Fragment książki

35 minut czytania

1

To stare kobiety najchętniej ze mną rozmawiają.

Nie wszystkie i nie tylko one. Czasami starego mężczyznę również da się namówić na pogawędkę, zwłaszcza jeśli się o niego potknę. Zdarza się też półgłówek, który nie wie, gdzie się znalazł. Dwukrotnie rozmawiałem również z królowymi. Z reguły jednak w krainie Umarłych to stare kobiety wyrywają się ze swego niesamowitego transu, by gadać o życiu, które utraciły, niekiedy bardzo dawno temu. Teraz jednak nie przebywałem w krainie Umarłych. Tylko mi się śniło, że w niej jestem, a ten sen był straszniejszy od rzeczywistości.

Płaskie wyżynne wrzosowisko i okrągły kamienny budynek. Czuję w ustach smak pieczonego mięsa, soczystego i tłustego. Duszorośl. W cieniach poza kręgiem światła mojej pochodni wyczuwam jakieś niewidoczne stworzenia. Nieludzkie stworzenia, jakich nigdy nie spotkałem w tej krainie, ani nawet w tej drugiej, która leży za grobem. Wędruje…

— Peter!

…wśród nich jakaś kobieta, i to kobiecy głos dobiega mnie z mroku. Dostrzegam błysk ozdobionej klejnotami korony. Kobieta woła mnie po imieniu.

Przecież…

— Peter!

…nie żyjesz — mówię.

Od jedenastu lat — odpowiada ze śmiechem, od którego dreszcz wnika mi aż do kości. I…

— Peter! Szybciej!

Uderzyłem na oślep, do szaleństwa przerażony tym monstrualnym śmiechem. Moja pięść trafiła w ciało. Rozległ się krzyk i obudziłem się całkowicie. Jee leżał pod ścianą szopy dla owiec, dotykając małą dłonią czerwonej plamy na policzku.

— Jee! Przepraszam! Och, Jee, nie chciałem.

Popatrzył na mnie z wyrzutem, nie odzywając się. Przez uchylone przez niego drzwi do środka wpadało światło wczesnego poranka. Owce — dwie owieczki i trzy jagnięta — patrzyły na mnie ze słomy, na której leżały.

— Jee…

Co jednak mogłem powiedzieć? Już go przeprosiłem i to nic nie zmieniło. Nie mogłem cofnąć uderzenia — podobnie jak wielu wydarzeń w moim życiu.

Od jedenastu lat.

Wziąłem chłopca w ramiona. Nie opierał się. Gdy dotykałem jego kości palcami lewej dłoni, wydawały się bardzo małe. Czy dziesięciolatek powinien być aż tak drobny? Nie miałem pojęcia. Bardzo niewiele wiedziałem o dzieciach. Te, które mieszkały w wiosce, unikały mnie, być może z powodu kikuta. Mówiły na mnie „Peter Jednoręki”, nie wiedząc, jak straciłem drugą rękę, i nieświadome tego, że nie mam na imię Peter.

Czasami odnoszę wrażenie, że nawet Maggie zapomina o przeszłości. Ja jednak zawsze o niej pamiętam.

Jee uwolnił się z mojego niezgrabnego uścisku.

— Maggie mówi, że masz zabić jagnię na obiad. Najtłustsze.

Zamrugałem.

— Czy przybyli wędrowcy?

— Tak. I ich służba. Chodź!

Wędrowcy ze służbą. Naszą ubogą gospodę, przycupniętą nad wioską Applebridge pośród wzgórz u podnóża Gór Zachodnich, rzadko odwiedzają goście, a już nigdy tacy, którzy mieliby służbę. Z pewnością przybyli bardzo wcześnie rano. Spałem z owcami, ponieważ dwa dni temu wilk porwał jedyne jagnię Samuela Browna. Zabił je jeszcze w zagrodzie pod jego chatą. Maggie zażądała, żebym wybudował solidną szopę, a ja postanowiłem, że będę w niej spał.

— Nie ma potrzeby — upierała się dziewczyna, zaciskając usta. — Jest zamknięta ze wszystkich stron i nie ma okien.

Nie odpowiedziałem. Oboje wiedzieliśmy, dlaczego wolę spać w szopie, i żadne z nas nie mogłoby znieść dyskusji na ten temat.

Podniosłem się ze słomy, strzepnąłem jej kawałki z bluzy i nogawic, a potem wciągnąłem buty.

Już od dwóch lat prowadzimy wspólnie tę gospodę. Tylko dzięki Maggie dwoje siedemnastoletnich uciekinierów i Jee są w stanie zarobić na życie. To Maggie za resztę naszych pieniędzy wynajęła walącą się chałupę w Applebridge. Maggie, która wbijała gwoździe, szorowała podłogi i nieustannie zmuszała mnie do robienia tego samego, aż wreszcie chata miała główną salę, nadającą się do użytku kuchnię i trzy maleńkie sypialnie na górze. Maggie, która przyrządzała gulasz z dzikich królików i warzyw z kuchennego ogrodu, tak smaczny, że miejscowi wieśniacy opuszczali domostwa, by zjeść u nas kolację popitą kwaśnym ale, i spędzali długie zimowe noce na rozmowach, zadowoleni, że mają miejsce, w którym mogą się spotykać. Maggie, która kupowała ale, targując się tak zawzięcie, że zdobyła szacunek mężczyzn trzykrotnie starszych od siebie. Maggie, która zdobywała dla nas kurczaki, szyła nasze bluzy, piekła i gotowała. Maggie, która nie dalej jak tej wiosny kupiła dwie owieczki od wdowy Moore za nasze z trudem zaoszczędzone pieniądze. Zawdzięczałem jej wszystko.

Ale nie mogłem jej dać jedynego, czego ode mnie pragnęła. Nie mogłem jej pokochać. Stała między nami Cecilia, mimo że przecież umarła. Dwukrotnie. Cecilia, królowa Caroline i mój talent. Choć nie robiłem z niego użytku od z górą dwóch lat, nadal czułem go wewnątrz, jak ropiejący wrzód, który nie chce się zagoić.

Owce wlepiały we mnie głupie spojrzenia. Durne zwierzaki irytowały mnie nieustannie. Bekały, pierdziały, cierpiały na pryszczycę i grzybicę. Padały na grzbiet i — gdy były porośnięte wełną — nie potrafiły się podnieść bez pomocy. Nieustannie przeżuwały, a potem wypluwały mi resztki pokarmu na buty. Bały się nowych kolorów, niezwykłych zapachów i chodzenia w prostej linii. Śmierdziały.

Mimo to nie cieszyłem się na myśl o zabiciu jagnięcia. Jedna z owieczek leżała przy dwóch młodych, druga zaś karmiła swoje jedno. Które z nich Maggie uważała za „najtłustsze”? Ilu było wędrowców i skąd przybywali?

Powinienem się bać wędrowców, ale przekonałem się, że wcale tak nie jest. Każdą zmianę w ciasnej, nużącej rutynie niezmiennego życia w Applebridge przywitałbym z radością. Nie miałem też powodów do obaw. W Reginokracji już od dwóch i pół roku panował pokój. Lord protektor Robert Hopewell władał nią w imieniu sześcioletniej księżniczki Stephanie. Nikt nie wiedział, gdzie się podziałem i kim teraz byłem. Wędrowcy będą przyjemną odmianą.

— Wybacz — rzekłem do większego i tłustszego z dwóch jagniąt. Popatrzyło na mnie i przysunęło się bliżej matki.

Wyszedłem z szopy, starannie ryglując drewniane drzwi, i ruszyłem ścieżką prowadzącą na zaplecze chaty. Letni poranek był rześki i pogodny. Przy dróżkach kwitły dzikie róże, stokrotki, jaskry i dzwonki. Ćwierkały ptaki. Chata stała u podstawy wzgórza. Za nią ciągnął się lesisty stok. Na dole widziałem gospodarstwa rolne i sady Applebridge, pola i drzewa. Wszystkie miały tę delikatną żółtozieloną barwę, widywaną tylko raz w roku. Rzeka była wartka i niebieska. Prowadził przez nią stary kamienny most, któremu wioska zawdzięczała swą nazwę. W ogrodzie kuchennym Maggie pachniało miętą i lawendą.

Wyszedłem zza rogu chaty na podwórko stajni i stanąłem jak wryty.

Jee powiedział mi, że to wędrowcy i ich służba, ale nie spodziewałem się zobaczyć czegoś w tym rodzaju. Pięć mułów, silniejszych niż osły i bardziej wytrzymałych niż konie, oporządzał i poił chłopak mniej więcej w moim wieku — choć wiedziałem, że po wszystkim, co uczyniłem i co mnie uczyniono, wyglądam na więcej niż siedemnaście lat. Muły były dorodne, ale sprawiały wrażenie zmęczonych ciągnięciem czterech wozów, które staczano teraz z drogi. Trzy z nich to były wozy drabiniaste, jakimi wszyscy zwozili plony na targ, ale wypełniono je wysokimi stosami polerowanych drewnianych skrzyń, bogato rzeźbionych mebli, beczek oraz płóciennych worków. Czwarty pojazd miał dach i wyposażono go w podwójne lejce. Wędrowni handlarze przewożą takimi swe stragany z jarmarku na jarmark w okolicach gęściej zaludnionych niż nasza. Ten wehikuł miał jednak pozłacane koła, mosiężny osprzęt i srebrne ozdoby. To nie był wóz ani kareta, lecz dom na kołach. W środku zapewne wyglądał równie bogato jak na zewnątrz.

Skąd się tu wzięli tacy goście i co ich skłoniło do jazdy nocą, gdy świecił tylko wąziutki sierp księżyca?

