1.
Koniec
Krople lodowatego deszczu cięły wściekle wyludnione nadbrzeże niczym kamienie ciskane przez nadąsane dziecko. Jack Churchill i Ruth Gallagher kulili się w siodłach, co rusz naciągając mocniej na głowy kaptury swoich sportowych kurtek. Pomimo trwającej burzy, w powietrzu unosił się drapiący w gardle zapach spalenizny, a posępną atmosferę potęgował zalegający nad Kornwalią zmrok. Zdawało się, że wszystko wokół powoli umiera. Rozcinane błyskawicami ciemne chmury kłębiące się nad morskimi bałwanami stanowiły niezbity dowód na to, że padać będzie całą noc.
Dwudziesty pierwszy wiek przechodził tu powoli w niepamięć: stojące wzdłuż drogi latarnie nie paliły się, a na poboczach rdzewiały porzucone auta. Z kominów nielicznych domów posiadających paleniska unosił się dym. W niektórych oknach jeźdźcy dostrzegli pojedyncze świeczki – były one w okolicy jedynym źródłem światła.
Gdy skręcili za róg, zobaczyli jeszcze jedno – na samym środku ulicy. Zwolnili zaskoczeni, ale podjechali bliżej. Jaskrawa łuna biła od staroświeckiej latarni trzymanej przez starszego mężczyznę w zydwestce, rybackim kapeluszu. Nieznajomy z trudem utrzymywał się w pionie, walcząc z podmuchami wiatru.
- A wy kto? – zapytał z silnym kornwalijskim akcentem.
- Przyjaciele – odpowiedział Church – którzy nie chcą kręcić się po dworze po zachodzie słońca dłużej niż to konieczne.
Rybak podniósł latarnię, żeby oświetlić twarze dwojga przybyszy. Sam miał ogorzałe policzki i gęstą, siwą brodę. Przyjrzał się jeźdźcom podejrzliwie, oceniając, czy warto im zaufać.
- Skąd jedziecie? – zawołał, przekrzykując wichurę.
- Z daleka. – Ruth po raz setny odgarnęła z oczu włosy. – Wyruszyliśmy z północnego Derbyshire. Jesteśmy w podróży już od wielu dni.
- No tak, jakże by inaczej. – Kornwalijczyk spoglądał to na jedno z nich, to na drugie, nadal nieprzekonany.
Kiedy latarnia ponownie powędrowała w górę, Church dojrzał pod pachą mężczyzny śrutówkę.
- Nie musi się pan niczego obawiać... – zaczął.
- Doprawdy? – zadrwił rybak. – Myślałem, że wiecie, jak się sprawy mają. Możecie zanocować pod pubem. – Wskazał na rozświetlony świeczkami budynek.
Przybysze zsiedli z koni, poprowadzili je pod pub i uwiązali pod wiatą. Kornwalijczyk puścił ich przodem – Church czuł wycelowaną w swoje plecy śrutówkę – ale po chwili postanowił potraktować gości bardziej po ludzku.
- I co tam słychać? – Zawahał się. – Macie jakieś świeże wiadomości?
Ruth potrząsnęła głową gwałtownie niczym pies, żeby pozbyć się z włosów nadmiaru wilgoci.
- Źle się dzieje, ale to chyba pan już wie.
Rybak zmarkotniał.
- Bez telewizji i radia trudno coś powiedzieć. Mieliśmy nadzieję...
- Nie – odmówiła nieuprzejmie Ruth.
Church, zawstydzony nieco zachowaniem towarzyszki, dodał pospiesznie:
- Jechaliśmy wzdłuż trasy M5, a potem samymi głównymi drogami. Nie odważyliśmy się wprawdzie zapuścić do żadnego z miast, ale z tego, co widać...
- Nic nie działa – dokończył za niego Kornwalijczyk.
Church pokiwał tylko głową.
Mężczyzna ciężko westchnął.
- Lepiej wejdźcie do środka. Tu przy domach jest niby bezpiecznie, ale nigdy nic nie wiadomo. Widzieliście, co tam się czai. – Zerknął w mrok. – Prędzej czy później rozbestwią się na tyle, żeby podchodzić pod okna.
- Rozstawiacie nocą warty? – spytała Ruth.
- Tak, mamy wyznaczone dyżury, nikt się nie próbował wymigać. Staramy się jakoś ciągnąć to wszystko. Opowiedzą wam więcej w pubie.
Kuląc się, przebiegli spod wiaty na próg pubu, ale zanim dotarli do drzwi, niebo nad morzem rozdarła błyskawica i Church zatrzymał się ze wzrokiem utkwionym w dole ulicy.
- Co jest? – Ruth zmrużyła oczy, wypatrując tego, co go zaniepokoiło.
- Wydawało mi się, że coś zobaczyłem.
- Pewnie innego wartownika.
- Nie, to coś przemieszczało się szybko po dachu. Wyglądało jak... – Zamilkł. – Chodźmy już, chodźmy.
Płonące w kominku polana były najmilszym widokiem, jaki wędrowcom było dane widzieć od tygodni. Palenisko i migotanie wbitych w butelki po winie świeczek przenosiły w jakieś dawne, baśniowe czasy. W pomieszczeniu zebrało się około trzydziestu osób. Młoda matka z niemowlęciem na ręku doglądała grupki bawiących się dzieci. W kącie czterech starszych mężczyzn grało w karty z takim zacięciem, jakby od wyniku ich rozgrywki zależały losy świata. Gdy drzwi się otworzyły, wszyscy obecni jak na komendę odwrócili głowy: młodsi z zaciekawieniem, starsi z przestrachem.
Na ścianie przy wejściu wisiało lustro i uwagę Churcha na ułamek sekundy przykuło jego własne odbicie. Sięgające już niemal do ramion włosy i krótko przycięta kozia bródka świadczyły o tym, że przestał walczyć z własnym przeznaczeniem – przypominał już siebie z wizji przyszłości, którą miał w Strażnicy, z tej, w której przyglądał się płonącemu miastu. Postarzała go zmartwiona mina. Ruth, choć wycierpiała znacznie więcej, nie zmieniła się z kolei ani odrobinę. Okolona ciemnobrązowymi lokami twarz kobiety była równie piękna i pogodna co wtedy, kiedy spotkał przyjaciółkę po raz pierwszy. Niedawno pojawiła się tylko widoczna w jej oczach większa pewność siebie.
Do przybyszy podszedł z wyciągniętą ręką przysadzisty pięćdziesięciolatek. Jego ogorzała cera zdradzała, że większość życia spędził na dworze.
- Komitet powitalny – przedstawił się głębokim basem. – Malcolm. Jestem miejscowym przedsiębiorcą.
Uścisnęli sobie dłonie.
- Co was sprowadza do Mousehole? Nie gościmy tu tego lata zbyt wielu turystów.
Malcolm starał się brzmieć przyjaźnie, ale w jego głosie wyczuwało się lęk.
Co się z nami porobiło, pomyślał Church.
