Prolog
1999 rok obowiązywania Traktatu Innergetycznego
1
Dirka zabijała czas, stawiając pasjansa, kiedy Ludwik zawiadomił wszystkich, że nareszcie coś znaleźli.
Zamarła tylko na moment, a potem przetasowała karty. Ludwik średnio raz na tydzień wyskakiwał z kolejnymi rewelacjami. Tylko on z całej pięcioosobowej załogi nie stracił jeszcze entuzjazmu i wiary w powodzenie ich przedsięwzięcia.
Trzeci z udziałowców, Derwan, wyznał niedawno Dirce, iż nie zaproponował powrotu do domu tylko dlatego, że nie bardzo ma dokąd wracać. Sprzedał wszystko, co miał, żeby wziąć udział w ekspedycji Ludwika.
Także Fiolka, ich nawigator, miała już wszystkiego dość. Prawie nie opuszczała legowiska. Popijała tak, by pozostawać na permanentnym rauszu, a nigdy nie doświadczać kaca. Na wezwania Ludwika nie reagowała od miesięcy. Odbębniała swoje dyżury, czasem zaciągała Derwana do łóżka i starała się nie spotykać z dowódcą ekspedycji.
Ponieważ Dirka związała się ze Svenem, Ludwik skazany był na celibat. Chyba mu to nie przeszkadzało – wizja zastępowała mu nawet seks. Tak to już bywa z naukowcami. Główny udziałowiec Merlina, jak uparł się nazwać ich łajbę, jako jedyny miał tytuł naukowy i to w dodatku z tematów poświęconych innergetyce. Niestety zajmował się nią wyłącznie teoretycznie.
– Hej, serio! – odezwał się ponownie. – Tym razem to coś wielkiego! Słowo!
Dirka westchnęła – ciężko, demonstracyjnie, by odczuł jej brak wiary. Ale odłożyła karty i niechętnie ruszyła ku sterówce. Nie pamiętała już, jak dała się w to wszystko wplątać. Przecież interes z wykupieniem jałowych sond od Wspólnych Przestrzeni od początku wydawał jej się, delikatnie mówiąc, ryzykowny.
Wspólne Przestrzenie od wieków rozsyłały sondy zwiadowcze na wszystkie strony wszechświata w poszukiwaniu interesujących złóż i dogodnych planet. Choć innergia, zdaniem Dirki, zapewne pozwoliłaby terraformować nawet gwiazdy, Wspólne Przestrzenie kierujące się instynktem kutwy wolały zasiedlać globy wymagające mniejszych nakładów innergii, a do tego mające do zaoferowania jakieś bogate złoża w sąsiedztwie oraz przypominające z grubsza Ziemię pod względem masy i odległości od centralnej gwiazdy. Masa wynikała z religijnego bełkotu, od którego puchły Wspólne Przestrzenie, reszta była kwestią wyłącznie lenistwa.
Lenistwo Dirka przynajmniej rozumiała.
Sondy wędrowały niestrudzenie od systemu do systemu, a jeśli znalazły coś, co twórcy ich programów uznali za interesujące, odpalały innergetyczne silniki i wysyłały do domu radosne wieści. Blisko siedemdziesiąt procent z nich nie wracało. Część przepadała w wyniku awarii albo kolizji. Inne nie znajdowały nic interesującego. Co pewien czas prawa do dysponowania tymi starszymi Cesarstwo Wspólnych Przestrzeni przekazywało prywatnym spółkom, a te sprzedawały je na wolnym rynku.
Tylko najwięksi desperaci i kompletni wariaci chwytali się takich okazji. Jedynie najbardziej szaleni nie poprzestawali na dodaniu sond do aktywów, w nadziei, że jakiś cud może przynieść zysk ich potomkom, ale wyruszali śladami sond.
Ludwik zaproponował wykupienie czterdziestu sond i prześledzenie tropów. Przekonywał, że to, co nie zainteresowało Cesarstwa, może się okazać kopalnią złota dla Rozproszeńców. Dirka zapomniała, jak ich przekonał. Z pewnością dysponował odpowiednią charyzmą, a ona była właśnie w dołku po rozwodzie i przyszło jej do głowy, że wyprawa może stanowić rodzaj romantycznej przygody. W ostateczności pozwoliłaby na jakiś czas odciąć się od współczującej rodziny, pokpiwających ciepło kumpli z zakładu, zatroskanych przyjaciółek i całego tego syfu, w jaki zmieniło się jej życie.
„Na jakiś czas” – prychnęła.
Wędrowali już trzy lata.
Z rzadka tylko używali silników innergetycznych, na które przeznaczyli większość zapasów gotówki. Najwięcej kasy wyłożył Ludwik, który podobno brał udział w dwóch rajdach pirackich i zdobył na nich trochę zasobów. Liznął też nieco innergetyki, a przede wszystkim przejął Merlina – stateczek, którym przemieszczali się od sondy do sondy, sprawdzając nagromadzone w nich przez stulecia zapisy.
Rzeczywiście, po sprawdzeniu tras trzydziestu sond weszli w posiadanie kilku niezłych złóż. Sprzedaż praw do nich powinna pokryć koszty ekspedycji. Jednak wyprawa nie przyniosła żadnego sensacyjnego odkrycia, a przede wszystkim okazała się koszmarnym pasmem nudy przerywanym tylko atakami entuzjazmu Ludwika. Derwan miał rację – wróciliby do domu, gdyby mieli dokąd wracać.
Niestety Sven popierał Ludwika, Fiolka się wahała i Merlin stał się ich światem, a bezsensowna pogoń za sondami jedynym celem. Powrót oznaczałby ostateczne przyznanie się do klęski i skazaną zapewne na porażkę próbę odnalezienia się w „normalności”.
Tutaj, choć żadne nie przyznałoby się do tego Ludwikowi, wciąż mogli wierzyć w cud.
A w każdym razie udawać, że wierzą.
Oszczędzali na wszystkim, dlatego drzwi do sterówki nie rozstąpiły się przed Dirką, musiała użyć wszystkich sił, by je rozsunąć. Cholerne ciężkie wrota, które powinny uprzedzać jej kroki i otwierać się gościnnie, ledwie zacznie się do nich zbliżać. Nie wiedzieli jednak, jak długo jeszcze przyjdzie im przemierzać przestrzeń. Dlatego ogrzewali tylko kabiny mieszkalne, sterówkę i od czasu do czasu jadalnię, nie używali łączności wideo, nie przesadzali ze światłem.
Merlin zmienił się w zimne, ciemne i ponure miejsce. Prawie grobowiec.
Dirka zarzuciła na jeden z foteli pilotów kożuch, w którym wędrowała przez korytarze statku. Wewnątrz sterówki pozwalali sobie na pewną rozrzutność energetyczną, ciepła bluza powinna wystarczyć Dirce na tych kilka minut rozczarowania kolejnym fałszywym alarmem.
Przyszła pierwsza. A może jedyna?
– Co masz tym razem? – rzuciła.
– Tam. – Wskazał jasny punkt na jednym z ekranów. – To statek. Milczy. Nie ma na nim żadnych śladów życia.
– Wrak?
Nawet takie byle co potrafiło wywołać nieco ożywienia. Na trasach sond nie napotykali dotąd żadnych statków, choćby i wraków. Może dałoby się zrabować ze znaleziska nieco energii? Może sam wrak byłby cenny dla jakichś arystokratów szukających śladów przodków poległych w którejś z dawnych wojen? We Wspólnych Przestrzeniach miewano świra także na punkcie genealogii.
– Wygląda na nieuszkodzony. Komputer nie rozpoznaje jego konstrukcji. Ale to akurat nic dziwnego. Tyle tego natłukli w Rozproszeniu…
Dirka mogła tylko przytaknąć. Nikt nie panował nad produkcją statków w okresie Wielkiego Rozproszenia, gdy Kompanie Eksploracyjne rywalizowały ze sobą na wszelkie sposoby. Przez trzy wieki setki kompanii rozwijały się niezależnie od siebie, a gdy wreszcie udało się od biedy wszystko uporządkować, wiele rejestrów ich flot przepadło.
Jeśli statek był tak stary, mógł okazać się cenny dla jakiegoś szalonego kolekcjonera. A gdyby jeszcze udało im się w pamięci jego komputerów znaleźć coś interesującego…
– Może zawołam tamtych – zaproponowała, by odegnać złudną nadzieję. – Bo ciebie chyba zignorowali.
– Jak chcesz. Za dwie godziny podlecimy bliżej. Wtedy będziemy wiedzieć coś więcej.
– Innergetyk! – zawołał Sven. – Niech cię, szefie! W końcu trafiłeś! Prawdziwy cholerny innergetyk!
Pięć bąbli silników innergetycznych, od których rozchodziły się po całym kadłubie pajęczyny przekaźników, robiło wrażenie. Konstrukcja była bez wątpienia stara, może nawet starożytna. Nowoczesne silniki innergetyczne nie musiały otaczać całych kadłubów. Takie rozwiązanie świadczyło o tym, że budowniczowie dysponowali bardzo prymitywną technologią innergetyczną.
Bąble, choć każdy z nich przerastał prawie dwukrotnie Merlina, stanowiły ledwie trzecią część zabytkowego statku. Należał do największych, jakie Dirka kiedykolwiek spotkała. Cesarski nosiciel, którego widziała kiedyś na paradzie, wyglądał przy nim jak zabawka.
– Kolos. – Fiolka przybyła do sterówki ostatnia, dopiero gdy Dirka i Derwan wspólnie zdołali ją przekonać, że tym razem naprawdę trafiło im się coś ciekawszego od kawałka żelaznego kosmicznego śmiecia.
Musieli otworzyć przed nią drzwi, boby sobie z nimi nie poradziła. Drobna brunetka o nieco skośnych brązowych oczach, zawsze wzbogaconych o przesadny, zdaniem Dirki, makijaż i nieco zamglonym spojrzeniu, zatoczyła się, ledwie przekroczyła próg. Od razu opadła na najbliższy fotel. Już się z niego nie podniosła. Wygłaszała stamtąd nieco bełkotliwe uwagi, śmieszące tylko ją.
– Ale brzydactwo! – zachichotała.
– Nieprawda – zaprotestowała Dirka. – Jest piękny. Jak dzieło sztuki.
Ktokolwiek projektował statek, musiał mieć raczej duszę artysty, nie inżyniera. Funkcjonalność poświęcił, jak zdawało się Dirce, dla urody. Konstrukcję skomponował w formę plątaniny przypominającej winorośl pnącą się po murach otaczających domy na rodzinnej planecie Dirki. Matowoczarne włókna otaczające rdzeń statku tworzyły przedziwny gąszcz o niemal hipnotycznym oddziaływaniu. Dirka nie potrafiła oderwać od nich oczu.
– To po prostu przekaźniki innergetyczne. – Wzruszył ramionami Derwan, gdy podzieliła się swoim zachwytem. – Fikuśnie ułożone, to wszystko. Pytanie, jak się dostać przez ten labirynt do środka.
– Merlin spokojnie zmieści się między „pędami winorośli” – ocenił Ludwik. – Przycumujemy w dowolnym miejscu. Gorzej, że z tego, co widzę, właściwy kadłub też jest nieco dziwny, przypomina świder. Nie chcę go uszkodzić, więc stracimy trochę czasu na znalezienie wejścia.
– Po prostu zaznaczmy jego położenie i wracajmy do domu – zaproponowała Fiolka. – Ze złożami i z tym dziwadłem chyba mielibyśmy już sensowny zarobek.
Ktoś to wreszcie powiedział. Powrót do domu.
– Jesteś pijana! – warknął rozeźlony Ludwik. – Dom! Zostało nam jeszcze dziewięć sond!
Fiolka spróbowała wstać z fotela, ale zabrakło jej sił.
– Pijana, ale szczera! – krzyknęła piskliwie. – Ludwik, ty tępy bucu, każdy oprócz ciebie chce wracać! Dziewięć sond? Kolejny rok siedzenia w chłodzie, ciasnocie i ciemności? Kolejny zmarnowany rok życia? Nienawidzę cię, skurwielu! Wracamy do domu! Już, kurwa! Tak? Kto jest ze mną?
– Ten kolos może mieć jeszcze niezłe zapasy innergii – pierwszy odezwał się Sven. Nie patrzył ani na Ludwika, ani na Fiolkę. – Jeśli je pozyskamy, będziemy mogli sprzedać je osobno. Albo skakać od sondy do sondy i załatwić całą misję w tydzień. Dirka?
– Mogą w nim być ciekawe dane – poparła go. – I więcej dostaniemy za wrak, który znamy, niż po prostu za wrak. Im więcej o nim napiszemy w ofercie, tym lepiej.
– Sprawdzenie go może się nam opłacić – zgodził się Derwan.
– Wszyscy jesteście pojebane świry – jęknęła Fiolka. – Lećcie, gdzie chcecie. Ja wracam do kabiny.
Znów spróbowała się podnieść i znów przegrała.
– Poczekam, aż zaczniecie oszczędzać na sztucznej grawitacji – zdecydowała. – Nigdzie się stąd nie ruszam. Buce.
2
Wnętrze statku było jeszcze dziwniejsze. Dirka nie miała pojęcia, jakimi kryteriami kierowali się projektanci zawiłych, ciasnych korytarzy krzyżujących się co jakiś czas z ogromnymi, zakręcającymi wyłącznie pod kątem prostym tunelami o stalowoszarych ścianach, nieprzyzwoicie wysokich, zaprojektowanych przez kogoś kompletnie nieliczącego się z kosztami.
Szli wszyscy razem, mimo że początkowo Derwan zaproponował, by podzielić się na grupy, z których jedna ruszyłaby ku maszynowni, a druga spróbowała odnaleźć sterówkę. Choć Ludwik i Sven śmiali się z Dirki, gdy gwałtownie, niemal histerycznie zaprotestowała, ostatecznie ją poparli.
– Ale to nie dlatego, że naoglądaliśmy się horrorów – uprzedził Sven. – Po prostu wolę cię mieć na oku.
– Zapłacisz za to – uprzedziła go. – Później.
Jakimikolwiek zasadami kierowali się konstruktorzy statku, nadal pozostawały niezrozumiałe dla Dirki. Rozmiary korytarzy zmieniały się głupio, gwałtownie, jakby za ich układami nie stał żaden logiczny zamysł.
Były takie miejsca, w których musieli się przeciskać między ścianami. Dirka się bała, że Sven może utknąć. Nie miała pojęcia, jak mogliby go wtedy ratować. Po tym, jak przez kwadrans czołgali się przez coś, co jej zdaniem równie dobrze mogło być kanałem ściekowym, widok wielkiego korytarza powitała z ulgą. Nawet jeśli uznała, że starożytni musieli być strasznymi głąbami, skoro najwyraźniej wszystko robili albo za duże, albo za małe. Nic w sam raz.
– Jakby zbudowali je dla różnych celów – strzeliła. – Jednymi chodziły słonie, a drugimi karły.
– Możesz mieć rację. – Hełm Ludwika przechylił się lekko, gdy mężczyzna skinął głową. – Te wielkie służyły zapewne do transportu ładunku. Kręte były dla ludzi.
– Dla jakichś świrów – prychnęła.
– I kurdupli – jęknął Sven. Najwyższy z ekipy musiał cały czas iść z pochyloną głową. – Od teraz posuwamy się tymi wielkimi korytarzami.
– Nie wiemy, czy ludzie przedinnergetyczni nie byli od nas niżsi. A może to statek któregoś z krajów azjatyckich? – snuł rozważania Ludwik.
Znów nikt go nie słuchał. Ruszyli wygodnym, szerokim korytarzem w stronę silników, gdzie mieli nadzieję znaleźć zbiorniki innergii.
– Żadnych nadsymbów – zwrócił uwagę Derwan. – Ściany są zupełnie gołe. Nie stosowali żadnych oznaczeń w tych Kompaniach?
– Na początku używali cyfr i liter – pospieszył z chwaleniem się wiedzą Ludwik. Zorientował się, że go nie zrozumieli, więc wyjaśnił: – To oznaczenia wcześniejsze od nadsymboli. Trochę prymitywne, korzystanie z nich wymaga skupienie i czasu. Ale bywają używane jeszcze dziś.
– Chyba na zadupiach – rzucił Derwan.
Dirka i Sven zachichotali.
– Na uniwersytetach – odparł urażonym tonem Ludwik. – Ale liter też tu nie ma. Pewnie polegali na elektronice. Mogli mieć wszczepy skonfigurowane z mózgiem statku…
– Innergetycy? – Nawet przez komunikatory było słychać pogardę w głosie Dirki. – Nie ma mowy.
– To było dawno – przypomniał jej Sven. – W starożytności nikt się nie czepiał elektroniki.
– Choćby i tysiąc lat temu – upierała się. – To wszystko świry, fanatycy. Żyłam wśród nich, pamiętasz? Przez głupie wspomagacze wzroku patrzyli na mnie jak na zarażoną. Nie używali elektroniki, baliby się, że ich nie wpuszczą do raju. Nie, musiał być inny sposób. Może uczyli się rozkładu na pamięć?
Blisko godzinę wędrowali przez statek, nim dotarli do maszynowni. Poszłoby im może szybciej, gdyby Ludwik nie upierał się zatrzymywać co chwilę, gdy coś zwróciło jego uwagę.
Raz nawet zniecierpliwiona Dirka przyznała, że było warto.
Światła latarek wyłoniły w jednej ze ścian wielkie wrota. Jedno z czworga skrzydeł wyrwane zostało na zewnątrz, pozostałe, wysuwające się ze ściany bądź próbujące się w niej ukryć, zamarły w połowie drogi.
Można by uznać, że doszło do awarii, gdyby nie to urwane skrzydło, pogięte, o poszarpanych krawędziach.
– Zaszło tu coś mało fajnego. – W głos Svena wkradł się niepokój.
– Wchodzę do środka – zdecydował Derwan, jak to on, nie pytając nikogo o zgodę.
– Mam nadzieję, że coś cię tam zeżre! – rzuciła za nim Dirka, rozgniewana i przestraszona.
Nic go nie zeżarło.
– To jakaś graciarnia – zameldował z wewnątrz. – Jeden wielki śmietnik. Masa porozpieprzanego czegoś.
– Czegoś? – zdumiał się Ludwik. – A konkretniej?
– Konkretniej: gówno – wyjaśnił Derwan, wyłaniając się z pomieszczenia. – Nie wiem. Sam wejdź i sprawdź. Może rozpoznasz coś profesorskim okiem. Dla mnie to kupa gratów. Wielkich gratów.
Ludwik także musiał się poddać. Nie rozpoznał żadnego przedmiotu. Zastanawiał się na głos, czy pomieszczenie nie służyło jako magazyn uszkodzonych części. Nie przejmował się, że nikt się nie przyłączył do jego spekulacji.
Mijali kolejne wrota, tym razem szczelnie zamknięte. Ich widok nieco uspokajał Dirkę, która już zaczynała się bać, że na statku, który znaleźli, doszło do czegoś strasznego. Może rzeczywiście zbyt wiele czasu poświęcała klasycznym horrorom?
Wreszcie dotarli do maszynowni. Jej wrota nie były otwarte.
– Trochę tu zabawimy – mruknął Sven, uruchamiając palnik. – Odsuńcie się.
3
Trzy godziny później, stojąc na środku hangaru, w którym nie znaleźli zbiorników z innergią, lecz innergetyczny mechanizm nieznanej im konstrukcji, zagrali w marynarza – jedną ze starożytnych gier, które przetrwały przemiany, jakie przyniósł Ziemi podbój kosmosu.
– Kurwa. – Dirka wpatrywała się w wycelowany w nią palec Svena. – Czyli ja? Cholera, dlaczego nie bierzemy pod uwagę Fiolki?
– Chcesz się wycofać? – zapytał z nadzieją Ludwik.
– Coś nie tak, profesorku? – ofuknął go Derwan.
Zmierzyli się wzrokiem. Ponieważ wyglądali, jakby byli gotowi skoczyć sobie do gardeł, Dirka weszła pomiędzy nich.
– Nie chcę się wycofać – powiedziała twardo. – Zresztą dajecie mi dwa lata, nie? Dwa lata od powrotu do domu! Ale Fiolka…
– Nie ma mowy – warknął Sven. – Fiolka odpada. Nie można jej ufać.
– Czyli ja – powtórzyła Dirka. – Niech będzie.
Wrócili na pokład. Sven i Ludwik zabrali z magazynu wszystkie materiały wybuchowe, jakie miały im służyć do rozłupywania skał w razie potrzeby. Dirka postanowiła razem z nimi rozmieszczać je na starożytnym statku. Nie chciała spotkać Fiolki.
Do zaskakująco trzeźwej nawigatorki poszedł tylko Derwan.
– I jak, kocie, znaleźliście coś ciekawego? – spytała.
– W sumie tak – bąknął.
Objął ją, a potem szybko, nim zdążyła zareagować czy choćby się zdziwić, skręcił jej kark.
Później tulił ją i płakał. Pierwszy raz kogoś zabił.
Gdy dwa lata od powrotu z wyprawy odwiedził we Wspólnych Przestrzeniach Dirkę i zgodnie z umową strzelił jej w głowę, nie czuł już żadnych emocji.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz