nawet jeśli będzie musiał kogoś zabić.

***

Nick opuścił sklep pani Lizy o dziewiątej. Wcześniej, po drodze do pracy, odebrał już swoje zadania domowe od Brynny, która mieszkała w wielkiej posiadłości. Potem spędził pięć godzin w sklepie. Odkładał w ten sposób pieniądze na studia. Szło mu to tak wolno, że prędzej dobije pięćdziesiątki, niż pójdzie na uniwersytet. No, ale lepsze to niż nic.

Pani Liza zamknęła sklep na klucz, gdy stał jej za plecami, zasłaniając ją przed wzrokiem potencjalnych podglądaczy.

– Dobranoc, Nicky. Dzięki za pomoc.

– Dobranoc, pani Lizo.

Odczekał, aż szefowa znajdzie się bezpiecznie w swoim samochodzie, po czym ruszył wzdłuż Royal Street w stronę parku Jackson Square. Najbliższy przystanek tramwajowy znajdował się za Jackson Brewery. Nick był już blisko parku, gdy naszła go ochota, by zajrzeć do mamy i przeprosić ją za to, że go zawiesili w szkole.

Powiedziała ci, żebyś wracał prosto do domu…

No tak, ale płakała przez niego, czego nie znosił. Poza tym w mieszkaniu było naprawdę pusto, gdy spędzał noc samotnie. Nie mieli nawet telewizora, nie było co robić. A Hammer’s Slammers przeczytał już tyle razy, że mógł cytować książkę z pamięci.

Może jeśli ją przeprosi, to pozwoli mu zostać na noc w klubie.

Dlatego zamiast skręcić w prawo, poszedł w lewo, w stronę jej klubu na Bourbon Street. Stłumione dźwięki jazzu i muzyki zydeco dochodzące ze sklepów i restauracji działały na niego uspokajająco. Szedł z zamkniętymi oczami. Mijając Cafe Pontalba zaciągnął się aromatem cynamonu i dania gumbo. Zaburczało mu w brzuchu. Nie był w szkole, więc na lunch zjadł tylko jajka w proszku i boczek, a kolacji jeszcze nie jadł… Zresztą złożą się na nią znowu te koszmarne jajka.

Nie chcąc o tym myśleć, skręcił w wąską alejkę prowadzącą do tylnego wejścia do klubu. Zapukał do drzwi.

Otworzył je naburmuszony John Chartier, jeden z ogromnych, krzepkich ochroniarzy, którzy opiekowali się tancerkami. Na widok Nicka na jego twarzy natychmiast pojawił się szeroki uśmiech.

– Cześć, chłopie. Do mamy przyszedłeś?

– Tak, jest już na scenie?

– Nie, ma jeszcze kilka minut.

Odsunął się na bok i wpuścił Nicka do ciemnego korytarza, który zaprowadził go za kulisy.

Chłopiec zatrzymał się przed drzwiami pokoju, w którym tancerki przebierały się i odpoczywały między występami, po czym zapukał.

Otworzyła mu Tiffany. Olśniewająco piękna, wysoka, jasnowłosa i prawie naga – w samych tylko stringach i koronkowym topie.

Mimo że wychowywał się wśród kobiet w takich strojach i był do tego przyzwyczajony, zalał się gorącym rumieńcem i wbił wzrok w podłogę. Czuł się tak, jakby zobaczył własną siostrę nago.

Tiffany roześmiała się i ujęła go za podbródek.

– Cherise? To twój Nicky. – Ścisnęła mu z czułością brodę. – Kochany jesteś, że nie chcesz się na nas gapić. Od razu wiedziałam, że to ty, jak tylko zapukałeś. Inni nie są tacy mili. Powiem jedno: twoja mama dobrze cię wychowała.

Nick wymamrotał podziękowania, po czym wyminął ją i ruszył w stronę toaletki swojej mamy. Podniósł wzrok, dopiero gdy był pewien, że mama ma na sobie różową podomkę.

Gdy jednak zobaczył jej rozwścieczone spojrzenie, odbite w wyszczerbionym lustrze, przy którym nakładała sobie makijaż, aż mu się ścisnęło w żołądku. Dziś wieczorem nie było co liczyć na przebaczenie.

– Wydawało mi się, że kazałam ci wracać prosto do domu.

– Chciałem cię jeszcze raz przeprosić.

Odłożyła tusz do rzęs.

– Wcale nie. Próbujesz wymusić na mnie, żebym ci cofnęła szlaban. Nic z tego, Nicholasie Ambrosiusie Gautier. Twoje mizerne przeprosiny w niczym nie zmieniają faktu, że zachowałeś się jak idiota. Musisz się nauczyć myśleć, zanim cokolwiek zrobisz. Kiedyś wpakujesz się przez ten swój temperament w prawdziwe kłopoty. Tak samo jak twój ojciec. A teraz wracaj do domu i przemyśl to, co zrobiłeś i jak bardzo źle postąpiłeś.