- Szukamy schronienia – oświadczyła wymijająco Ruth. – Na zewnątrz nie jest zbyt przyjemnie.
Słysząc ten eufemizm, wszyscy się uśmiechnęli. Spokój kobiety podziałał na nich jak balsam: jeden po drugim się rozluźnili.
- Wiecie może, co się takiego stało, że jest, jak jest? – Malcolm wyglądał na kogoś, kto nie był do końca pewny, czy chce poznać odpowiedź na swoje pytanie. – My tu stawiamy na wojnę nuklearną: oni nas, my ich...
- Nie, nie – powiedział stanowczo Church. – W kraju nie ma śladu po żadnym ataku nuklearnym. Ani chemicznym, ani biologicznym zresztą.
- Spójrz prawdzie w oczy, Malcolm, to po prostu koniec świata – wtrącił się długowłosy trzydziestolatek z kuflem piwa. – Nie oszukuj siebie, że to coś normalnego. Na Boga, wszyscy widzieliśmy znaki!
Malcolm skrzywił się. Nie miał ochoty wysłuchiwać podobnych teorii.
- Najważniejsze, że jakoś sobie radzimy – stwierdził niemalże radośnie. – Okoliczne gospodarstwa nawiązały z sobą współpracę, żeby nikomu niczego nie brakowało. Najgorszy jest brak telefonów, ale jakoś to idzie.
- Idzie, idzie – zadrwił długowłosy. – Zobaczymy zimą!
Malcolm zgromił go wzrokiem.
- Nie zwracajcie na Richarda uwagi – doradził przybyszom. – Wciąż pracuje nad odpowiednią postawą.
- Nie jesteście sami – pocieszyła go Ruth. – W ciągu ostatnich kilku dni przejechaliśmy dziesiątki kilometrów. W całym kraju ludzie próbują się na nowo zorganizować.
Rozpogodził się.
- Muszę wracać do swojego stolika, mamy tam dużo spraw do obgadania. Pewnie jesteście głodni – coś dla was zaraz skombinuję. Nie możemy zaoferować zbyt dużo, ale...
- Nie przejmuj się – powiedziała Ruth. – Dziękujemy za waszą hojność.
- Kiedy być hojnym, jak nie teraz?
Malcolm zostawił ich przy stoliku w zacienionym kącie sali.
- Mam wyrzuty sumienia, że nie mówimy im wszystkiego – szepnęła Ruth, siadając.
- Nie muszą wiedzieć, w jak bardzo beznadziejnej sytuacji się znaleźli.
- Beznadziejnej? Przecież widzę, że nie wierzysz, że to koniec.
Church wzruszył ramionami.
- Jeszcze się ruszam.
- I to mi się właśnie w tobie podoba. – Ruth ścisnęła jego dłoń. – Och, Church, jesteś takim kretynem.
Odkąd zeszli z Mam Tor, żyli w ciągłym strachu. Chociaż nie spotkali się po drodze z żadnymi nadprzyrodzonymi zjawiskami, byli przekonani, że śmierć czyha na nich za każdym rogiem. Gdzieś tam, nie wiadomo gdzie, odrodziło się zło w najczystszej postaci – jednooki bóg śmierci lada moment miał rozpętać piekło. Nie na darmo chyba plemię Danu nazwało powrót Balora Końcem Wszystkiego. Wędrowcy spodziewali się w Lughnasadh, że z nieba spadnie deszcz ognia, a wszystkie rzeki w kraju spłyną krwią. Rzeczywistość okazała się bardziej prozaiczna. Z początku czuło się po prostu, że coś jest nie tak; później doszło do tego jeszcze wrażenie, że owa dziwna "cisza przed burzą" nie potrwa już długo – wrażenie, przez które oboje bezustannie wyglądali niebezpieczeństwa. Ale nic się nie działo. Ot, wiatr zaczął kwaśno pachnieć, a gwałtowne burze zdarzały się nieco częściej niżby wypadało. Jedynym wyraźnym dowodem na to, że na świecie zaszła zmiana, było to, że przestały działać wszelkie nowoczesne urządzenia. Z szos znikły samochody, a z gniazdek prąd. Panujące nocami egipskie ciemności dawały wyobrażenie o życiu w czasach Dickensa.
Strażnik Kości podpowiedział Churchowi i Ruth, że Balor odzyska pełnię sił dopiero trzydziestego pierwszego października, w wigilię Samhain, kolejnego po Lughnasadh świętego dnia celtyckiego kalendarza. Kościół chrześcijański przekształcił Samhain w Dzień Wszystkich Świętych, a jego wigilię obchodzono w dwudziestym pierwszym wieku pod nazwą Halloween. To, co miało wydarzyć się za trzy miesiące, miało niestety przypominać Halloween znane z horroru, a nie to z niewinnych dziecięcych przebieranek. Fomorianie nie mogli nie wykorzystać najbardziej sprzyjającej im daty w roku. Nie było wątpliwości, że już coś szykują. Kątem oka można było dostrzec gęstniejący na skraju pola widzenia mrok. Światło słoneczne słabło z dnia na dzień. Przyroda odliczała godziny do ostatecznej zagłady.
Czy dwójka wybrańców miała szansę pokonać Balora w dwanaście tygodni? Z pozoru znajdowali się na straconej pozycji, ale Church doświadczył od lutego tylu cudów, że nawet teraz nie tracił nadziei. Doświadczenie nauczyło go, że wszystko ma sens, że nie warto poddawać się fatalizmowi, niezależnie od okoliczności. Mógł jeszcze zmyć z siebie skazę Roisin Dubh, przekonać do siebie Danaan i zwyciężyć.
Aby stać się godnym przychylności Złotego Ludu, musiał udać się na Wyspy Zachodnie w Tir na n'Og. To dlatego przyjechali z Ruth do Kornwalii. Legenda głosiła, że kto stanie na nadbrzeżu w Mousehole i spojrzy na wystającą z morza Skałę Merlina, temu objawi się statek wróżek, zdolny zawieźć do dowolnego miejsca w Zaświatach. Church obawiał się tylko jednego – w podaniach Wyspy Zachodnie zwano również Wyspami Umarłych.
Mężczyzna pocieszał się z towarzystwa Ruth. Przy nikim innym z drużyny nie czułby się tak pewnie. Tortury Fomorian i ciąża z Balorem, zamiast kobietę złamać, w niezwykłym stopniu ją zahartowały. Odkąd czarny klejnot opuścił jej ciało, przestała odczuwać zwątpienie i strach. Kiedy Church zaglądał w jej ciemne oczy, widział w nich coś na kształt nurtu potężnej rzeki. Utrzymywała, że tuż przed tym, jak w zagrodzie na Mam Tor pojawił się Cernunnos, zmarła i tylko ofiara Laury wezwała ją na powrót do świata żywych. Niezależnie od tego, czy była to prawda, czy też chora doświadczyła halucynacji, Ruth zmieniła się w inną, silniejszą osobę.
