Od wydania "Pani Jeziora", ostatniego tomu sagi o wiedźminie, aż do ukazania się "Narrenturm", minęły trzy długie lata, podczas których Andrzej Sapkowski odgrażał się, że na świat przyjdzie kolejna trylogia. Moje zainteresowanie tym faktem było raczej umiarkowane czy wręcz nikłe, ponieważ nie miałam wtedy jakichś specjalnych ciągot w kierunku jego twórczości. Sądzę, że ów fakt można mi wybaczyć, gdyż byłam jeszcze rozkosznym dzieciakiem, który więcej czasu spędzał na zabawach z rówieśnikami niż oczekiwaniu na książkowe nowości.
Autor jest głównie kojarzony z przygodami Geralta z Rivii, więc oczywistym było, że fani z pewnym niepokojem oczekiwali jego nowego dziecka. Pewnie zadawali sobie w międzyczasie pytanie, czy Sapkowski jest w stanie stworzyć prozę tak wspaniałą i wciągającą, jak saga o wiedźminie. Czy sprosta wyzwaniu, jakim jest napisanie powieści w konwencji historycznej. Już na początku tytuł skojarzył mi się z książką Kena Keseya, w której to przenosimy się do szpitala dla psychicznie chorych, a samo "Narrenturm" znaczy tyle, co Wieża Błaznów – miejsce, gdzie w średniowieczu zamykano ludzi umysłowo chorych.
Porównanie bardzo trafne, ponieważ bohaterowie Sapkowskiego niejednokrotnie udowadniają nam, że wypadałoby ich zamknąć w pokoju bez klamek. Są oni postaciami niezmiernie ciekawymi, z mocno zindywidualizowanymi osobowościami, którym zamiast psychotropów i terapii wstrząsowych są fundowane... modlitwy, post i mordobicie.
Mamy rok 1420, w Czechach do władzy dochodzą husyci, a w Polsce szaleje Inkwizycja. Wszyscy, którzy mają mniejsze lub większe powody, by się jej obawiać, włażą w ciemne nory z nadzieją przeczekania zagrożenia. Wszyscy, którzy mają choć trochę oleju w głowie.
Reinmar von Bielau, zwany również Reynevanem z Bielawy, to niedoświadczony młodzik, ambitny, zdolny, popędliwy i nierozważny, w dodatku początkujący kobieciarz. Niezbyt rozważne połączenie cech w czasach mu współczesnych, a jeżeli dorzucimy do tego jeszcze ciągoty w kierunku zakazanej przez Kościół magicznej sztuki oraz brak przysłowiowego oleju...
Wydarzeniem, które wepchnęło głównego bohatera do polityczno-religijnego kotła ówczesnego Śląska, było odkrycie jego cudzołożnego związku z Adelą von Stercza, żoną możnego pana. Jakby tego było mało, w czasie ucieczki ginie jeden członek szlacheckiej familii, czego Sterczowie ścierpieć nie mogą i poprzysięgają młodzikowi okrutną zemstę. Zaczynają ścigać go po całym Śląsku zarówno osobiście, jak i przez wynajętych zbirów.
Mówią, że niedaleko pada jabłko od jabłoni. W tym przypadku należałoby nieco to stwierdzenie przekształcić i napisać, że niedaleko pada jabłko od jabłka. Zarówno brat Reynevana, jak i on sam, stają się w krótkim czasie celem tajemniczego osobnika, który poluje na innowierców. Nie tylko w naszych czasach można być skreślonym już za samo nazwisko... Von Bielau, będąc absolwentem praskiego uniwersytetu, który zasłynął z sympatyzowania z heretykami jak i praktyk magicznych, siłą rzeczy jest skazany na bycie "pod lupą".
Bardzo dobrze skomentował niebywałą umiejętność bohatera do zakochiwania się, jak i popadania w tarapaty Zawisza Czarny, mówiąc "Oj, nie umrzesz ty chłopaczku śmiercią naturalną". Chcę nawiązać właśnie do tego stwierdzenia, choć z nieco innej strony. Chodzi mi mianowicie o to, że ilekroć Reinmar nie znalazłby się w jakiejś sytuacji bez wyjścia, tylekroć zawsze uda mu się z niej wyjść obronną ręką. Podejrzewam, że w sporej ilości przypadków jest to zasługa oryginalnych kompanów naszego chłoptasia, a są to – zaręczam – bardzo ciekawe osobistości. Szarlej, mężczyzna którego przeszłość owiana jest tajemnicą, a który również jest poszukiwany przez Inkwizycję, oraz mój ulubieniec – Samson Miodek, duch sprowadzony do naszego świata i uwięziony w ciele przygłupa. Niejednokrotnie właśnie ta myląca powierzchowność dziwnego kompana ratuje skórę pozostałej dwójce...