– Ale mamo…

– Żadnego „ale mamo”. Zabieraj się!

– Cherise! – zawołał gość z obsługi, dając jej znak, że przyszła pora, by wyszła na scenę.

Wstała.

– Nick, ja nie żartuję. Wracaj do domu.

Nick odwrócił się na pięcie i wymaszerował z klubu. Czuł się jeszcze gorzej niż przed wyjściem od pani Lizy. Czemu matka nie chce mu uwierzyć?

Dlaczego nie chce zrozumieć, że on wcale nie próbował jej zmanipulować?

Zresztą nieważne… Miał już dość prób przekonania świata, a zwłaszcza matki, że nie jest śmieciem.

Znalazłszy się na zewnątrz, ruszył ulicą Bourbon w stronę Canal Street, skąd mógł złapać tramwaj. Nie cierpiał, gdy matka traktowała go jak kryminalistę. Nie był swoim ojcem i nigdy się nim nie stanie.

Dobrze, już nigdy nie stanę w obronie twojego honoru. Niech się z ciebie naśmiewają i cię obrażają. Mam to gdzieś. Czemu miałby sobie tym zawracać głowę, skoro tak się na niego wściekła za to, że postąpił słusznie?

Był rozzłoszczony, zraniony i oburzony. Nagle usłyszał, że ktoś go woła.

Zatrzymał się i po drugiej stronie ulicy, przed sklepem dla turystów, w którym sprzedawano korale i maski karnawałowe, zobaczył Tyree, Alana i Mike’a. Pomachali do niego.

Przeszedł przez ulicę. Zrobili żółwika na powitanie.

– Co tam?

Tyree odrzucił głowę do tyłu w geście powitania.

– Tak się kręcimy. A ty?

– Idę do domu.

Tyree trzepnął Nicka w kołnierz pomarańczowej koszuli.

– Co ty masz na sobie? Ohyda.

Nick strząsnął jego dłoń.

– A to gówno, które ty masz na sobie, to skąd wziąłeś? Znalazłeś na ulicy?

Tyree prychnął i cały się napuszył.

– To moje ciuchy na podryw. W nich jestem jak Romeo. Laski na to lecą.

– Chyba ci się śni – zadrwił Nick. – Nie wyglądasz jak żaden Romeo, raczej jak jakieś dziwadło.

Roześmieli się wszyscy.

Mike spoważniał.

– Słuchaj, mamy coś dzisiaj nagrane, przydałby się nam czwarty. Wchodzisz w to? Możesz zarobić paręset dolców.

Oczy Nicka zrobiły się okrągłe jak spodki, gdy usłyszał, o jakiej sumie mowa. Kupa kasy. Tyree, Mike i Alan trochę kombinowali na boku. Mama by pewnie dostała zawału, gdyby się dowiedziała, że Nick im czasami pomagał zrobić w konia nowoorleańczyków i turystów.

– Bilard, poker czy kości?

Alan i Tyree spojrzeli po sobie z rozbawieniem.

– Trzeba raczej mieć oko na coś. Przynajmniej jeśli chodzi o ciebie. Jedna gruba ryba ze Storyville płaci nam za to, żebyśmy pogonili jego dłużników. To potrwa tylko kilka minut.

Nick się skrzywił.

– Sam nie wiem.

Tyree syknął z dezaprobatą.

– No weź, Nick. Niedługo musimy tam być i naprawdę by nam się przydał ktoś, kto by miał oko na ulicę. W pięć minut zarobisz więcej, niż pracując dla tej starej baby przez miesiąc.

Nick zerknął za siebie w stronę klubu mamy. Normalnie kazałby im o tym zapomnieć, ale teraz…

Skoro wszyscy twierdzą, że jestem nic niewartym, młodocianym przestępcą, to równie dobrze mogę nim zostać.

Skoro życie zgodnie z zasadami nie popłaca…

– Na pewno to będzie tylko pięć minut?

Tyree kiwnął głową.

– Absolutnie. Wchodzimy, wychodzimy i załatwione.

A wtedy pójdzie do domu i mama nawet się o niczym nie dowie. Ogarnęło go poczucie satysfakcji, że jej wytnie numer, choć ona nie będzie miała o tym pojęcia.

– Dobra. Wchodzę w to.

– Super.

Nick zerknął na dziewiętnastoletniego Alana.

– Podrzucicie mnie potem do domu?

– Dla ciebie wszystko, mały.