Kilka dni po Lughnasadh, gdy zmierzali na południowy zachód, dołączyła do nich pomocnica Ruth, jej czarodziejska sowa. Kobieta nie ukrywała swojej radości, ale Church, obserwując ptaka, czuł się nieswojo. Pamiętał, jak stworzenie objawiło mu się w Callander jako pierzasty, człekokształtny stwór i zastanawiał się, czy czemuś tak obcemu ludziom można zaufać.
Chociaż nie darzył nauczyciela Ruth sympatią, był jednak pod wrażeniem wiedzy, jaką ten przekazał jej w fomoriańskiej celi. Przyjaciółka opowiadała mu wcześniej, że sowie wykłady zapadały jej w pamięć z taką łatwością, jakby nie uczyła się rzeczy nowych, ale przypominała sobie fakty znane jej od urodzenia. I tak, kiedy Church zatruł się wodą z zanieczyszczonego strumienia, wiedziała, które ziele dać mu do żucia, a przy innej okazji, kiedy na pustkowiu zaskoczył ich deszcz, oddaliła się na moment i natychmiast się rozpogodziło. Church doceniał podobne umiejętności, ale mimo to podejrzewał wciąż, że kryje się za nimi coś niedobrego.
Kolejne błyskawice wyginały się w ekstatycznym tańcu ponad spienionym, stalowoszarym morzem. Było ich zbyt dużo, by wierzyć, że trwająca burza jest czymś zwyczajnym – a może to natura próbowała zbuntować się przeciwko nowemu władcy świata? Oparłszy się o framugę okna w przypisanej Ruth sypialni, Church pozwolił swoim myślom kotłować się w podmuchach wichru. To rozważał różne możliwe scenariusze, to znowu modlił się, by siła wiary okazała się coś warta.
- Mam nadzieję, że nie cierpisz na chorobę morską.
Słowa Ruth sprowadziły mężczyznę z powrotem na ziemię. Odwrócił się twarzą do pokoju. Było to przytulne, staroświecko umeblowane pomieszczenie o drewnianej podłodze i ścianach pokrytych udrapowanymi sieciami, latarniami i innymi rybackimi pamiątkami. Mieszanka zapachów kopcących się świec, kurzu i świeżo wypranego płótna potęgowała iluzję bezpiecznych domowych pieleszy.
Ruth siedziała na skraju łóżka, kończąc przygotowaną przez właścicieli pubu kolację złożoną z zimnej jagnięciny, sosu pieczeniowego i ziemniaczanego purée.
- Żałuję, że nie mamy im się czym odwdzięczyć – powiedziała. – To tacy dobrzy ludzie. Przyjęli nas z otwartymi ramionami, chociaż zdobywanie jedzenia nie jest dziś takie łatwe.
- Odpłacimy im z nawiązką, ratując ich przed Balorem.
Ruth uśmiechnęła się tylko smutno.
- Nie mam zamiaru się załamać tak jak po śmierci Marianny. Będę walczył do samego końca. Znasz zespół Prefab Sprout? W jednej piosence śpiewają: "Gdyby umarli mogli przemówić, wiem, co by powiedzieli – nie marnujcie ani jednego dnia". Tak właśnie chcę przeżyć swoje życie. Zwłaszcza, jeśli mam niedługo zginąć.
Ruth spojrzała na niego zaintrygowana i zarazem zmartwiona.
- Naprawdę uważasz, że mamy szansę?
- A ty nie?
- Staram się nie wybiegać myślami poza najbliższą dobę.
Rama okna zaskrzypiała głośno na wietrze, pokazując, jak kruche jest ich schronienie.
- A ja myślę o naszych przyjaciołach. Bardzo dużo o nich myślę.
Ruth narysowała w sosie widelcem dwa nachodzące na siebie okręgi. Przez chwilę oboje wpatrywali się w nie jak zahipnotyzowani.
- Może jeszcze żyją – odezwała się cicho.
- Boję się, że wrócili na Mam Tor i nikogo tam nie zastali.
- Sądzę, że jeśli żyją, to nas znajdą. Już raz się przecież odnaleźliśmy, na samym początku, prawda? Łącząca nas więź jest bardzo silna.
- Ale wtedy było nas pięcioro. – Church przysiadł koło niej na łóżku i opadł z rezygnacją na plecy. – I Niamh, i Tom, i cała reszta tłumaczyli nam, że Braci i Sióstr Smoków jest pięcioro. Że stanowimy nierozerwalną jedność, że się wzajemnie uzupełniamy...
- A Laura nie żyje? Tak, co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. – Ruth zadrżała. – I co teraz? – Odsunęła od siebie rachityczny stolik. – Cóż, nie ma sensu łamać sobie nad tym głowy.
- Niepokoi mnie coś jeszcze.
Oznajmił to tak dziwnym tonem głosu, że oczy Ruth odruchowo powędrowały ku jego twarzy. Church przesłaniał ją akurat ręką.
- Trzy miesiące temu – ciągnął – kiedy Tom zwrócił się z prośbą o radę do duchów Celtów, dowiedzieliśmy się, że jedno z nas okaże się zdrajcą...
- Wiesz dobrze, że zmarli nie stronią od niewybrednych żartów. – Ruth liczyła na to, że Church przesunie rękę, ale leżał nieruchomo, jakby spał. – To nie ja, jeśli do tego zmierzasz.
- Niczego nie insynuuję, rozpamiętuję tylko...
- To przestań.
Zamyślił się.
- Mam nadzieję, że się nadaję.
- Do czego?
- Do tego wszystkiego. – Machnął ręką. – Robię, co w mojej mocy – każdy na moim miejscu robiłby, co w jego mocy – ale...
- Nie każdy – poprawiła go. – Na tym polega różnica.
- ...ale czasami – dokończył – zastanawiam się, ile się tak właściwie ode mnie wymaga.
- Powiem ci jedno: nigdy nie należałam do osób, które wierzą w przeznaczenie przez duże P, ale im dłużej w tym siedzę, tym wyraźniej widzę, że los to tylko nazwa na coś zupełnie innego. Zostaliśmy wybrani, nie da się tego ukryć...
- Przez Boga? – spytał z niedowierzaniem.
- Boga, ducha istnienia, cokolwiek. Mamy do odegrania pewne role, to wszystko.
Church westchnął.
- Jestem taki zmęczony... Nie fizycznie – duchowo. Nie wiem, jak długo jeszcze pociągnę.
- Tak długo, jak to będzie konieczne! Mamy misję do wykonania, misję, przy której my dwoje jesteśmy niczym! Odpoczniemy sobie po śmierci.
Zapanowała długa, niezręczna cisza, aż wreszcie Church się podniósł.
- Do zobaczenia o świcie.
Pocałował delikatnie Ruth w policzek. Był to jedynie przyjacielski gest, ale kobiecie przypomniał o tym, że w jej sercu panuje chaos.
- Tylko ty i ja – szepnął. – Jak wtedy, kiedy wyjeżdżaliśmy z Londynu.
- Tak... Ty i ja kontra reszta świata.