— Dzień dobry — przywitałem młodzieńca. — Jestem…

Warknął coś do mnie, ale nie zrozumiałem go z uwagi na silny akcent o wysokiej tonacji.

— Słucham?

Tym razem zrozumiałem wystarczająco wiele słów.

— Ty… półgłówek? Powiedz… się pośpieszą… śniadanie dla mojej pani!

Do ust podeszły mi gwałtowne słowa. Byłem właścicielem tej gospody, a on tylko chłopcem stajennym! Nim jednak zdążyłem go zwymyślać, drzwi chaty się otworzyły i wypadła z nich Maggie.

— Peter! Musisz zaraz zabić to jagnię, jeśli mam podać obiad w południe! Po południu wyjeżdżają!

Wspierała ręce na biodrach, spod czepka wysuwały się jej jasne loki, a od kuchennego żaru czoło pokrywał pot. Biały fartuch zakrywał czystą szarą suknię, którą sama uszyła. Maggie ubierała się na szaro, czerwono albo brązowo, ale nigdy nie na zielono ani niebiesko. To były kolory dwóch królowych, którym służyła jako pomoc kuchenna. Tupnęła nogą obutą w ładny skórzany trzewik. Była ładna, zdeterminowana i bardzo kompetentna: Maggie jako pani i władczyni.

Jak zwykle wzbudziło to we mnie chęć stawienia oporu. Nie lubiłem, by mi rozkazywano. Przez całe życie wykonywałem czyjeś rozkazy: ojczyma, naczelnej praczki, królowej. W mojej chacie nikt nie będzie mną rządził ani mnie beształ.

— W swoim czasie — odparłem z irytacją. — Na razie rozmawiam z tym człowiekiem.

Chłopak ignorował mnie, zajęty karmieniem mułów.

— Peter, musimy…

— W swoim czasie!

W drzwiach chaty pojawił się Jee.

— Maggie, masz przyjść! Chcą…

Nie czekałem, aż usłyszę, czego chcą. Głupi napad złości już mi przeszedł. Maggie ciężko pracowała dla nas obojga. Wędrowcy z pewnością byli bogaci i dobrze nam zapłacą. Zachowywałem się jak dureń, nie robiąc tego, co mi kazała. Ruszyłem z powrotem ku szopie.

Nagle jednak drzwi z tyłu wielkiego wozu się otworzyły i wyszła z nich jakaś staruszka. Potknęła się na stopniu. Chciałem jej pomóc, ale oboje się przewróciliśmy. Poczułem się tak, jakby przygniótł mnie bardzo wielki i gęsty materac.

— Dziękuję! — zawołała z tym samym dziwnym akcentem.

— Coś ci się stało, pani?

— Nie, ale muszę chwilkę odetchnąć, chłopcze.

Zaprowadziłem ją na drewnianą ławkę stojącą przed chatą. Klapnęła na nią ciężko, a potem zaczęła mówić.

Zawsze to stare kobiety najchętniej ze mną rozmawiają. Po raz kolejny cały mój świat zmienił się z tego powodu.

2

Staruszka była kimś w rodzaju służącej. Miała na sobie prostą brązową suknię i biały czepek, podobne do noszonych przez Maggie, ale uszyte ze znacznie droższej tkaniny, na jaką moja towarzyszka nigdy nie mogła sobie pozwolić. Na czepku wyhaftowano splecone ze sobą litery „C” i „S”. Gdy kobieta odpowiadała na moje pytania, jej szeroka, pomarszczona twarz ciągle przechodziła z bladości w rumieniec i z powrotem.

— Na pewno nic ci się nie stało, pani?

— Nic mi nie jest. Mam dobrą wyściółkę… pozwól mi tylko…

— Mogę ci przynieść trochę wody. Albo ale.

— A wina?

— Nie.

Wino było za drogie dla naszej gospody.

— To dziękuję.

Jej oddech trochę się uspokoił.

— Jestem Peter Forest, właściciel tej gospody. Skąd przybywacie, pani?

Ku mojemu zaskoczeniu jęknęła.

— Stracone! Wszystko stracone! — zawołała i zakryła oczy dłońmi.

— Stracone? Co jest stracone?

Wypłynął z niej strumień słów. Rozumiałem co trzecie z nich.

— Dwór… pożar… dziecko… moja pani… to wszystko, co zostało… dziecko…

Położyłem dłoń — swą jedyną dłoń — na jej ramieniu w uspokajającym geście.

— Pożar? We dworze twojej pani wybuchł pożar?

— Nie! — Z jej ust znowu popłynęły słowa. Tym razem zrozumiałem tylko trzy. — Zniszczony… armia… dzikusy.

Dzikusy. Armia dzikusów.

Ścisnąłem jej ramię tak mocno, że nie tylko poderwała masywne ciało, lecz również przestała mówić.

— Armia? Dzikich wojowników w futrzanych strojach? I przybywacie z zachodu?

— Tak, chłopcze. Puść mnie!

Zrobiłem to. Wstała chwiejnie z ławki, przeszywając mnie oburzonym spojrzeniem. Ja również się podniosłem.

— Wybacz, pani. Zaskoczyły mnie twoje wieści. Czy jesteś pewna? Armia dzikusów maszeruje na nas z zachodu? Przekroczyła góry i niszczy osady po drodze? Czy wiesz, kim są?

Potrząsnęła głową, nadal łypiąc na mnie ze złością. Nagle w wielkim wozie rozległo się piskliwe kwilenie. Niemowlę. Staruszka poczłapała w tamtą stronę. Znowu złapałem ją za ramię.

— Pani, proszę, jeszcze tylko jedno pytanie i…

Strząsnęła jednak moją rękę i weszła do wozu, zamykając za sobą drzwi. Ujrzałem przelotnie mroczne wnętrze, pełne dywaników i ozdobionych haftami poduszek. Stała w nim rzeźbiona drewniana kołyska.

Opiekunka nie powiedziała mi, czyja armia maszeruje z zachodu, ale ja i tak to wiedziałem.

Przez długą chwilę gapiłem się na zamknięte drzwi wozu. Nie widziałem ani ich, ani w ogóle nic na podwórku, a jedynie przeszłość. Wreszcie rozjaśniło mi się przed oczyma, otworzyłem drzwi gospody i wszedłem do środka.

Nasza główna sala jest mała. Są w niej dwa długie, ustawione na kozłach stoły, zajmujące całą przestrzeń między paleniskiem a drzwiami. Siedziało za nimi dwóch mężczyzn. Był piękny letni poranek i na palenisku nie palił się ogień, choć oczywiście zapalono go w kuchni na zapleczu. Dwa uchylone okna wpuszczały do środka delikatny wietrzyk. Wąskie schody wiodły do pokojów na górze. Schodziła z nich dziewczyna, wspierająca się jedną ręką o ścianę, jakby bała się, że z nich spadnie. Młodszy z dwóch mężczyzn — obaj byli odziani w bogate aksamitne stroje, zmięte i brudne od trudów podróży — zerwał się z miejsca, by jej pomóc.

— Joanno! Ostrożnie!

— Nic mi nie jest.

Rozciągnęła usta w drżącym, pełnym miłości uśmiechu. Ich akcent łatwiej mi było zrozumieć niż ten, z jakim mówiła służba na podwórku. Dziewczyna miała pospolitą twarz i była bardzo wychudzona. Wdziała brokatową suknię, za luźną w talii i na brzuchu. Mogła być w ciąży, ale domyślałem się, że raczej niedawno urodziła i nie wróciła jeszcze w pełni do siebie. Młody mąż zaprowadził ją do stołu, gdzie siedział starszy mężczyzna pochłaniający chleb, ser i ale.

— Czy nie ma nic innego? — zapytał młodszy. — Joanna nie może tego jeść!

Dziewczyna zadrżała.

— Mogłabym spróbować trochę chleba.

Na jej bladym czole perlił się pot, choć w gospodzie nie było ciepło. Oczy lśniły zbyt jasnym blaskiem.

— Żona oberżysty obiecała nam wiosenne jagnię — mówił młody mężczyzna z desperacją w głosie. — Mogłabyś je zjeść, prawda, kochanie? Mięso prześliznęłoby się do żołądka i dodało ci sił.

— Tak, Harry. — Podtrzymywanie słodkiego uśmiechu wymagało od niej straszliwego wysiłku. Nagle złapała się krawędzi stołu. — Gdybym mogła na chwilę wyjść na dwór…

Harry pomógł jej to zrobić. Starszy mężczyzna popatrzył na mnie.

— Idź zapytać, czy…

— Jestem Peter Forest, właściciel tej gospody — oznajmiłem. Powtarzałem te słowa już wiele razy i zawsze pobrzmiewała w nich odrobina niedowierzania. Wziął mnie za sługę. Sam często tak się czułem.

— Wybacz, proszę. Jestem lord Carush Spenlow. Kiedy gulasz z jagnięcia będzie gotowy? Musimy jak najszybciej wrócić na trakt.

— Gulasz wymaga czasu, mój lordzie — odparłem z całą stanowczością, na jaką mogłem się zdobyć, choć jagnię nadal chodziło na własnych nogach. — Powiedziano mi też, że wy i wasze muły potrzebujecie co najmniej pół dnia odpoczynku.

— To prawda, to prawda. — Lord Carush wstał, uderzając z brzękiem mieczem o skraj stołu. Rozejrzał się wkoło, znowu usiadł i wbił wzrok w chleb z serem. — Moja synowa nie czuje się dobrze — wyznał nagle. — Czy w wiosce jest aptekarz?

— Obawiam się, że nie ma.

— A gdzie znajdziemy najbliższego lekarza?

— Zapewne w Morsebury, dwa dni szybkiej jazdy na wschód stąd.

— Macie położną?

— Tak. Panią Johns. Jest bardzo biegła.

— Wyślij po nią, proszę.

— Już się robi, mój lordzie.

Popatrzyliśmy na siebie. W głębi jego oczu przemieszczały się cienie. Wiedział równie dobrze jak ja, że jeśli lady Joanna ma gorączkę połogową, nawet najbieglejsza położna nie zdoła jej pomóc. Lekarz również nie. Młody Harry Spenlow wkrótce zostanie wdowcem, a dziecko w pozłacanym wozie będzie sierotą.

— Panie, podróżowaliście przez całą noc — odezwałem się. — Jakie wieści z zachodu przywozicie?

— Nie słyszałeś? Starałem się opowiedzieć o tym wszystkim, których spotkaliśmy po drodze. Zza gór nadciągnęła armia. Najeźdźcy łupią po drodze wszystkie posiadłości, zarzynają zwierzęta na mięso, rabują dobytek i palą dwory. To armia dzikusów. Ledwie przypominają ludzi w swych futrach i piórach, ale mają straszliwą broń, którą zwą strzelbami. Te strzelby wyrzucają kawałki metalu z wielką prędkością i siłą. Nigdy nie widziałeś nic w tym rodzaju!

Owszem, widziałem.

— Puścili z dymem mój dwór — ciągnął lord Carush. — Ledwie uszliśmy z życiem. Moja biedna kucharka… Naszych sąsiadów dzikusy również spaliły. Tak przynajmniej słyszałem. Szlachta w górach mieszka daleko od siebie i wieści przyniósł mi goniec. Nie patrz tak, proszę. Wszystko, co słyszałem, sugeruje, że dzikusy nie palą wiosek i nie krzywdzą prostych ludzi. Tylko szlachtę.

— Dlaczego?

Wzruszył ramionami z pełną frustracji bezradnością człowieka przyzwyczajonego do tego, że jego rozkazy są wykonywane.

— Być może to szaleńcy albo półgłówki, ale najprawdopodobniej pragną wysłać do pałacu ostrzeżenie mówiące: „Jeśli nie dacie nam tego, czego chcemy, zniszczymy waszą szlachtę”.

— A czego chcą?

Serce łomotało mi powoli i boleśnie, jakby rzucano mi na pierś kamienie, jeden po drugim.

Prowincjonalny lord niecierpliwił się już faktem, że rozmawia z wiejskim oberżystą jak równy z równym. Mimo to odpowiedział mi.

— Nie wiesz? Synowi wodza dzikusów obiecano rękę księżniczki Stephanie. Przed trzema laty, nim królową Caroline spalono jako czarownicę. A teraz przybyli po księżniczkę. Armią dowodzi syn lorda Soleka, Młody Wódz…

— Ale…

— Zajmij się wreszcie tym gulaszem!

— Tak jest, mój lordzie.

Odwróciłem się i powlokłem z powrotem do szopy dla owiec. Ostatnie słowa Carusha Spenlowa doścignęły mnie, gdy już wyszedłem w blask słońca. Brzmiały przepraszająco. Żałował, że potraktował mnie nieuprzejmie. To był dobry człowiek.

— Goniec z dworu mojego sąsiada mówił, że dzikusy oprócz księżniczki szukają kogoś jeszcze. Wypytywali służbę, w tym również moją kucharkę, która oczywiście nic nie wiedziała. Bydlaki!

Moje serce zamarło w bezruchu.

— Kogo… O kogo…?

Lord Carush potrząsnął głową.

— Nie wiem. Proszę, zajmij się tym gulaszem.

3

Zarżnąłem jagnię. Jee był potrzebny w gospodzie i nie mógł pobiec po położną, poszedłem więc po nią sam, ponieważ w kuchni nie ma ze mnie żadnego pożytku. Maggie zrobiła gulasz, goście spożyli go w południe i odjechali, nim rzucane na trawę cienie zrobiły się długie. Pani Johns zjadła resztę gulaszu w pustej sali, siedząc przy stole z Jee, Maggie i ze mną. Pomieszczenie miało grube ściany i kamienną podłogę. Wypełniał je chłodny półmrok. Po podbródku chłopca spływał sos. Jee wytarł go kawałkiem chleba.

— Ta dziewczyna, lady Joanna, umrze — oznajmiła położna. — Nie mogłam nic dla niej zrobić.

Maggie skinęła głową. Uczesała przed chwilą włosy i zmieniła fartuch. Znowu miała minę pani i władczyni. Starałem się na nią nie patrzeć.

— Wielka szkoda — ciągnęła pani Johns. — To miła dziewczyna. Ale w ogóle nie ma sił. Nie jest stworzona do rodzenia dzieci. Ty, Maggie, mogłabyś urodzić tuzin, nie przerywając prowadzenia gospody.

Zacząłem jeść szybciej, nie odrywając spojrzenia od talerza.

Pani Johns połknęła z żalem ostatni kawałek mięsa i otarła usta.

— Świetna z ciebie kucharka, moja droga Maggie. Śmiem twierdzić, że mogłabyś gotować dla takich jak ten cały lord. Wiesz, że jego kucharka umarła podczas podróży?

— Nie — zaprzeczyła Maggie, zbierając puste talerze.

— Tuż za Applebridge, w Two Forks. Zapłacili Smallingom, żeby pochowali biedaczkę. Nie mieli czasu sami tego zrobić, bo biedna lady Joanna jest bardzo ciężko chora.

— Dlaczego umarła?

— Z powodu poparzeń. Podczas pożaru próbowała ocalić swoje specjalne przyprawy. Pochodziły aż z Benili.

Maggie skrzywiła się. Wiedziałem, że widziała zbyt wiele śmierci i niebezpieczeństw, by narażać życie dla przypraw, choćby nawet najdroższych i najbardziej egzotycznych.

— Ale była już stara — dodała pani Johns z pełnym samozadowolenia tonem kogoś, kto dopiero niedawno wkroczył w wiek średni. — Śmiem twierdzić, że jej czas i tak by wkrótce nadszedł. Wszyscy musimy kiedyś odejść. To najczystsza prawda.

Jee uniósł wzrok. Maggie niedawno ostrzygła mu włosy. Krótkie delikatne kosmyki poruszały się na świeżym wietrzyku wpadającym przez drzwi. Nie odrywał spojrzenia ciemnych oczu od Maggie, którą uwielbiał. Nie bez powodu: uratowała go przed nędzą, głodem i ojcem, który się nad nim znęcał.

— Maggie, czy uciekniemy przed armią dzikusów jak ci wędrowcy? — zapytał.

— Nie — odpowiedziała.

— Tak — odparłem.

Pani Johns przenosiła spojrzenie z jednego na drugie z nas. Dopiła kufel ale.

— No cóż, ja nie opuszczę Applebridge — oznajmiła. — Moja kuzynka ze Starbury słyszała od swej szwagierki z Buckhurst, która dowiedziała się tego od mieszkańca wioski, przez którą przechodziły dzikusy, że wojownicy z zachodu nie krzywdzą prostych ludzi. Żadnej dziewicy nie spadł z głowy nawet jeden włosek. Nawet jeden. Nie palili ani nie kradli. Mszczą się tylko na szlachcie. Nas to nie dotyczy.

To samo słyszałem od lorda Carusha. Otworzyłem usta, chcąc powiedzieć: „Skąd wiemy, czy dzikusy będą się trzymać tego planu?”, ale Maggie mnie uprzedziła. Jak zwykle.

— To prawda — zgodziła się pośpiesznie. — To samo powiedział mi ich stajenny, kiedy jadł śniadanie w kuchni. Nam, w Applebridge, nic nie grozi.

— Ale skąd wiemy, czy dzikusy… — zacząłem.

— Zupełnie nic!

Popatrzyliśmy na siebie ze złością. Wystraszony Jee odsunął się od Maggie. Pani Johns wstała.

— Pójdę już. Trzeba przyznać, że ten lord Carush nie okazał się skąpcem. Jest zrujnowany i spalili mu dwór, ale i tak zapłacił mi trzy razy więcej, niż zwykle dostaję.

Otworzyła szeroką czerwoną dłoń i pokazała leżące na niej srebrne monety.

— To znaczy, że nie uciekniesz z Applebridge, pani Johns? — zapytała Maggie z pasją w głosie.

— Nie, nie, dziecko. Już ci mówiłam, nie ma potrzeby.

— A czy rodzina twojej córki ucieknie?

— Nie.

— A Smallingowie, Staffordowie i Trentonowie?

— Też nie. Do widzenia, moi drodzy.

Pani Johns wyszła. Maggie obrzuciła mnie triumfalnym spojrzeniem.

— Muszę się zająć owcami — oznajmiłem.

— Peter…

Wyszedłem z gospody, wiedziałem jednak, że odwlokłem sprawę tylko na chwilę. Dziś w nocy dojdzie do konfrontacji.

Tymczasem sprawdziłem plastry w ulu — choć świetnie wiedziałem, że pora jest jeszcze za wczesna na miód, przyniosłem owcom wody ze studni i oczyściłem zagrodę. Powinno się je dzisiaj wyprowadzić na pastwisko, ale przeszkodził mi ten cały interes z gośćmi. Zrobię to teraz. Na pastwisku owce będą łazić bez celu, przeżuwając trawę, a gdy tylko usłyszą albo zwęszą coś dziwnego, rzucą się do ucieczki i będę musiał je gonić. Maggie nie będzie zadowolona. Powie, że późne popołudnie to nie pora na pasienie owiec. Ja jednak musiałem wyrwać się choć na chwilę z chaty.

Syn lorda Soleka przybywał na czele armii po swą małoletnią narzeczoną, księżniczkę Stephanie. Lord Robert Hopewell, który był nie tylko lordem protektorem, lecz również dowódcą wojsk Reginokracji, z pewnością już o tym wiedział. Dzikusy miały strzelby, a Reginokracja nie.

To nie moja sprawa. Tak powiedziała Maggie.

Wyprowadziłem owce dalej na pole, niż miały ochotę iść, na pastwisko położone nad Two Forks. Zmierzch dopadł nas nad Apple River. Brzegi gęsto porastały lilie i zielone sitowie, a łąki były pomarańczowe od nagietków. Srebrnozielone liście topoli drżały na ciepłym wietrzyku. Żaba, spłoszona przeze mnie, gdy siadałem na trawiastym wzniesieniu, skoczyła do bagiennego stawu. Otaczało mnie letnie popołudnie, długie i złote, przesycone wonią koniczyny, dzikiej mięty oraz czystą, ostrą wonią rzeki.

Jedna z owieczek zabeczała żałośnie — albo ze zmęczenia, albo dlatego, że zarżnąłem jej drugie jagnię. Jeszcze o tym nie zapomniała.

Ja również nie mogłem zapomnieć. O niczym. O teraźniejszości ani o przeszłości. Teraźniejszością była Maggie. Spałem z nią tylko raz i teraz uważała mnie za swoją własność. Przeszłością była cała reszta.

Maggie mogłem okłamać. Samego siebie również byłem w stanie okłamywać, ale tylko przez krótki czas. Nieprzypadkowo zaciągnąłem te głupie owce aż do Two Forks. Tam właśnie umarła poparzona kucharka lorda Carusha Spenlowa. Tam mieli ją pochować Smallingowie.

— Dzikusy szukają kogoś jeszcze — powiedział mi lord Carush. — Wypytywali służbę.

Nie, nie trafiłem tu przypadkowo.

Miałem zamiar przejść na drugą stronę.

Minęły już z górą dwa lata, odkąd ostatnio to robiłem, ale wszystko we mnie — nerwy, kości, ciarki przebiegające po skórze — pamiętały ową zdolność. Urodziłem się z nią i używałem jej od szóstego roku życia. Nie, to nieprawda. To nie ja używałem tej umiejętności. Inni wykorzystywali ją dla swoich celów i mnie również. Bądź też stawiali mnie w sytuacji, w której musiałem przejść na drugą stronę albo zginąć. Ale nie tym razem. Tu i teraz, na pastwisku nieopodal Two Forks, powyżej Apple River, z własnej woli przejdę do krainy Umarłych.

A co, jeśli nie potrafiłem już tego robić? Jeśli dojrzałość, brak praktyki albo jakiś inny, niezgłębiony czynnik zniszczyły mój talent? Tak właśnie nazywały to królowa Caroline i Matka Chilton: „twój talent”. Nienawidziłem tego talentu. Korzystałem z niego tylko po to, by utrzymać się przy życiu, a w końcu nadużyłem go, aby ocalić Maggie. Potem znienawidziłem go jeszcze bardziej. Ale on był mój — był mną — a życie w Applebridge sprawiło, że znowu musiałem z niego skorzystać.

Potrzebny jest ból. Ból i poddanie się, które — paradoksalnie — jest kwestią woli. Przywiązałem owce do drzewa hikory, położyłem się na trawiastym wzniesieniu i ująłem w rękę nóż. Szybko, szybko, nim zdążę zmienić zdanie. Wbiłem sobie sztych noża w udo i stało się.

Ciemność…

Chłód…

Ziemia wypełniająca mi usta…

Robaki w moich oczach…

Gleba więżąca moje odarte z ciała ręce i nogi…

Ale tylko przez chwilę. W końcu nie umarłem naprawdę. Smak śmierci utrzymywał się jedynie przez krótki moment przejścia przez barierę, której nie potrafi przeniknąć nikt, kto nie jest hisafem, nawet sami Umarli. To potężna bariera, lita i wielka jak sama Ziemia. Bariera grobu. Próbowałem krzyknąć, ale nie byłem w stanie tego zrobić, gdyż usta wypełniała mi ziemia. Chciałem machać rękami, ale nie mogłem, bo na moich nagich kościach nie było mięśni ani ciała. I nagle było po wszystkim. Ziemia zniknęła, a moje ciało odzyskało poprzednią postać. Przeszedłem na drugą stronę. Wstałem i rozejrzałem się.

Kraina Umarłych przypomina naszą, ale jest dziwnie rozciągnięta, a niekiedy również zniekształcona. Kilka kroków na podgórskim pastwisku mogło się równać połowie mili tutaj albo dwóm milom czy pięciu. Albo kilku krokom. Czasami nasze rzeki, lasy i wzgórza istnieją w tej krainie, a w innych przypadkach nie. Kraina Umarłych jest większa od naszej i mam wrażenie, że zmienia się z czasem — tak samo jak nasza, ale nie w taki sam sposób. Jest naszym cieniem obróconym w ciało. Podobnie jak cień kurczy się i rozszerza, ale pod wpływem czegoś niewidzialnego, co nie jest słońcem. Tu nie ma słońca.

Ale jest tu światło, zawsze słaby blask, jak w pochmurny dzień. Niebo wisi nisko, jest szare i jednolite. W tym chłodnym, łagodnym blasku ujrzałem rzekę, pastwisko i bagienny staw, do którego przed chwilą skoczyła żaba. Tu jednak oczywiście nie było żadnych żab ani moich owiec. Nie ma tu nic żywego. Tylko Umarli.

Kilku z nich leżało albo siedziało na łące. Nigdy nie oddalają się zbytnio od miejsca śmierci. Siedzą — przez całe dni, lata, być może stulecia — wpatrując się w pustkę albo gapiąc na twarze towarzyszy, w całkowitej apatii, bezmyślnym spokoju, który nigdy się nie zmienia. Tylko starców można czasem wytrącić z transu, a i oni szybko zapadają weń z powrotem.

Moje ciało, pozostawione wśród żywych, również będzie teraz wyglądało jak pogrążone w transie, aż do chwili, gdy wrócę, by znowu je ożywić.

Posuwałem się wzdłuż brzegu rzeki ku miejscu, gdzie w krainie żywych znajdował się cmentarz Smallingów. Wiedziałem, że dotarłem we właściwe miejsce, nie tylko dzięki potężnemu dębowi, lecz również dzięki większej liczbie Umarłych. Cmentarz się rozciągnął, by zapewnić miejsce wszystkim, zbliżając się rozmiarami do całkiem sporego lasku. Niektórzy Umarli siedzieli w kręgach. Zdarza się to często, nie mam pojęcia dlaczego. Szedłem między drzewami, przyglądając się twarzom i ubraniom.

Kucharkę lorda Carusha Spenlowa nietrudno było rozpoznać. Ktoś ubrał ciało w brązową suknię i haftowany czepek, takie same, jakie nosiła opiekunka do dziecka lady Joanny. Tak właśnie pochowali ją Smallingowie. Siedziała teraz, gapiąc się na polny kwiat. Jej stara, pomarszczona twarz była całkowicie spokojna. Ślady po poparzeniach zniknęły; Umarli nie przynoszą tu ze sobą ran ani chorób. W jakimś innym miejscu krainy Umarłych siedziała moja matka, równie bezmyślna. Kiedyś rozpaczliwie pragnąłem ją odnaleźć, ale teraz każdy mój czyn i każdy oddech należały do Maggie.

— Pani — przywitałem kucharkę. Nie poruszyła się. Niemniej to stare kobiety najchętniej ze mną rozmawiają, jeśli tylko wykażę się wystarczającym uporem. Uklęknąłem na trawie obok niej, złapałem ją za bark i potrząsnąłem. — Pani kucharko!

Jej stare oczy powoli skierowały się na mnie. Nagle pojawił się w nich błysk świadomości.

— Czego chcesz? Znowu chleba z rozmarynem? Powiedziałam im… Och!

Widziałem, że nagle uświadomiła sobie prawdę. To jej jednak nie przeraziło. Umarli rzadko boją się prawdy.

— A więc umarłam?

— Tak, pani.

— Chleb…

Zamrugała, a potem zaczęła się ode mnie oddalać. Umarłych mało interesuje ich niedawne życie, nie po tym, jak po raz pierwszy zapadną w trans. Tego właśnie nie potrafią zrozumieć ich najbliżsi, pozostawieni w świecie żywych. Żeby w ogóle nawiązać rozmowę z Umarłymi, trzeba mówić o ich dzieciństwie, które najwyraźniej pamiętają lepiej, albo szybko zadawać pytania. Ja byłem szybki.

— Pani, zaczekaj! Armia dzikusów…

— Przestań mną potrząsać, młody człowieku. Pozwól mi odejść!

— Przepraszam. Chodzi mi o armię dzikusów, którzy spalili dwór lorda Carusha.

— Lorda Carusha — powtórzyła na próbę, jakby ćwiczyła wymowę jakiegoś obcego języka.

— Tak, jego dwór. Pożar. Dzicy żołnierze kogoś szukali. Wypytywali o niego służbę. O kogo chodziło?

Zapadała już w bezmyślny spokój. Potrząsnąłem nią tak mocno, że jej głowa się zakołysała, a haftowany czepek przekrzywił na siwych włosach. Umarli nie czują bólu, ale można ich wyprowadzić z równowagi.

— Pozwól mi odejść!

— Przestanę, jeśli mi powiesz, kogo szukali dzicy żołnierze. Kogo?

Zmarszczyła brwi w skupieniu.

— Szukali… Szukali…

— Kogo?

Zmarszczki na jej twarzy przerodziły się w głębokie żleby i wysokie wzgórza, cały krajobraz poświęcony próbie przywołania wspomnień. W końcu jej się udało.

— Młodego czarownika. Tego, który poprowadził armię magicznych iluzji przeciwko lordowi Solekowi. Który zabił jego dziką lordowską mość za panowania królowej Caroline. Szukają… Szukają…

Przestałem nią potrząsać.

Twarzą staruszki targnął ostatni spazm.

— Rogera Kilbourne’a! — zawołała triumfalnie.

Puściłem ją i natychmiast znowu zapadła w spokój Umarłych. Gapiłem się na nią przez pewien czas, a potem wpatrzyłem się w pustkę.

Pamiętałem przeszłość, ale armia dzikusów również o niej nie zapomniała. Oni też pamiętali bitwę pod pałacem, podczas której czerwona krew ich wodza splamiła zielone płytki pokrywające dziedziniec królowej Caroline. Pamiętali armię, którą wysłałem wtedy przeciwko nim. Mieszkańcy Reginokracji zwali ją „magicznymi iluzjami z Kraju Czarowników”, ja jednak wiedziałem, że w rzeczywistości byli to żołnierze, których na krótko sprowadziłem tu z krainy Umarłych. Nie można ich było pozbawić życia po raz drugi, dzięki czemu bezkarnie zabijali wrogów. Dzicy nie zapomnieli o poniesionych wtedy stratach i o śmierci wodza. Przybyli tu nie tylko po księżniczkę, której rękę im obiecano, lecz również po zemstę.

Szukali mnie. Rogera Kilbourne’a.

4

Powrót do krainy żywych wymaga znacznie mniej bólu niż przejście w tamtą stronę. Nie wiem, dlaczego tak jest. Wystarczyło, bym zacisnął lekko zęby na wewnętrznej powierzchni policzka. I już…

Ciemność…

Chłód…

Ziemia wypełniająca mi usta…

Robaki w moich oczach…

Gleba więżąca moje odarte z ciała ręce i nogi…

Poczułem, że znowu leżę na trawiastym wzniesieniu na pastwisku pod Two Forks. Niebo przybrało granatową barwę. Czas — podobnie jak krajobraz — może się rozciągać albo kurczyć po drugiej stronie. Spędziłem tam wiele godzin. Pojawiły się już pierwsze gwiazdy. Nowy księżyc był wąziutkim sierpem, ściskającym stary w świetlistych ramionach.

Coś przedzierało się z trzaskiem przez nadbrzeżne sitowie.

Zerwałem się na nogi. Owce beczały, a jagnięta, które zasnęły u boków matek, próbowały się podnieść, popiskując cichutko. Wilk, który porwał jagnię Samuela Browna? Wyjąłem nóż. Wiedziałem, że postąpiłem głupio, prowadząc maleńkie stadko Maggie tak daleko od domu o tak późnej porze. Nie miałem czasu rozpalić ogniska, a Peter Jednoręki nie mógł się mierzyć z wilkiem.

To nie był wilk.

Z sitowia wypadł wielki pies. Podbiegł prosto do mnie i polizał mnie po ręce. Miał krótką, szarą sierść, niewielki ogon i potężny pysk. Ujrzałem podwójny szereg ostrych zębów, ale wielki różowy jęzor zwierzęcia ślinił się radośnie na moje palce, nie mogłem więc się go bać.

— Hej, piesku, hej…

Owieczka wydała z siebie przenikliwy pisk przerażenia. Jej jagnię podniosło się na chwiejne nogi i zaczęło kwilić.

— Wszystko w porządku, głupie zwierzaki. Popatrzcie, to jest dobry pies. Prawda, piesku?

Owce nadal wydawały z siebie dźwięki, z jakimi nigdy dotąd się u nich nie zetknąłem. Pies je ignorował. Młodsza owieczka wykrzywiła głupi pysk w grymasie strachu i rzuciła się do ucieczki, porzucając jagnię. Była znacznie szybsza, niżbym się tego spodziewał. Popędziłem za nią. Maggie by mnie zabiła, gdybym stracił jedną czwartą jej cennego stada. Po chwili dorwałem durne bydlę. To było tak, jakbym skoczył na koc położony na poruszającym się kamieniu. Przetoczyliśmy się razem po gąbczastej trawie — owca, człowiek, a potem również pies, który radośnie przyłączył się do zabawy.

— Złaź! Złaź natychmiast! — wrzasnąłem. Ku mojemu zdumieniu posłuchał mnie i położył się na trawie w odległości kilku stóp.

Uwiązałem nadal przerażoną przewodniczkę stada, zarzuciłem sobie jej jagnię na plecy (niełatwo było to zrobić jedną ręką) i ruszyłem do domu. Druga owca i jagnię podążyły za mną. Pies posuwał się kilka długości ciała za nimi, ale niewystarczająco daleko, by owca od czasu do czasu znowu nie wpadała w panikę i nie próbowała uciekać, wlokąc mnie za sobą. W tej chwili nie byłem hisafem, który potrafił wędrować poza grób, lecz nieudolnym jednorękim pasterzem, wlokącym się po ciemku z powrotem do gospody, by stawić czoło Maggie.

Nic mi nie powiedziała, dopóki nie zrobiło się bardzo późno. Przez cały wieczór w gospodzie roiło się od miejscowych, przeżuwających wieści o najeździe.

— Dzikusy nie krzywdzą prostych ludzi. Wszyscy tak mówią.

— Ale na wszelki wypadek schowam cynowy talerz po babci.

— Lepiej schowaj tę swoją ładną córkę, Jack.

— Nie krzywdzą prostych ludzi.

— Chcą dostać księżniczkę. Młoda królowa im ją obiecała.

— Ta czarownica! Mieli rację, że ją spalili!

— Temu szlachcicowi puścili z dymem dwór. I zabili jego siostrę. Kobietę!

— Chcą zabrać naszą księżniczkę daleko od Reginokracji!

— To się nie godzi. Królowe zostają w domu i rządzą, a mężczyźni bronią. Barbarzyńskie sukinsyny!

— To dzicy, Hal. Czego się po nich spodziewałeś?

— Słyszałem, że podczas pełni zmieniają się w wilki. Z tymi swoimi futrami wyglądają jak zwierzęta.

— Nie gadaj głupot! Noszą futra, ale to ludzie.

— Jeffries z rodziną wyjeżdżają jutro rano.

— Jeffries zawsze był tchórzem.

— Nie krzywdzą prostych ludzi.

— Peter, Maggie, więcej ale!

Nalewałem piwo z beczułki i nosiłem kufle, jeden po drugim, do dwóch stołów, trzymając je w jedynej ręce. Maggie krzątała się w kuchni, myjąc naczynia i przygotowując chleb do jutrzejszego pieczenia. Gdy tylko zamawiano jakieś zimne potrawy, wysyłała Jee do spiżarni. Było już późno, gdy wyszedł ostatni gość, stary, pijany Riverton. Zataczał się tak mocno, że wyrżnął po drodze w ościeże. Być może powinienem go odprowadzić do domu, ale noc była ciepła i nawet jeśli prześpi ją gdzieś na ścieżce, to nie będzie pierwszy taki przypadek.

Zamknąłem okiennice. Jee poszedł na górę. Kiedy nie było gości, każde z nas spało w jednej z maleńkich sypialni, jakbyśmy byli szlachtą i mieszkali w wielkim domu. Jeśli dwie sypialnie były zajęte, chłopiec kładł się na pryczy w pokoju Maggie, a ja w głównej sali, „żeby pilnować ognia”. Latem nie paliliśmy ognia i spałem w szopie z owcami. Główną salę oświetlały jedynie dwa zapalone pęki sitowia wetknięte w uchwyty na ścianie i dwie grube świece ustawione na stołach. Jedna z nich wypaliła się już do ledwie się tlącego ogryzka. Po zamknięciu okien jej wypełniający mroczne pomieszczenie odór zgęstniał na podobieństwo krzepnącego łoju.

Gdy podszedłem do drzwi, by je zaryglować, do środka wpadło szare psisko. Zwierzak polizał mnie po ręce, a potem uwalił się na kamiennej posadzce obok kominka, jakby sypiał tu przez wszystkie dni swego życia.

— Hej, piesku, po prostu sobie wejdziesz i zajmiesz mi miejsce, tak?

W odpowiedzi pomerdał miniaturowym ogonem.

— Podejrzewam, że Maggie nie będzie zadowolona.

Dziewczyna wróciła właśnie z kuchni i usiadła na ławie. Nie zauważyła psa, schowanego za drugim stołem.

— Peter, usiądź. Musimy porozmawiać.

— Owce…

— Chrzanić owce! Siedzą bezpiecznie w szopie i świetnie o tym wiesz. Dlaczego powiedziałeś Jee, że uciekniemy z Applebridge?

— Dlatego, że to prawda.

Przygotowałem się. W słabym świetle Maggie robiła wrażenie spokojnej i znużonej, być może nawet bezbronnej. Kiedy popadała w taki nastrój, trudniej się jej było sprzeciwić niż wtedy, gdy była zła. Zdjęła czepek i jej jasne włosy opadały na niebieskie oczy, podkrążone ze zmęczenia.

— Ależ, Peter — odparła ze spokojem — tu nic nam nie grozi. Słyszałeś, co wszyscy powtarzają. Dzikusy nie krzywdzą prostych ludzi. Każdy tak mówi.

— Plotki z czwartej ręki, pochodzące od szwagierki kuzynki czyjejś żony!

— Lord Carush też tak mówił. Słyszałam to.

— Maggie, ja nie jestem prostym człowiekiem.

To źle zabrzmiało, jakbym uważał się za szlachcica, co było śmieszne. Niemniej powiedziałem prawdę. Byłem hisafem.

— Nikt, kto tu przychodzi, nie mógłby skojarzyć Petera Jednorękiego, oberżysty, z Rogerem Kilbourne’em, błaznem królowej.

— Błaznem, który przyprowadził armię z krainy Umarłych.

— Cicho!

Rozejrzała się wkoło, jakby spodziewała się, że odkryje podsłuchiwacza czającego się w głównej sali, gdzie nie było żadnych kryjówek. Zamiast tego zobaczyła psa.

— Skąd się tu wzięło to zwierzę?

— Jest moje.

Te słowa usprawiedliwienia spontanicznie wyrwały się z moich ust. Nie znosiłem kłócić się z Maggie. Z reguły przegrywałem, a jej uparte przekonanie, że zawsze ma rację, działało na mnie jak powodująca swędzenie wełna. Z drugiej strony, polubiłem tego zwierzaka. Niczego ode mnie nie żądał.

— Odkąd to masz psa?

— Od dzisiejszego popołudnia. On mieszka teraz z nami, Maggie. Może jeść odpadki albo będzie polował. Może też… — Nawiedziła mnie nagła inspiracja. — Może pomagać w pasieniu owiec.

— To nie jest pies pasterski. Spójrz na niego.

— Może i nie jest, ale jeśli…

— Chrzanić psa! — Jej twarz poczerwieniała. — Peter, pracowaliśmy bardzo ciężko, żeby stworzyć tę gospodę i namówić miejscowych, by wydawali u nas pieniądze. Mamy teraz kury, owce, pszczoły…

Gdybym pozwolił jej mówić dalej, wymieniłaby wszystko, co udało się nam zdobyć. Każdą rzecz na tej liście zawdzięczałem jej. Nie mogłem tego znieść.

— Dokonałaś bardzo wiele, Maggie. Wiem o tym. Zawsze będę ci wdzięczny, ale…

— Nie chciałam powiedzieć…

— Wiem, że nie chciałaś. Ale…

— Jeśli teraz stąd odjedziemy, stracimy wszystko! Syn lorda Soleka nie ma pojęcia, kim jesteś! Wszyscy myślą, że Roger Kilbourne nie żyje!

— Gdyby Młody Wódz tak sądził, nie kazałby mnie szukać.

Temu nie można było zaprzeczyć. Poczułem nadchodzący triumf. Świeca zamigotała po raz ostatni i zgasła. Twarz Maggie oświetlały tylko palące się na ścianie żagwie.

— Właśnie o twoje bezpieczeństwo mi chodzi — odparła. — Przyznaję, że o moje i Jee również. Applebridge jest mało ważne i leży na uboczu. Dlaczego uważasz, że gdzie indziej w Reginokracji będziesz się mógł czuć bezpieczniej? Trakt z zachodu biegnie brzegiem Apple River. Gdy armia dzikusów przejdzie góry, również nim powędruje. To droga do stolicy. Znacznie łatwiej znajdą cię na trakcie niż tutaj.

— Gdybym wyruszył już teraz, wyprzedziłbym armię.

— Nie sądzisz, że wyślą zwiadowców i straż przednią? Lord Solek znał się na żołnierce. Sam mi to powiedziałeś. Jestem pewna, że jego syn również coś o niej wie.

Znowu miała rację. Poczułem, że grunt, na którym wspierają się moje argumenty, robi się śliski.

— Nie muszę wędrować traktem.

— A dokąd byś poszedł? Jeśli, jak twierdzisz, Młody Wódz rzeczywiście wie, że żyjesz, gdzie w Reginokracji mógłbyś być bezpieczny? Nigdzie!

— Musiałbym wyruszyć na Ziemię Niczyją.

— W tym celu musiałbyś przemierzyć pół Reginokracji.

Miała rację. Potem jednak dostrzegła ukryte znaczenie moich słów.

— Na Ziemię Niczyją. Chcesz powiedzieć, że poszedłbyś tam. Chcesz odnaleźć ją.

Miała na myśli Wrzosowisko Duszorośli. Miała na myśli Cecilię. Miała na myśli poszukiwania w krainie Umarłych. Ale Cecilia, choć nie żyła, nie przebywała w owej krainie. Nie było jej nigdzie i nigdy więcej nigdzie jej nie będzie. Nigdy nie będę mógł zdradzić Maggie żadnych szczegółów tej straszliwej opowieści.

— Nie — zapewniłem. — Nie będę szukał Cecilii.

— W takim razie po co chcesz tam iść? — zawyła przeraźliwie. Wstrząsnęło to mną tak bardzo, że wstałem niezgrabnie, przewracając kozioł. Maggie nie wyje. Nie płacze. Nie traci panowania nad sobą. Teraz jednak zrobiła to wszystko. Nie widziałem czegoś takiego od z górą dwóch lat. Skryła głowę w dłoniach i zaniosła się łzami. Jej jasne loki kołysały się przy każdym spazmatycznym oddechu. Płakała i płakała, jakby nigdy nie miała zamiaru przestać.

— Och, Roger… — Nigdy nie mówiła na mnie „Roger”. — To takie niesprawiedliwe! Robiłam to wszystko dla ciebie. Tylko dla ciebie pracowałam, tylko dla ciebie tak bardzo się starałam w tej gospodzie, a ty nie chcesz ze mną spać ani mnie pokochać, ani… Na trakcie znajdą cię dzikusy, ale nawet jeśli rzeczywiście cię szukają, nigdy nie przyjdzie im do głowy, że Roger Kilbourne kryje się w miejscu takim jak to, choć kiedyś mieszkał z królową w pałacu, i… Zabiją cię!

„Robiłam to wszystko dla ciebie”.

„Nie chcesz ze mną spać ani mnie pokochać”.

„Jeśli teraz stąd odejdziemy, stracimy wszystko”.

Każde zdanie było jak kamień w moich ustach. Dławiłem się nimi, czułem w brzuchu ich ciężar. Każde słowo było prawdą, a wobec ich granitowej realności moje pragnienie odejścia było niedotykalne jak mgła. Wcale nie wierzyłem, że coś nam tu grozi, że Młody Wódz wpadnie na to, by szukać mnie w Applebridge, czy rozpozna Rogera Kilbourne’a w Peterze Jednorękim. Chciałem opuścić wioskę dlatego, że czułem się tu straszliwie znudzony i niespokojny. Dlatego, że niezadowolenie z tego, co miałem, przeważało we mnie nad wdzięcznością za to, że tak wielu innych rzeczy udało mi się uniknąć. Dlatego, że nadal byłem głupcem i miałem nim pozostać na zawsze.

— Nie płacz, Maggie. Nie płacz. — Nie potrafiłem się zdobyć na to, by okrążyć stół i wziąć ją w ramiona. Mogłem jednak wydusić z siebie słowa: — Masz rację. Zostaniemy tutaj.

Leżący przy kominku pies nagle uniósł potężny łeb i zawył.

5

Tej nocy sny były wyjątkowo nieprzyjemne. Barwne jak realne życie. Nieprawda. Barwniejsze.

Płaskie wyżynne wrzosowisko i okrągły kamienny budynek. Czuję w ustach smak pieczonego mięsa, soczystego i tłustego. W cieniach poza kręgiem światła mojej pochodni wyczuwam jakieś niewidoczne stworzenia. Nieludzkie stworzenia, jakich nigdy nie spotkałem w tej krainie, ani nawet w tej drugiej, która leży za grobem. Wędruje wśród nich jakaś kobieta, i to kobiecy głos dobiega mnie z mroku. Dostrzegam błysk ozdobionej klejnotami korony.

— Roger. Hisaf.

— Przecież nie żyjesz — odpowiadam.

— Już od jedenastu lat — odpowiada ze śmiechem, od którego dreszcz przenika mnie aż do kości.

W szopie obudziła mnie ostra woń owieczek oraz beczenie jednego z jagniąt. Zaczął się już kolejny letni poranek. Nieco niżej na stoku ładna córka Jacka Lamberta prowadziła kozy na pastwisko. Pomachała do mnie ręką. Odwzajemniłem pozdrowienie, wciąż jeszcze pamiętając o koszmarze, a potem strzepnąłem słomę z ubrania. Kury gdakały w kurniku. Jee wyszedł z gospody, by nabrać wody ze studni.

Wszystko wyglądało jak zwykle, wszystko było normalne. Nic nie wskazywało na to, że z zachodu nadciąga armia dzikich najeźdźców.

Pies spędził noc przed szopą, choć nie było jasne, czy zamierzał bronić zwierząt, czy raczej je zjeść. Dopiero teraz zauważyłem, że ma obrożę, cienki pasek skóry tego samego koloru co krótka szara sierść. W skórze wypalono serię bezsensownych esów-floresów. Przebiegłem po nich palcami, podczas gdy pies próbował odwrócić głowę, by mnie polizać.

— Czy jesteś czyjś, piesku? — zapytałem.

Pomerdał ogonem.

Z powodu psa owce nie chciały wyjść z szopy. Popychałem i ciągnąłem przewodniczkę stada, potem zacząłem tłuc ją po bokach, a wreszcie po upartym łbie, ale nie ustępowała. Jedyne, co zdołałem uzyskać, to zapaskudzenie podeszwy buta owczym łajnem. Z tego powodu nie mogłem zaprowadzić owiec prosto na pastwisko, nie jedząc śniadania i unikając spotkania z Maggie. Z przekleństwem na ustach zamknąłem zwierzaki w szopie — może Jee później sobie z nimi poradzi — umyłem but u studni i poszedłem do kuchni, mając rozpaczliwą nadzieję, że nie zobaczę już łez.

Nie było ich.

— Śniadanie czeka na ciebie w głównej sali — oznajmiła z uśmiechem Maggie. — Na pewno jesteś głodny.

Na niedawno wyszorowanym stole stały drewniany talerz i cynowy kufel. Ser, świeże jaja, poziomki z bitą śmietaną i małe ciasteczka gęsto posypane cukrem. Maggie z pewnością wstała przed świtem i zajęła się przygotowaniem nagrody pocieszenia dla pokonanego w naszej sprzeczce. Noblesse oblige.

Głód nagle mnie opuścił, ale gdybym nie zjadł tego wszystkiego, pogorszyłbym tylko sytuację.

— Świetnie! — oznajmiłem z zapałem, usiadłem i zjadłem poziomkę. Maggie przysiadła naprzeciwko mnie. Miała na sobie czystą bluzkę, czarny, ciasno zasznurowany gorset oraz spódniczkę z czerwonej wełny włożoną na pasiastą halkę. Jej najlepsze ubranie. Jasne, świeżo umyte włosy przewiązała czerwoną wstążką. Wszystko to wyglądało groźnie.

— Peter, zastanawiałam się nad tym wszystkim.

Maggie ciągle się nad czymś zastanawiała. Odgryzłem kawałek ciasteczka. Było pyszne.

— Tak?

— Tak. Musimy… Dzień dobry, psie.

Wielkie zwierzę weszło za mną do środka, a teraz usiadło przy stole, gapiąc się na jedzenie. Dałem mu ciasteczko i spojrzałem wyzywająco na Maggie, czekając, aż się sprzeciwi, oznajmiając, że cukier jest za drogi, żeby go dawać psom. Nie zrobiła tego.

— Jak chcesz go nazwać? — zapytała radosnym tonem.

Nie zastanawiałem się nad tym. Oczywiście musiał jakoś się nazywać. A Maggie starała się mnie zadowolić.

— Nie wiem — przyznałem. — Masz jakieś pomysły?

Przyjrzała się wielkiemu szaremu psisku.

— Ma bardzo dziwne oczy. Sierści takiego koloru też chyba nigdy nie widziałam.

Do tej pory nie zwracałem uwagi na jego oczy. Teraz to zrobiłem i byłem zdumiony. Miały taki sam kolor jak oczy Cecilii: czysta jaskrawa zieleń. Z pewnością zauważyłbym to wczoraj. Czyżby miały wtedy inny kolor, były mniej jaskrawe. Światło nieraz wyczynia z oczami dziwne sztuczki.

Maggie najwyraźniej nie kojarzyła ich z Cecilią. Cieszyłem się z tego.

— Widziałam koty z takimi oczami, ale nigdy psy — dodała. — Mógłbyś go nazwać Zielonka.

To było najgłupsze imię, jakie słyszałem w życiu.

— Nie, nie sądzę. To… to do niego nie pasuje.

— Kapitan?

— Nie.

— Reks?

— Nie.

— Łowca?

— Nie.

— Bandzior?

— Nie.

— Ciągle mówisz „nie”, bo te imiona ci się nie podobają, czy raczej dlatego, że to ja je sugeruję?

Nie odpowiedziałem jej natychmiast. Mój umysł wypełniło niezwykłe wrażenie, jakby marzenie senne przesączało się powoli przez moją czaszkę, a potem rozpraszało niby dym na silnym wietrze.

— Cień — wycedziłem powoli. — On się nazywa Cień.

Pies spojrzał na mnie. Jego oczy były jak czysta zielona woda.

— To ładne imię — stwierdziła ciepło Maggie. — Tak się składa, że właśnie o nadawaniu imion chciałam z tobą porozmawiać. Uważam, że powinniśmy jakoś nazwać naszą gospodę.

— Nazwać?

— Tak. A także namalować szyld i zawiesić go.

— Szyld?

— Żeby ludzie wiedzieli, dokąd przyszli.

Niemal wszyscy nasi klienci byli miejscowi i świetnie wiedzieli, dokąd przychodzą, ponieważ była to jedyna gospoda w promieniu pięciu mil. Natychmiast zauważyłem w sali rzeczy, na które przedtem nie zwracałem uwagi: kufel ze stokrotkami stojący na drugim stole, mała makatka wisząca na ścianie, wystrugany z drewna królik na szerokim parapecie. Kiedy Maggie miała czas to wszystko zrobić? Czy wszystkie kobiety czuły tę potrzebę wicia gniazda, dekorowania tego, co już przedtem było całkiem zadowalające?

Spoglądała na mnie z błyskiem nadziei w oczach. Dostrzegałem w nich również coś pełnego determinacji, a nawet bezlitosnego. Gdyby jednak Maggie rzeczywiście taka była, nie uratowałaby mnie przed śmiercią w ostatnich dniach panowania królowej Caroline. Nie mogłem jej odmawiać prawa do zawieszenia szyldu, nawet jeśli ta myśl mi się nie podobała. A co właściwie miałem przeciwko temu? Nie potrafiłem odpowiedzieć na to pytanie.

— To dobry pomysł — odparłem z tak wielkim entuzjazmem, na jaki mogłem się zdobyć. — A jak ją nazwiemy?

— Myślałam, że może „Pod Czerwonym Dzikiem”?

Wskazała na makatkę. Zauważyłem teraz, że przedstawia ona dzika wyszytego czerwoną wełną.

— Może być.

— Chyba że wolałbyś coś innego?

— Nie, to jest w porządku.

— Jeśli wolisz coś innego, powiedz to, Peter. Proszę.

— To jest w porządku!

Przestań już o tym gadać!

— Dobra. Pozwól, że coś ci pokażę.

Poszła do kuchni i po chwili wróciła z deską, na której napisano „Pod Czerwonym Dzikiem”, a na górze namalowano takie właśnie zwierzę.

Umiem czytać. Maggie mnie nauczyła. Pamiętałem jej śmiały charakter pisma z lekcji, których cierpliwie udzielała mi w zimowe popołudnia. Przygotowała szyld, nim jeszcze omówiliśmy tę sprawę.

— Jee namalował dzika — wyjaśniła. — Nie wiedziałam, że potrafi tak ładnie malować. On też nie. Czy mógłbyś zrobić ramię i zawiesić na nim szyld?

— Tak.

— Dzisiaj?

— Tak.

— Dziś rano?

— Tak, tak, tak!

Maggie nie jest pozbawiona wrażliwości.

— Uważasz, że się ciebie czepiam — powiedziała cicho.

Czepiała się mnie. Ale to nie ona była winna, tylko ja, z jakiegoś głęboko ukrytego powodu, którego nie rozumiałem. Winne było życie, jakie prowadziliśmy.

— Przepraszam, Maggie — rzekłem szczerze. — To bardzo piękny szyld. Powieszę go dziś rano.

Okrążyłem stół i zrobiłem coś, co zdarza mi się rzadko: pocałowałem ją w czubek głowy. Znieruchomiała. Nim zdążyła zapragnąć czegoś więcej — poprosić o to, zażądać tego, wszcząć o to kłótnię — wyszedłem z gospody. Cień podążał za mną.

A niech to! Zjadłem zaledwie kilka kęsów z jej wspaniałego śniadania.

Zabrałem owce na ich codzienne pastwisko. Cienia przywiązałem na podwórku stajni. Dogonił mnie po dziesięciu minutach, ciągnąc za sobą zerwany sznurek. Owce natychmiast zaczęły beczeć przenikliwie z przerażenia.

— Niedobry pies — skarciłem go.

Cień pomachał ogonem.

Resztką sznurka przywiązałem go do drzewa, a potem odprowadziłem owce wystarczająco daleko, żeby przestały beczeć. Po paru minutach Cień zerwał sznurek i pognał za nami. Młodsza owieczka rzuciła się do ucieczki. Obaj z psem popędziliśmy za nią, porzucając resztę beczących zwierząt. Przewróciłem się o korzeń. Cień złapał owcę, skacząc na jej grzbiet.

— Nie, Cień! Nie!

Rozszarpie owcę, zabije ją i zje. Podniosłem się z wysiłkiem.

Cień jednak nie skrzywdził owieczki. Stał spokojnie obok niej i gdy tylko głupie bydlę się ruszyło, przesuwał się, by zablokować mu drogę ucieczki. Zamrugałem. Widziałem już, jak psy zaganiają owce, ale nie psy tej rasy (jakakolwiek rasa mogła to być). Co więcej, wczoraj niczym nie zdradzał, że to potrafi.

Owce nadal beczały i pojękiwały. W tym stanie umysłu — jeśli te głupie zwierzaki w ogóle miały coś takiego jak umysł — nie mogły się paść. Z westchnieniem zaprowadziłem zbiegłą owieczkę do pozostałych, a potem przerzuciłem sobie przez ramię jej jagnię i ruszyłem z powrotem w stronę gospody. Reszta głodnego stadka podążyła za mną. Kolejna nieudana wyprawa. A to, co na mnie czekało, wydawało się równie bezcelowe. Czyszczenie kurnika. Pielenie kuchennego ogrodu. Zawieszenie nowego szyldu. Pomaganie przy praniu.

Ale sprawy nie tak się potoczyły. Wszedłem do gospody przez kuchnię. Maggie tam nie było. Znalazłem ją w głównej sali. Stali z Jee przed paleniskiem i gapili się na nie. Dziewczyna wyciągnęła rękę. Na wystygłych kamieniach kominka leżał spory głaz.

— Wpadł… wpadł przez komin — wyszeptała. Jej twarz zrobiła się równie biała jak bluzka. — Przed chwilą. A na dachu nie było nikogo.

Jee trzymał się jej spódnicy, jakby miał pięć lat, nie dziesięć.

Podszedłem bardzo ostrożnie do kamienia. Miał kształt idealnego dysku i średnicę równą rozpiętości rozpostartej dłoni. Był płaski po obu stronach, a gdy wziąłem go w rękę, poczułem, że jest ciężki. Moim oczom wydał się z początku jednolicie szary, ale kiedy go podniosłem, zobaczyłem w nim zielone punkciki malachitu albo chryzoprazu. Odwróciłem go. Na drugiej stronie, równie płaskiej jak pierwsza, zielone plamki układały się w litery. Nie przytwierdzono ich do kamienia, lecz były jego integralną częścią. Maggie, która przeczytała niewiarygodne znaki, spoglądając mi przez ramię, wciągnęła nagle powietrze.

NIEBEZPIECZEŃSTWO — UCIEKAJ NATYCHMIAST — MC

6

Matka Chilton. Najwyraźniej wiedziała, gdzie się ukrywam. Od jak dawna? Jak daleko rozciągała się ta wątła sieć kobiet, które „studiowały sztuki duszy” z mniejszym lub większym powodzeniem? Czy tu, w Applebridge, mieszkał ktoś, kogo spotykałem co drugi tydzień?

— To wiadomość od… — odezwała się Maggie.

— Tak.

— Co widziałeś? — zapytała chłopca.

— Nic.

Jee dotknął kolejno obu oczu, a potem zacisnął mocno powieki. Wieśniacy wierzyli, że to chroni przed czarami. A przecież wiedział, kim jestem.

— Nic? — powtórzyłem. — Lepiej się dobrze zastanów, Jee.

— Nic. Poza…

— Poza czym?

— Jastrzębiem. Leciał wysoko na niebie.

Uniosłem kamień. Był za ciężki, by jastrząb mógł go udźwignąć, zwłaszcza jeśli „leciał wysoko”.

Maggie opanowała już nerwy. Zawsze szanowała Matkę Chilton, „wielką aptekarkę”, a teraz strach przed nią skłonił dziewczynę do tego, co przychodziło jej najłatwiej: zabrania się do roboty.

— Możemy wyjechać przed upływem godziny, Peter. Spakuję prowiant. Jee, wypełnij wodą ten stary bukłak z szafki pod schodami. Nie zapomnij najpierw przepłukać go trzy razy. Potem zwiń zimowe płaszcze najciaśniej, jak się da, i przewiąż je sznurkiem wiszącym na kołku w kuchni. Peter, ty powinieneś… Ojej, co ze zwierzętami? Chyba nie możemy ich zabrać ze sobą, choć jeśli zabijesz kurę, nie, lepiej dwie… Jestem pewna, że mamy czas.

Położyłem dłoń na barku dziewczyny i odwróciłem ją ku sobie. Nie sposób było uniknąć tej bitwy. Gdy tylko Jee pobiegł wykonać jej rozkazy, zaczerpnąłem głęboko tchu.

Była jednak szybsza ode mnie.

— Nie, Roger — rzekła cicho, zwracając się do mnie prawdziwym imieniem. — Nie możesz mnie tu zostawić. Ani mnie, ani Jee. W tej armii są dzicy, którzy mnie poznają. Już raz wzięli mnie do niewoli, żeby dopaść ciebie, pamiętasz? Jeśli Młody Wódz rzeczywiście jest tak bystry, jak mówisz, zrobi użytek z tych ludzi. Grozi mi takie samo niebezpieczeństwo jak tobie. I Jee również. Nie możesz nas tu zostawić, chociaż… — Maggie oczywiście nie mogła przemilczeć ostatniej frazy. — Chociaż tego pragniesz.

A przecież ostatniej nocy próbowała mnie przekonać, że dzikusy nie rozpoznają żadnego z nas. Dzisiaj jednak miała rację w obu sprawach. Młody Wódz spróbuje ją wykorzystać, żeby mnie pojmać, tak samo jak jego ojciec. A ja rzeczywiście chciałem tu zostawić ją i Jee.

Gdy tylko zaczynaliśmy rozmawiać o naszym wspólnym życiu, twarz Maggie nabierała płaczliwego, lecz nieustępliwego wyrazu. Nie po raz pierwszy pragnąłem, by nie czuła się zobowiązana wymieniać na głos wszystkich nieprzyjemnych prawd. Dałem za wygraną. Na razie.

— Maggie, sama powiedziałaś, że mamy mało czasu. Ruszamy w drogę wszyscy troje, i to przed upływem godziny. Spakuj prowiant, a ja zabiję kury. Musimy opuścić gospodę, nim zjawią się pierwsi goście.

Skinęła energicznie głową i popędziła do kuchni. Po chwili usłyszałem grzechot garnków i stukot zamykanych pudełek na prowiant. Wyszedłem na dwór, złapałem dwie kury, zabiłem je i skrwawiłem. Wszystko, co mogłem zrobić dla owiec, to otworzyć drzwi ich szopy w nadziei, że przyłączą się do czyjegoś stada, albo jakiś gość, zauważywszy, że opuściliśmy gospodę, zabierze je sobie razem z resztą kur.

Ruszyliśmy w drogę po półgodzinie, znikając na lesistym stoku za budynkiem. Cień szedł za nami. Gdy już zagłębiliśmy się w las na tyle, że nikt nie mógłby nas zauważyć, Jee nagle się zatrzymał.

— Dokąd pójdziemy? — zapytał.

To było rozsądne pytanie. Dziecko spoglądało na mnie wyczekująco, a także z odrobiną dumy. Jee, łowca królików, zbieracz orzechów i jagód, znał okolicę w promieniu wielu mil. Dokądkolwiek chciałem się udać, on potrafił nas tam zaprowadzić.

Miałem nadzieję, że Magie wyczerpała już tygodniowy zapas pełnego urazy oburzenia, chociaż jednak w to wątpiłem.

— Ruszymy w stronę stolicy, Jee. Ale nie wzdłuż rzeki.

Nad jej brzegiem można było znaleźć trakty, wioski i armie.

— W stronę Glorii? — sprzeciwiła się Maggie. — Tam właśnie zmierza armia dzikusów. Chcą zabrać księżniczkę!

— Nie do samej Glorii, Maggie. Tylko w jej okolice.

To wzbudziło jej podejrzliwość.

— To znaczy gdzie?

Nie mogłem nic na to poradzić. Nie chciałem jej okłamywać.

— Do Tanwell.

— Chcesz… Chcesz zostawić mnie i Jee u mojej siostry.

Nic nie powiedziałem.

— U mojej wrednej, skąpej siostry. Mnie będzie traktowała jak niewolnicę, a Jee jak psa.

Usłyszawszy wzmiankę o psie, Cień pomachał ogonem.

— Nie — skwitowała Maggie.

Mimo woli poczułem podziw. Nie próbowała się kłócić, nie zrobiła płaczliwej miny, nie zalała się łzami. Tylko proste „nie”, twarde i gładkie jak kamień, który w niewytłumaczalny sposób wpadł do mojego komina. Nadal milczałem.

— Możemy pójść na południe, trzymając się lasów i wzgórz — zaproponowała Maggie. — W ten sposób też dotrzemy na Ziemię Niczyją, tyle że dłuższą drogą. Osiedlimy się w jakiejś ubogiej wiosce na pograniczu między Reginokracją a Ziemią Niczyją. Tak będzie najbezpieczniej. Możemy znaleźć pracę jako robotnicy rolni, a potem zacząć od nowa. Jee, prowadź.

Chłopiec przenosił spojrzenie z Maggie na mnie i z powrotem. Po chwili podniósł bez słowa plecak i ruszył naprzód. Maggie szła za nim, ja za Maggie, a Cień za mną. Na razie.

Wędrówka wczesnym latem. Długie dni maszerowania w piekących promieniach słońca, krótkie noce poświęcone na odsypianie zmęczenia. Unikaliśmy wiosek, chyba że musieliśmy uzupełnić zapasy, a i wtedy wysyłaliśmy po nie Jee w towarzystwie Cienia. Kupowaliśmy jednak bardzo niewiele. Chłopiec co wieczór zastawiał sidła na króliki. Cień również polował na małe zwierzęta i o dziwo kładł je nietknięte u moich stóp. To zjednało mu sympatię Maggie, która potrafiła oskubać kuropatwę szybciej niż ktokolwiek w Applebridge. Kiedyś przyniósł nawet małe prosię, ukradzione z chlewika jakiegoś wieśniaka. Maggie go zbeształa, ale myślę, że nawet pies zorientował się, że nie wkładała w to serca. Upiekła prosię i zjedliśmy je wszyscy. Smakowite soki wypełniły nam brzuchy, a chrupiąca skórka pękała w naszych ustach. Czyste, wartkie strumienie pozwalały nam wypełniać bukłak. Spaliśmy pod jasnymi letnimi gwiazdami, owijając się w płaszcze albo kładąc się na nich.

Rozmawialiśmy tylko o podróży, nigdy o powodzie, dla którego w nią wyruszyliśmy. Gdy Jee wybierał się do którejś z wiosek po chleb i ser, przynosił niewiele wieści. Mieszkańcy tych odległych osad wiedzieli jeszcze mniej niż ludzie z Applebridge. Tam przynajmniej docierali wędrowcy podróżujący nadrzecznym traktem. Nikt nie wspominał o armii dzikusów, która napadła na Reginokrację. My również o niej nie rozmawialiśmy. To było tak, jakby te dwa tygodnie były czymś odrębnym od reszty świata, jakbyśmy przebywali w ruchomej mydlanej bańce, przezroczystej i lekko zabarwionej, jak te, które dzieci puszczają w dzień prania. Nie było deszczu ani silnych wiatrów czy burz. Noce były pogodne i ciepłe, pachniały dzikim tymiankiem oraz leśnymi kwiatami. Nic mi się nie śniło. Znaleźliśmy spokój i schronienie, choćby nawet fałszywe.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...