Nick kiwnął głową i poszedł za nimi do zapuszczonej części North Rampart. Tam Tyree zostawił go w wąskiej alejce.

– Wyglądaj glin i daj znać, jak kogoś wypatrzysz.

Nick kiwnął głową.

Zniknęli w ciemnościach, a on został na miejscu i czekał. Kilka minut później chodnikiem obok przeszli jacyś starsi państwo. Po ciuchach i sposobie bycia zorientował się, że to turyści, którzy wybrali się na nocną przechadzkę i zeszli z ubitego traktu.

– Dobry wieczór – powiedziała do niego kobieta z uśmiechem.

– Dobry wieczór – odpowiedział Nick i również się uśmiechnął. Ale uśmiech zaraz zniknął mu z twarzy, bo z ciemności wyskoczył Alan i złapał starszą panią, podczas gdy Tyree popchnął jej towarzysza na ścianę.

Nick oniemiał.

– Co wy wyprawiacie?

– Zamknij się! – warknął Alan i wyciągnął pistolet. – Dobra, dziadku. Dawaj kasę albo stara dostanie między oczy.

Nick poczuł, że krew odpływa mu z twarzy. To niemożliwe, to się nie może dziać naprawdę. Rabują turystów?

A ja im pomagam…

Przez pełną minutę nie mógł złapać oddechu. Na jego oczach napadnięta kobieta się rozpłakała, a mężczyzna błagał napastników, by jej nie robili krzywdy.

Nie zastanawiając się nad tym, co robi, złapał Alana za rękę i wytrącił mu broń.

– Uciekajcie! – wrzasnął do turystów.

Posłuchali.

Tyree rzucił się za nimi, ale Nick ściął go z nóg.

Alan złapał go za kołnierz koszuli i szarpnął do tyłu.

– Co ty wyprawiasz?

Nick go odepchnął.

– Nie mogę stać i patrzeć, jak kogoś rabujecie. Nie na to się umawialiśmy.

– Ty głupi…

Alan zdzielił go w twarz pistoletem.

Ból eksplodował w czaszce Nicka. W ustach poczuł smak krwi.

– Zapłacisz za to, Gautier.

Rzucili się na niego całą trójką. Zrobili to tak szybko i z taką zaciętością, że nie miał szans się bronić. W jednej chwili stał na nogach, a zaraz potem leżał na ziemi, próbując ochronić głowę rękami przed gradem ciosów, które Alan zadawał mu pistoletem. Kopali go i bili, aż stracił czucie w nogach i w jednej ręce.

Wreszcie Alan cofnął się o krok i wymierzył w niego z pistoletu.

– Pomódl się, Gautier. Za chwilę staniesz się pozycją w statystykach.

ROZDZIAŁ 2

Nick ze wszystkich sił chciał odpowiedzieć na atak. Nie umrę w ten sposób. Nie w rynsztoku, pobity przez ludzi, których miałem za przyjaciół, ludzi, których znam od zawsze. Nie umrę tak.

A jednak leżał tam.

Bezradny. Słaby.

Pokonany.

Krew zalewała mu nie tylko kubki smakowe. Miał wrażenie, że się od niej dusi. Jego umysł rwał się jednak do walki. Chciał wstać i dać napastnikom popalić, chciał, by błagali go o litość, ale ciało odmawiało posłuszeństwa. Nie słuchało go. Do jasnej cholery, nie był nawet w stanie osłonić się przed ich uderzeniami.

Nie był w stanie nic zrobić. Spojrzał tylko z nienawiścią na Alana. Miał nadzieję, że to spojrzenie będzie prześladowało tego bydlaka do końca życia.

Alan roześmiał się i nacisnął spust.

Nick wstrzymał oddech i czekał na dźwięk, który zakończy jego życie.

Gdy tylko rozległ się trzask spustu, coś wystrzeliło z ciemności. Jeszcze przed chwilą Tyree, Alan i Mike naśmiewali się z Nicka zwijającego się z bólu na ziemi, a zaraz potem wylecieli w powietrze i wylądowali koło niego z impetem zdolnym połamać kości.

Nick zamarł, próbując dojść, gdzie został trafiony. Jednak całe ciało tak bardzo go bolało, że nie był w stanie tego rozstrzygnąć. Może mnie nie trafił…

Ze swojej pozycji na ziemi dostrzegł rozbłysk jasnych włosów i czarnych ciuchów. Ktoś zaatakował jego niedawnych kolegów.

Alan krzyknął, a pistolet wylądował na ziemi koło niego.

Blondyn syknął z dezaprobatą.

– Jaka szkoda, że jesteś za młody, żeby cię zabić. Ale jeśli przyłapię cię na tym samym za dwa lata, nie zdążysz się nawet nad tym dobrze zastanowić i już będziesz trupem.