Kiedy wyszedł na korytarz, do jego uszu dobiegły szmery prowadzonych na dole rozmów, ale nie dał im się skusić i poszedł prosto do swojego pokoju. Planujący swoją przyszłość mieszkańcy wsi wydali mu się nagle żałośni – ich zebrania w pubie i racjonalizatorskie pomysły nie miały najmniejszego sensu w obliczu ogromu nieszczęść, które szykował dla tych ludzi Balor. Church jeszcze bardziej posmutniał.
Położywszy się w łóżku, zaczął przypatrywać się malującym na suficie cieniom, szykując swój obolały umysł do snu. Po głowie chodziła mu piosenka The Doors – na przemian oddalała się i wracała.
Skoncentrował się na swoich zamierzeniach, gotowy zginąć, jeśli taki miałby być kaprys losu. Mimo wszystko, w głębi duszy czuł głęboki spokój. Wiele obezwładniających emocji, które towarzyszyły mu w ciągu ostatnich miesięcy, przestało go dręczyć: znikła rozpacz wywołana samobójstwem Marianny, znikło też pragnienie zemsty, jakie pojawiło się, gdy odkrył, że dziewczyna została zamordowana. Świadomość, że jej dusza nadal istnieje, była dla Churcha źródłem transcendentalnego zachwytu. Niby wiedział o tym, odkąd zobaczył Mariannę pod oknami swojego londyńskiego mieszkania, ale wówczas, pogrążony w marazmie, nie uzmysłowił sobie, co tak naprawdę oznacza pojawienie się zjawy. A przecież wniosek nasuwał się sam! Teraz trudno było mu uwierzyć, że mógł być aż tak ślepy. Zbyt wiele się w jego życiu wtedy działo – w natłoku zdarzeń nie zauważył najważniejszego przesłania, przesłania tak porażającego, że było w stanie odmieniać życie każdego, kto je poznał, przesłania, dzięki któremu widział sens w cierpieniu. Brzmiało ono: czy po tej, czy po tamtej stronie, dla żywych czy umarłych, zawsze jest nadzieja.
Nie wiedzieć kiedy, myśli Churcha powędrowały ku Laurze. Wspominając ją, czuł przede wszystkim ogromny smutek, choć zdarzało się też, że gryzło go sumienie. Czynił sobie wyrzuty, że tak niesprawiedliwie ją oceniał. Owszem, była cyniczna, samolubna, złośliwa, tchórzliwa, jednak na koniec oddała życie za drugą osobę. Tęsknił za nią. Wprawdzie nie zaangażował się w ich związek tak mocno, jak ona, nie spalał się z miłości zrodzonej z desperacji, samotności i strachu, ale niezaprzeczalnie mu na Laurze zależało. Żałował, że nie dał dziewczynie tego, czego pragnęła. W innych okolicznościach być może stać by go było na coś więcej.
Gdzieś nad głową usłyszał głośny łoskot – czyżby wichura zerwała kilka dachówek albo strąciła nasadkę kominową? Church zesztywniał, nadstawił uszu. Wiatr chłostał budynek niesłabnącymi podmuchami, ale przez jego wycie zdawały się przebijać i inne odgłosy. To pewnie dachówki się ześlizgują, pomyślał. Paradoksalnie, w kotłowaninie żywiołów, mimo jej gwałtowności, było coś kojącego – otaczała pub zwartą warstwą niczym ściany macicy. Powieki mężczyzny zaczęły się powoli zamykać.
Nagle Church doznał niezwykłego wrażenia: nie znajdował się wcale w Kornwalii w pokoju nad pubem, w świecie owładniętym przez nadprzyrodzone moce, lecz w śnieżnobiałym, jaskrawo oświetlonym laboratorium. Leżał przywiązany do czegoś w rodzaju stołu operacyjnego, lampy świeciły mu prosto w oczy, a wokół niego kręcili się ludzie w zielonych kitlach. Ktoś stał tuż nad nim z gotową do użycia strzykawką...
A w jego głowie rozchodził się echem głos, mówiący: "Wszystko zależy od tego, jak postrzega się rzeczywistość".
Church przeraził się nie na żarty. Chciał krzyknąć, ale wargi odmówiły mu posłuszeństwa. To tylko sen, próbował się uspokoić, to tylko sen. I wizja przeszła szybko w zwyczajny sen. Ale tamte słowa wyryły się w jego świadomości na dobre.
"Wszystko zależy od tego, jak postrzega się rzeczywistość".
Ostatnimi czasy Ruth miewała problemy z zasypianiem. Wystarczyło, że zbliżyła się do granicy snu i jawy, by jej umysł przenosił ją do zagrody na Mam Tor, gdzie, brzemienna, leżała niedawno na łożu śmierci. Czuła, jak wtedy, że w jej trzewiach wiją się żmije, że wężowe ogony wślizgują się do jej tętnic i żył, że w jej głowie zagnieżdża się kolonia karaluchów. Im bliższa była data rozwiązania, tym było gorzej. Pewnego lipcowego dnia zdała sobie sprawę, że jej umysł penetruje jakaś obca jaźń – że dojrzewający w jej ciele obcy przegląda ją na wylot, poznając jej najskrytsze sekrety. Wrażenie było takie, jakby bezustannie przebywała w ciemnym pokoju z stojącym tuż za jej plecami zwyrodnialcem.
Zawsze w tym momencie się budziła, roztrzęsiona i zlana potem. Czy ktoś przed nią przeżył coś potworniejszego? Zadane jej psychice rany miały się już chyba nigdy nie zabliźnić. Ruth bała się, że nigdy nie zdoła wymazać tamtych tygodni z pamięci. W dodatku, w chwilach największego zwątpienia pojawiał się w niej lęk przed czymś znacznie gorszym – że Balor nie do końca ją opuścił, że już na zawsze mieli być z sobą związani.
A potem przychodził po nią litościwy Morfeusz.
Ruth śniła, ale jakaś cząstka jej półprzytomnego mózgu wiedziała dobrze, że to wcale nie jest sen. Składał się na niego korowód przykrych emocji ilustrowanych abstrakcyjnymi migawkami. Niewiele szczegółów zdawało się mieć sens. Podejrzenie, które pojawiło się jako pierwsze, przechodziło stopniowo w coraz większą pewność: tak, coś Ruth obserwowało! Nie było to nieprzyjemne, ale przerażające – tak paraliżująco przerażające, że kobieta o mało nie umarła ze strachu.
Gdzieś, nie wiadomo gdzie, otwierało się Oko. Ruth rzuciła się w bok, by usunąć się z linii strzału, ale było już za późno. Rozumne i wrogie, spojrzało prosto na nią, przeszywając ją spojrzeniem niczym sztyletem. Po kobietę sięgnęły znane jej, odrażające dłonie. Ruth straciła głowę. Chciała uciec z krzykiem, ale jedna ręka złapała ją z siłą imadła, a druga zaczęła natarczywie obmacywać. Zdzierała z jej jestestwa jedną warstwę po drugiej.