Już na samym początku książki mamy mocne wejście – odkrycie zdrady małżeńskiej, które staje się niejako wodą na młyn całej akcji. Tyle tylko, że przez kilkadziesiąt następnych stron mamy do czynienia z wybitnym laniem wody, przez które naprawdę ciężko było się przebić. Na szczęście potem robi się coraz ciekawiej, a na koniec jest nawet nieco przerażająco. Magia, z której Sapkowski nie zrezygnował w książce, wydaje się idealnie pasować do przedstawionego świata i odgrywać w nim kluczową rolę.
Wady? Nie ukrywajmy – mało jest wybitnych książek, które ich nie mają. Poza tym to, co dla jednych jest zaletą, dla drugich może być wadą – i na odwrót. Rzeczą, która najbardziej rzuciła mi się w oczy, jest tendencyjne potraktowanie duchowieństwa – praktycznie wszyscy przedstawiciele kleru są ludźmi obrzydliwymi, cynicznymi, bezwzględnymi i zboczonymi. Nie wspominam już nawet o chciwości, bo o rzeczach oczywistych się przecież nie rozmawia. Pisałam już nieco wcześniej o tym, że Reinmar zawsze wychodzi obronną ręką z wszelkich opresji – jest to wada, bo odbiera sporo realizmu. Jednak co to za książka, w której główny bohater ginie już po kilku pierwszych stronach? A to musiałoby nastąpić, gdyby autor trzymał się ściśle zasad racjonalności i prawdopodobieństwa.
Kilka miesięcy po ukończeniu lektury, podczas debaty nad recenzowanym tytułem, spotkałam się ze stwierdzeniem, że "po wnikliwszym zagłębieniu się w lekturę odkrywamy pewną przewrotność, a mianowicie: choć sama książka jest książką niewątpliwie humorystyczną, refleksja, którą nasuwa, jest zupełnie przygnębiająca. Wiara nic nie znaczy". Nie jestem pewna, czy dobrze zacytowałam mojego znajomego, jednak przekaz jest jasny. Wydaję mi się, że w "Narrenturm" nie chodzi o wiarę w Boga jako coś kluczowego, lecz, o ironio, o wiarę w ludzi, którzy bardzo często zawodzą pokładane w nich nadzieje.
Dzieło Sapkowskiego jest niewątpliwe tytułem wartym uwagi i mojego polecenia. Jednak już na początku lojalnie ostrzegam – nie jest to książka dla fanatycznych wielbicieli sagi o wiedźminie, ani dla tych, którzy postanowią sięgnąć po nią dla rozluźnienia. "Narrenturm" wymaga zastanowienia i trochę inicjatywy, by zrozumieć przytoczone w wielu miejscach łacińskie cytaty. Koniec końców jest to książka, której akcja osadzona jest w warunkach historycznych, więc nie ma w niej mowy o super bohaterach powalających jednym ciosem całe rzesze wrogów.
Jeżeli już jesteśmy przy historii chciałam zaznaczyć, że Sapkowski bardzo sprawnie połączył fantastykę z autentycznymi wydarzeniami, które w rzeczywistości miały miejsce. Jesteśmy uwodzeni piórem autora, który mistrzowsko obrazuje nam krucjaty husyckie i antyhusyckie (lecz nie tylko), które są wspaniałym tłem i dopełnieniem przygód Reinmara oraz jego wesołej kompanii. Poprzez splecenie faktów historycznych i fantastyki wychodzi nam bardzo udana fikcja literacka. Gdyby jednak przyszło komuś do głowy, aby odrzucić wszystko, co łączy się z gatunkiem fantasy, powstałby całkiem przyzwoity i niezmiernie ciekawy podręcznik do historii traktujący o piętnastowiecznym Śląsku. Podejrzewam, że cieszyłby się on o wiele większą sympatią uczniów niż to, z czego obecnie muszą korzystać.
Od strony technicznej nie mam "Narrenturm" nic do zarzucenia. W trakcie lektury nie natknęłam się na żadne błędy czy literówki, a moja jedyna uwaga dotyczy czcionki, która powinna być minimalnie większa, by czytanie nie męczyło oczu. Ale to tylko taka moja mała dygresja.
Komentarze
7/10
Dodaj komentarz