Jedną ręką rzucił Alana na ulicę, jakby ten był szmacianą lalką.

Zakotłowała się czerń, błysnęło srebrem i mężczyzna odwrócił się w stronę Nicka. Nie wiedzieć czemu facet kojarzył mu się bardziej z zamożnym maklerem giełdowym niż z kimś, kto jest w stanie poradzić sobie z ulicznymi gangsterami. Był całkiem młody, miał może pod trzydziestkę.

Może.

Nick ledwo oddychał, gdy mężczyzna zbliżył się do niego ruchem bezwzględnego drapieżnika. Cały był ubrany na czarno. Drogi płaszcz ze skóry spowijał jego śmiertelnie groźne ciało. Uwagę Nicka przykuł jednak błysk srebra na czarnych butach nieznajomego.

Z czubka jednego z nich wystawał nóż, który schował się do środka, gdy mężczyzna podszedł bliżej. Uklęknął obok i mocno się zafrasował.

– Nieźle cię urządzili, mały. Możesz wstać?

Nick odepchnął wyciągniętą do siebie dłoń. Nie potrzebuje pomocy. A już na pewno nie od obcego.

Próbował dźwignąć się na równe nogi, ale nagle wszystko pogrążyło się w ciemności.

Kyrian Hunter ledwie zdążył złapać chudego chłopaka w szkaradnej, pomarańczowej koszuli hawajskiej, nim ten runął z powrotem na ziemię. To ohydztwo uratowało mu życie. Było tak jaskrawe, że praktycznie świeciło własnym światłem i właśnie dlatego Kyrian zwrócił uwagę na bójkę.

O ile zdołał się zorientować, chłopak był nieźle zaprawiony w bojach. To musiał mu przyznać. Zniósł ostre lanie bez skargi. Niewielu dorosłych wytrzymałoby to, co on zniósł, nie roniąc nawet łzy.

Już to sprawiło, że poczuł do dzieciaka szacunek.

Podniósł głowę na pozostałych łobuzów. Uciekali ulicą ile sił w nogach. Kyrian był starożytnym wojownikiem i drapieżnikiem. Instynkt popychał go do tego, by rzucić się za nimi i zabić ich za to, co zrobili.

Ludzka część jego istoty zdawała sobie jednak sprawę z tego, że chłopak, który zaryzykował własne życie dla pary turystów, zapłaciłby za to śmiercią. Tamci tchórze mogli się zasadzić gdzieś za rogiem i wrócić, by mu jeszcze bardziej dokopać.

Przechylił głowę dzieciaka, żeby mu się lepiej przyjrzeć. Krótkie, ciemne włosy były zlepione krwią. Ogromna rana nad lewą brwią prawie na pewno zostawi bliznę. Nos złamany, szczęka być może też. A jeśli nawet napastnicy jej nie złamali, to na pewno nieźle obili. Krew lała się chłopakowi z ramienia, w które go postrzelili.

Biedny dzieciak.

Blondyn wziął go na ręce i zaniósł do samochodu, żeby zawieźć do szpitala, zanim wykrwawi się na śmierć.

***

Kyrian krążył po poczekalni, w której siedziało kilkadziesiąt innych osób w różnym stanie zdrowia, bardziej lub mniej podenerwowanych. Odkąd oddał nastolatka w ręce pracowników szpitala, minęło już ponad dwie godziny i nadal niczego się nie dowiedział o chłopaku, którego znalazł.

Czy przeżył?

Spojrzał na zegarek i jęknął. Naprawdę nie mógł tu dalej siedzieć i czekać…

Miał ważne sprawy do załatwienia i, przy odrobinie szczęścia, kolejne życia do uratowania, nim nadejdzie świt.

– Co tu robisz, generale?

Zamarł na dźwięk niskiego głosu o mocnym akcencie. Acheron, wszechmocny nieśmiertelny żyjący od jedenastu tysięcy lat, był ostatnią osobą, jaką Kyrian spodziewał się zobaczyć w szpitalu. Jemu nic się nigdy nie łamało, nie mógł się rozchorować.

Odwrócił się wolno i zobaczył Acherona stojącego w drzwiach. Wysoki na dwa metry, z ciemnozielonymi włosami, odziany w czarne ciuchy w stylu gotów łącznie z nabijaną ćwiekami, skórzaną ramoneską, przedstawiał sobą imponujący widok, w zetknięciu z którym wszyscy drżeli ze strachu. I nie chodziło tylko o jego wzrost. Otaczała go zabójcza aura. Ludzie czuli, że może im dać nieźle popalić. Każdy, kto się do niego zbliżył, wyczuwał nieziemską moc, emanującą ze wszystkich porów tego właśnie…

Stworzenia.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...