Oko, które przyglądało się Ruth z taką uwagą, kryło się w wielkiej jak świat czarnej chmurze. Było źródłem obłędu, nienawiści i rozpaczy. Kwintesencją zła. Końcem Wszystkiego.
Zauważył ją. Balor ją zauważył.
Obudziła się raptownie z imieniem boga śmierci wypalonym na sercu.
Rozejrzała się po pokoju niewidzącymi oczami. Wspomnienie tego, co się przed chwilą wydarzyło, było w niej wciąż żywe. Rozumiała już, co dzieje się na ziemi. Siły ciemności krążyły po obrzeżach wszechrzeczy, coraz bezczelniej penetrując jej tkankę, szykując się do oddarcia jej od kośćca życia.
Ruth wzdrygnęła się i opadła z powrotem na poduszki. Zamierzała poświęcić swojej wizji nieco czasu, ale zanim zdążyła zastanowić się, czy jej przypuszczenia są słuszne, wyrwał ją z zadumy wychwycony kątem oka ciemny kształt, który przemknął w deszczu za okienną szybą.
Ktoś lub coś czaiło się na dachu.
Church obudził się rozbity i rozdrażniony, ze świadomością, że ze snu wyrwał go jakiś dźwięk. Skoncentrował się. Na zewnątrz nadal szalała burza, ale w szumie nawałnicy szybko wychwycił to, o co mu chodziło: nawoływania sowy zlewające się w jedno z wyjątkowo wysokim kwileniem, wyprowadzającym z równowagi podobnie jak pisk trącej o tablicę kredy. Mężczyzna natychmiast wyskoczył z łóżka i wypadł na korytarz. Przypomniało mu się Callender i pokój Ruth zalany krwią.
Nie mylił się – hałasy dochodziły zza zamkniętych drzwi sypialni jego towarzyszki. Kwilenie było na progu tak donośne, że jeżyły się od niego włosy. Nie wahając się ani sekundy, Church otworzył drzwi kopniakiem i wbiegł do środka.
Owionął go zimny, wilgotny powiew – wybite okno było otwarte na oścież i trzymało się w ramie tylko na jednym zawiasie. Po widocznym przez nie wycinku nocnego nieba kołowała sowa Ruth, groźne pohukując. Pod stopami wyczuł drobiny szkła.
W kącie pokoju dostrzegł olbrzymiego, szarego wilka, ale istota ta przeobraziła się zaraz w coś mniejszego, choć równie koszmarnego: zdeformowanego człowieka przypominającego biało-czarnego pająka. Na jego widok Churchowi zebrało się na wymioty. Intruz może i był przedstawicielem homo sapiens, ale wzbudzał te same reakcje co zmiennokształtni Fomorianie.
Church przeniósł wzrok na Ruth. Ledwie można było ją poznać, tak bardzo była odmieniona. Jej wykrzywiona gniewem twarz zdawała się być odlana ze spiżu, a ciemne loki unosiły się na wietrze. Kobieta stała przygarbiona koło łóżka, z jedną ręką wyciągniętą przed siebie, jakby machała do napastnika. Kilka centymetrów od jej dłoni powietrze przechodziło w gęstą galaretę, której masa najwyraźniej uderzała rytmicznie o intruza niczym taran. Kwilenie okazało się być jękami bólu. Biało-czarny nie wiedział, czy wypuścić trzymany przez siebie nóż i uciec, czy też może jednak przemóc się i zaatakować.
Wtargnięcie Churcha rozproszyło Ruth na moment i chroniąca ją galareta zrobiła się nieco rzadsza. Napastnik błyskawicznie to wykorzystał. Z dzikim rykiem jął się przez nią przedzierać, wymachując nożem. Churcha zamurowało, zresztą stał zbyt daleko. Bezbronna Ruth nie miała żadnych szans.
Zamiast uciekać, kobieta zmarszczyła tylko czoło i nakreśliła coś ręką w powietrzu. Biało-czarny padł nieprzytomny na ziemię.
Church ruszył w stronę przyjaciółki. Do głowy cisnęły mu się setki pytań, ale wszystkie rozpierzchły się, kiedy oczy jego i Ruth się spotkały. Niedoszła ofiara nadal pogrążona była w dziwnym transie. Podniosła rękę, żeby powtórzyć magiczny gest.
- Ruth!
Przez ułamek sekundy nie było wiadomo, czy kobieta zaatakuje, czy nie. Wreszcie ochłonęła.
- Drań sądził, że dam mu się wziąć z zaskoczenia po raz drugi – oznajmiła zmęczonym głosem.
Church podszedł bliżej, mając się na baczności, dopóki nie upewnił się, że tamta demoniczna Ruth znikła na dobre. I tak wolał nie pytać jej jeszcze o te porażające umiejętności.
- Kto to taki?
- Kto to taki? – powtórzyła gorzko, przechodząc przez pokój. Ku zdumieniu Churcha, kopnęła nieprzytomnego jak psa. – To ten sam łajdak, co w Callender odciął mi palec. – Pokazała Churchowi swoją oszpeconą dłoń. – Ten sam, co oddał mnie Fomorianom. Ten sam, co skazał mnie na tygodnie niewyobrażalnych cierpień. – Obróciła bezwładne ciało stopą. – To przecież Callow.
Church przyjrzał się z niedowierzaniem intruzowi, który leżał teraz na plecach. Po raz pierwszy zobaczył jego twarz. Rzeczywiście, był to Callow, ale wielce odmieniony. Nadal miał siwe włosy, a na sobie wytarty, ciemny garnitur, ale jego skóra była sucha i biała jak pergamin, a wszystkie naczynia krwionośne czarne jak smoła. Spomiędzy warg mężczyzny wystawały pieńki gnijących zębów. Pozbawione powiek oczy wpatrywały się tępo w przestrzeń.
- Dobry Boże, co oni z nim zrobili?
Church przykucnął, żeby zbadać Callowa, ale bił od niego smród nie do wytrzymania.
- Uważaj – powiedziała Ruth. – Niedługo się ocknie.
Związawszy go ciasno zdjętą z ściany siecią rybacką, zaczekali, aż odzyska przytomność. Church bał się, że z racji tego, że Callow nie miał powiek, przegapią ten moment i mężczyzna będzie ich chytrze podpatrywał, ale kiedy ich jeniec doszedł do siebie, w charakterystyczny sposób drgnęły mu mięśnie twarzy.
- Powinnam cię zabić – syknęła Ruth.
- Nie krępuj się – jęknął. – Mam dość tych męczarni.
Spojrzał w bok. W kącikach jego oczu pojawiły się łzy, ale nie miał ich czym osuszyć, więc ciekły mu po policzkach.
- Nie próbuj brać nas na litość – ostrzegła go Ruth. – Ta studnia wyschła już dawno temu.
- Nie chcę litości. – Przybrał ton rozkapryszonego dziecka. – Ani współczucia, ani niczego podobnego. Chcę tylko twojej śmierci.
Nadęte wiatrem zasłony poderwały się niczym stado spłoszonych ptaków. Na policzkach całej trójki osiadły krople deszczu.
- Okazaliśmy ci dużo serdeczności, kiedy spotkaliśmy cię po raz pierwszy – przypomniał Church.
- Gdyby nie wy, to bym tak nie wyglądał. Gdyby nie wy, nie stałbym się nie wiadomo czym. Nie mogę już przebywać wśród ludzi, a Calatin...
- Calatin został zabity przez jednego ze swoich pobratymców – przerwał mu Church.
Callow był w szoku. Po chwili znowu się rozpłakał, bezgłośnie, ale spazmatycznie.
- W takim razie nie mam już dokąd pójść!
Ruth pozostała nieczuła na jego niedolę.
- Co z nim zrobić? – zwróciła się do Churcha poirytowana.
Szlochanie nagle ustało. Callow przyglądał się im obojgu uważnie.
- Różowe paróweczki! – Rozchichotał się. – Jesteście jak pięć małych paluszków, a ja odcinam was sobie jednego po drugim! Pięć palców za tę rękę, którą na mnie podnieśliście! Twój już odciąłem, czyż nie, ślicznotko? Powinienem był odebrać ci i życie, ale ten błąd jeszcze da się naprawić. Poza tym mam jeszcze jedną paróweczkę w swojej kolekcji!
Zrozumieli, czym się chełpi, z niewielkim opóźnieniem. Ruth zerwała się na równe nogi.
- Czyj? – spytała ostro, stając nad Callowem.
Tatuaż czarnych żył przemieścił się, ustępując miejsca szerokiemu uśmiechowi.
- Jeden różowy paluszek, jedno głupie życie...
Ruth pochyliła się i wymierzyła związanemu mężczyźnie policzek. Church złapał ją za nadgarstek, bo była gotowa powtórzyć cios.
- Co to? Zapominamy o dobrych manierach? – Teatralność głosu Callowa, niegdyś tak dopasowana do jego wizerunku wiecznego tułacza, gryzła się teraz upiornie z jego nowym wcieleniem. Arogancja jeńca znikła, gdy tylko Ruth zmroziła go spojrzeniem. Mruknąwszy coś pod nosem, odpowiedział na jej pytanie. – Tego długowłosego azjaty, z cerą gładką jak u dziewczyny.
- Shavi.
Imię przyjaciela uwięzło Ruth w gardle.
Callow pokiwał z powagą głową.
- Nie żyje, jestem tego w stu procentach pewny. Zadźgałem go nożem w Windsorze, a potem odciąłem mu palec.
Zmroziło ich. Skoro Callow wspomniał o Windsorze, nie mógł kłamać – to tam zmierzał Shavi po ratunek dla Ruth.
Nie zważając na wichurę, kobieta podeszła wolno do zniszczonego okna. Wyjrzała w mrok, krzyżując ręce na piersi, jakby miały ją ochronić przed ogarniającym ją smutkiem. Church zapragnął do niej podejść i jakoś ją pocieszyć, ale zamiast tego skupił uwagę na jeńcu.
Callow znowu zachichotał – zachowywał się nieco jak przyłapany na gorącym uczynku uczniak. Church poczuł, że wzbiera w nim straszliwy gniew. Nic nie stało na przeszkodzie, by rozładować kłębiące się w nim emocje, zadając zabójczy cios, ale opanował się.
- Żal mi ciebie – powiedział do leżącego.
Wyznanie to na moment zbiło Callowa z pantałyku, ale po paru sekundach zaskoczenie ustąpiło złości.
- Pierwszy z piątki! – wydarł się. – A wy będziecie następni!
Church przytulił się od tyłu do znieruchomiałej Ruth. W dotyku była chłodna i sztywna jak manekin. Przez zbitą szybę do wnętrza pokoju wpadał lodowaty deszcz, ale Churcha to nie odstraszyło. Minęło kilka minut, zanim kobieta się do niego odwróciła.
- Biedny Shavi – szepnęła.
Churchowi przypomniało się, jak bardzo Shavi kochał życie, jak zachowywał spokój w najgorszych sytuacjach, jak zadziwiał taktem. Był dla nich wszystkim autorytetem.
- Nie pozwólmy, by to nas załamało – doradził cicho.
Ruth oparła głowę o jego ramię i nic nie odpowiedziała.
Wstali o pierwszym brzasku, spędziwszy bezsenną noc w łóżku Churcha, próbując się pogodzić ze śmiercią przyjaciela. Chociaż znali się zaledwie pół roku, wywarł na nich oboje wielki wpływ. Czuli, że stracili kogoś więcej niż wiernego druha.
Plażę w Mousehole znaczyły niezliczone kałuże i stosy różnorodnego śmiecia wyrzuconego przez fale, ale na zaróżowionym świtem niebie nie uświadczyło się ani jednej chmurki. Tak ładnej pogody nie było od Lughnasadh, co mimo zaistniałych okoliczności dodawało dwójce śmiałków otuchy.
Z pokoju Ruth, w którym zostawili zakneblowanego Callowa, nie dochodził żaden dźwięk, więc uspokojeni zeszli na parter. Nie zastawszy tam nikogo, nieśmiało zakradli się do kuchni i sami przygotowali dla siebie śniadanie. Świadomi trudności z zaopatrzeniem, nie zamierzali się obżerać – zadowolili się kilkoma kromkami chleba odkrojonymi od bochenka z domowego wypieku. Usiedli przy masywnym, mocno porysowanym stole. Jedząc, Church przyglądał się stojącym na półkach słojom z kawą i herbatą.
- Ciekaw jestem, co dzieje się w innych częściach świata – stwierdził.
- Zastanawiałam się już nad tym. – Ruth zerknęła łakomym okiem na masło, ale oparła się pokusie. – Mam teorię, że nam objawiają się bogowie i stwory znane z legend celtyckich, bo to nasze kulturowe dziedzictwo. Co ty na to? Czy w Grecji pojawił się Zeus, we Włoszech Jowisz, w Indiach Wisznu albo Siwa, a w Ameryce bóstwa z mitów plemion indiańskich? Te same istoty postrzegane inaczej przez różne narody i ludy?
Church wzruszył ramionami.
- Być może. Tylko dlaczego polem bitwy jest akurat Wielka Brytania?
- Nie mamy radia, telewizji, telefonów ani Internetu, więc kto wie, może na całym świecie dzieje się to samo, co tutaj.
Church nie mógł oderwać wzroku od puszek z kawą i herbatą. Oba te importowane towary weszły do codziennej diety Brytyjczyków kilka ładnych pokoleń wcześniej, a teraz miało ich na dobre zabraknąć.
- Załamie się światowa gospodarka – zauważył. – W wielu rejonach zapanuje głód, wybuchną epidemie. Miliony ludzi stracą życie. Nikt z zewnątrz im nie pomoże. Nawet tu, w Zjednoczonym Królestwie, nie żywiliśmy się tym, co rosło na miejscu, masę rzeczy sprowadzaliśmy z zagranicy. Nam będzie ciężko, a co dopiero ludziom z jakichś mniej uprzywilejowanych rejonów.
- Spójrz na to z drugiej strony – pocieszyła go Ruth. – Przynajmniej wszyscy bankierzy i inni kredytodawcy stracą pracę.
Church zaśmiał się wyłącznie przez grzeczność.
- Lepiej o tym nie myśleć. – Ruth zabrała się za przeżuwanie suchej skibki, wypatrując w twarzy kompana oznak gnębiącej go już nie raz melancholii. – Śmierć to ostatnia pozycja na naszej liście zmartwień. Może nadejść w każdej chwili – bach i cała ziemia przestanie istnieć.
Church wstał i się przeciągnął.
- Masz rację.
- Zawsze mam rację, powinieneś już o tym wiedzieć. To moje hobby. – Przełknęła ostatni kawałek chleba, ignorując dochodzące z jej żołądka burczenie. – Musimy podjąć decyzję, co zrobić z Callowem.
Church zmełł w ustach przekleństwo.
- Na śmierć zapomniałem o draniu.
- Moglibyśmy go zabić – zaproponowała Ruth, niby to w żartach.
Church uśmiechnął się krzywo.
- Nie możemy go tutaj zostawić. Miejscowi mają dość problemów na głowie i bez psychopaty grasującego po okolicy. A jeśli Ryan i Tom żyją, jak nic pójdzie ich szukać.
- Chcesz go zabrać na Wyspy Zachodnie?!
- Nie wiemy jeszcze, czy w ogóle tam dotrzemy. Ale jeśli by się nam udało, moglibyśmy spróbować wyleczyć Callowa w Sadzawce Życzeń. Ja jadę tam odczynić zły urok rzucony na mnie przez Fomorian, więc może i on mógłby uczynić to samo.
- Wyleczyć Callowa?! – powtórzyła z niedowierzaniem. – Łajdak zamordował Shaviego! Mało brakowało, a zamordowałby i Laurę! Oszpecił ją na całe życie! Obciął mi palec!
- Wiem, Ruth, wiem, ale, widzisz, jest takie powiedzenie: "Dbaj o swoich przyjaciół, a o wrogów dbaj jeszcze bardziej".
Ruth chrząknęła, co miało oznaczać, że mimo oporów się z nim zgadza, lecz wstając od stołu, mruknęła:
- Ja tam wolałabym go zabić.
- Z dnia na dzień robisz się coraz bardziej podobna do Laury – zaśmiał się Church.
Na dworze było ciepło, jak na lato przystało. W powietrzu unosiły się słonawe wonie wodorostów i ryb. Za dnia Mousehole było urokliwą rybacką wioską. Cukierkowe kolory domów kontrastowały z poszarpaną linią kornwalijskiego wybrzeża.
Dwoje śmiałków pędziło związanego Callowa niczym niewolnika na targ. Półczłowiek kulił się, chroniąc pozbawione powiek oczy przed działaniem ostrego słońca. Church był niemile zaskoczony, widząc, że były szpieg Fomorian nawet rusza się jak pająk – to zwalnia, to przyspiesza, stawiając drobne kroczki.
- Rzuć się tylko do ucieczki, a wyłupię ci oczy na odległość – zagroziła jeńcowi Ruth. – Wiesz, że umiem.
Callow zerknął na nią z zawziętą miną, która nie pozostawiała wątpliwości, że gdyby tylko mógł, rzuciłby się kobiecie do gardła.
Church posłał przyjaciółce podejrzliwe spojrzenie. Czy i to potrafiła? Odkąd posiadła magiczne umiejętności, stała się taka tajemnicza. Nie robiła też nic, żeby temu przeciwdziałać.
- Jak się przyzywa ten cały statek? – spytała.
- Mając już w polu widzenia Skałę Merlina, po prostu się go głośno woła.
Zabrzmiało to wyjątkowo idiotycznie. Church pożałował, że nie ma z nimi Toma. Rymopis denerwował go wprawdzie swoją kostycznością, ale i imponował bogatą wiedzą na temat wszystkich aspektów nowego porządku świata.
Wiedzieli, dokąd się kierować, bo o skałę spytali już w pubie poprzedniego wieczora. Droga nie był długa ani skomplikowana – należało przejść kilkaset metrów wzdłuż nadbrzeża. Przypatrując się drepczącemu przed nim Callowowi, Church nie mógł odgonić od siebie myśli, że wyglądają z Ruth jak najdziwniejsza para na ziemi, wyprowadzająca najdziwniejszego na ziemi psa.
Ruth przystanęła nagle i uśmiechnęła się zawadiacko do towarzysza.
- Chyba już musisz zabrać się do wołania.
- Twój problem, Ruth – oświadczył drwiąco – polega na tym, że jesteś za bardzo spętana konwenansami. Powinnaś się trochę rozluźnić.
- Przyganiał kocioł garnkowi.
Sądząc, że nie patrzą na niego, zajęci rozmową, Callow zaczął się ostrożnie oddalać. Church złapał go za kołnierz marynarki i pchnął w przeciwnym kierunku, w stronę morza.
- Napatrz się na Atlantyk! – doradził mu. – Może już go nigdy nie zobaczysz.
Jeniec zachwiał się, łapiąc równowagę na samym skraju nadbrzeża, tuż ponad rozbijającymi się w dole falami.
- Nie możecie mnie z sobą zabrać! Nie wejdę na pokład!
- Jak nie wejdziesz, to będziesz musiał popłynąć za nami, już my tego dopilnujemy!
- Nic nie rozumiesz! Dla tych przeklętych Złocistych jestem takim samym monstrum, jak każdy z Fomorian! Każą mnie samemu zapłacić za to, co zrobił mi Calatin, a to nie moja wina, że wyglądam, jak wyglądam!
- Za mną Danaan też nie przepadają – odparował Church. – Dzięki Bogu, mam gdzieś, co o mnie myślą ci zdegenerowani arystokraci. Uważają siebie za lepszych od nas, ale się mylą i przy odrobinie szczęścia wbiję im to do głów.
- Zrobią mi krzywdę!
- Nie pozwolę im na to. Zasłużyłeś sobie na surową karę, ale wymierzyć jej nie mogą ci Tuatha de Danaan. Nadal jesteś człowiekiem. Jeśli którekolwiek z nich podniesie na ciebie rękę...
Callow za nic miał te obietnice i nie przestawał się mu wyrywać. Znieruchomiał dopiero wtedy, kiedy przejęła go Ruth.
Church odszedł od nich kawałek, wpatrując się w widnokrąg. Wiatr mierzwił pieszczotliwie jego długie włosy. Mężczyznę przeszły ciarki. Przypomniała mu się piosenka Franka Sinatry Fly Me To The Moon i wszystkie wspaniałe chwile, które przeżył, słuchając w myślach tego utworu. Przed oczami stawały mu kolejne scenki: Marianna w jego ramionach w pierwszych godzinach nowego roku, grupa jego pijanych w sztok przyjaciół pokładających się ze śmiechu na Covent Garden, wschodzące nad Tamizą słońce obserwowane ze statku wycieczkowego... Teraz też czekał go rejs, największa podróż jego życia. Jak się z tym czuł? Zadziwiająco dobrze. Przepełniała go nadzieja. Zbliżał się właściwy moment, by przyzwać statek.
- Czekamy – powiedział w przestrzeń.
Dźwięk jego głosu zginął w porywach wiejącej od morza bryzy. Odkaszlnąwszy, Church ponowił próbę, starając się mówić wyraźniej i z większą stanowczością.
- Czekamy na ciebie, statku wróżek. Zabierz nas na Wyspy Zachodnie.
Tym razem wiatr porwał jego słowa i poniósł je ku niewiadomemu odbiorcy. Churcha znowu przeszły ciarki, ale silniejsze, a mrowienie w karku nie ustąpiło. Wytężył wzrok. Widoczność była tak dokonała, że miał szansę dostrzec żagiel nawet z odległości kilku kilometrów.
Nic się nie wydarzyło. Church spojrzał pytająco na Ruth.
- Cierpliwości – nakazała.
Postanowił postawić na kurtuazję.
- Wzywam was, Plemię Danu, abyście zesłali nam, swoim pokornym sługom, magiczny statek, który powiózłby nas do cudów Wysp Zachodnich!
Callow prychnął szyderczo.
Pozostawało czekać. Z początku Church sądził, że wyszedł na durnia, ale po kilkunastu minutach zauważył, że coś się jednak dzieje. Powietrze robiło się stopniowo coraz bardziej naelektryzowane, aż wreszcie wyraźnie zapachniało rozgrzanym żelazem, jakby śmiałkowie i ich jeniec znaleźli się koło generatora prądu. Zerknąwszy na swoich kompanów, Church upewnił się, że i im nie umknęło to dziwne zjawisko – Callow przestępował nerwowo z nogi na nogę, ssąc kciuk, zaś Ruth szeroko się uśmiechała. Church również nie mógł powstrzymać uśmiechu. Miał wrażenie, że w jego sercu rozkwitła złota kula i płynna złocistość rozchodzi się powoli po jego żyłach, szemrząc niczym szampan. Wszystko wokół zaczął odbierać z większą intensywnością. Słońce zaiskrzyło się w każdej z unoszących się w powietrzu drobin. Morze zalśniło, jakby grzbiety fal zdobiły diamenty, szmaragdy i szafiry. Zapach oceanu, orzeźwiający jak nigdy, przywołał tysiące wspomnień z dzieciństwa. Mrowienie ogarnęło całe ciało Churcha.
Tak właśnie należy postrzegać rzeczywistość, pomyślał.
Pomimo ładnej pogody, wzdłuż linii horyzontu pojawiła się mgła. Ostro do tej pory zarysowana granica wody i nieba rozmazała się drżąco niczym oglądana z daleka asfaltowa droga w upalny dzień.
- Zbliżają się – szepnął Church.
Czuł się, jak dziecko wyglądające świętego Mikołaja. Razem z nim zdawał się radować cały świat. Nie zdziwiłby się, gdyby usłyszał chóralne śpiewy.
Uświadomił sobie, że z podekscytowania zaciera ręce, i zawstydzony splótł prędko dłonie na plecach. Musiał się lepiej kontrolować.
Rozświetlona biało mgła przeobrażała się zbyt szybko jak na zwykłe zjawisko atmosferyczne. Kiedy w jednym miejscu zgęstniała, wiatr przybrał na sile, a za ścianą oparów zamajaczył ciemniejszy kształt. Coś się przez nie mozolnie przebijało.
Church wstrzymał oddech.
Po chwili żaglowiec objawił się w pełnej krasie, prując dziarsko przez fale. Błyszczał w słońcu niczym zrodzona z morza gwiazda z srebra, złota i kości słoniowej. Wpierw przypominał fenicką galerę z ryciny, którą Church widział na studiach, sekundę później statek rodem z antycznej Grecji, a zaraz potem model ze starożytnego Rzymu – zmieniał się jak w kalejdoskopie, zgodnie z rytmem kołyszących nim grzywaczy. Church zdawał sobie sprawę, że tak naprawdę to jego własny mózg męczy się z dobraniem obrazu do płynących od łodzi bodźców. W końcu zdecydował się na jeden i cykliczne przemiany ustały. Nad pokładem górował teraz śnieżnobiały żagiel z czarnym znakiem runicznym na czerwonym kole, ale okręt najwyraźniej nie poruszał się ani dzięki sile wiatru, ani dzięki wiosłom, których zresztą nie posiadał. Jego burty były niezwykle bogato zdobione – nadmiar ornamentów przyprawiał wręcz o zawrót głowy. Żłobione złote arabeski pokrywające oba boki żaglowca przechodziły przy rufie w opływowe srebrno-białe nawarstwienia podobne do rozpostartych łabędzich skrzydeł, a dziób zwężał się w misternie rzeźbiony aflaston w kształcie kobiety. Rzeźba ta miała okrutne, jarzące się szkarłatem oczy i twarz złożoną z tysięcy maleńkich, splecionych z sobą postaci. Churchowi to dziwne oblicze kojarzyło się z czymś wielkim i ważnym: było jakby wystawionym na widok publiczny symbolem tajemnicy istnienia.
U jego boku stanęła Ruth. Kiedy musnęła jego rękę, dostał gęsiej skórki.
- Niesamowite – szepnęła oczarowana, nie odrywając oczu od statku.
Church obrócił się, spodziewając, że Callow wykorzystał nieuwagę Ruth i uciekł, jeniec jednak także wpatrywał się w statek jak zahipnotyzowany, choć zachwyt mieszał się na jego twarzy z lękiem.
Po kilku minutach żaglowiec dobił do nadbrzeża. Church był niezmiernie ciekaw, kto nim dowodzi, ale za każdym razem, gdy zerkał na pokład, wszystko traciło ostrość i chcąc nie chcąc musiał odwrócić wzrok. Mógł za to swobodnie obserwować morskie fale – nie załamywały się przy burcie okrętu, jakby ten był jedynie fatamorganą.
Niewidoczni żeglarze zarzucili zdobioną klejnotami kotwicę. Od spotkania z nieznanym dzieliły śmiałków sekundy. Church poczuł się wreszcie odrobinę nieswojo.
Na statku zapanowała cisza. Znów nic się nie działo. Obmyślając następny krok, odczekali tak z Ruth dłuższą chwilę. Nagle po pokładzie przemieściło się coś lśniącego – wyglądało to jak odbity od lustrzanej tafli snop światła – a w chwilę później rozległo się donośne wołanie. Głos, który rozszedł się echem po wodzie, zmieniał się bezustannie w obrębie szerokiej skali, przez co odnosiło się wrażenie, że dochodzi z morskich głębin.
- Kto nas wzywa?
Churcha przebiegł dreszcz. Po jego ekscytacji nie zostało nawet śladu. Mężczyzna zapragnął znaleźć się tysiące mil od przeklętego Mousehole.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz