Fragment książki

6 minut czytania

– Wiesz, Bresie, moim zdaniem pomijasz w tym rozumowaniu pewną ważną kwestię – mówiłem, gdy on opuszczał miecz z całą siłą na moje ciało, a potem odsunąłem się w ostatniej chwilina prawo. Jego udawana postać wciąż stała tam gdzie przedtem, uśmiechając się głupawo, ale już zupełnie nie zwracałem na nią uwagi. Zielona postać – czyli prawdziwy Bres – właśnie usiłował mnie zabić. Zgiął się niezgrabnie, gdy jego miecz trafił w pustkę, a ja wykorzystałem ten moment, żeby kopnąć go najpierw w nadgarstek, bo chciałem, żeby przede wszystkim wypuścił z dłoni miecz, a potem w twarz, żeby wstał. Oczywiście hełm chronił go od mojego ciosu, ale jednak każde uderzenie w głowę sprawia, że się ją odruchowo podnosi. Następnie przeniosłem ciężar ciała na lewą nogę, obróciłem się zgodnie ze wskazówkami zegara i nim miał czas się zorientować, wyprowadziłem sierpowy w jego splot słoneczny. Zachwiał się do tyłu, potknął o Oberona i z wielkim hukiem i brzdękiem brązu i utwardzanej skóry runął na ziemię. Jemu samemu nic w zasadzie nie było, ale zdecydowanie ucierpiała jego duma. W jednej chwili zrezygnował z tej drugiej udawanej postaci, uśmiechający się Bres zlał się w jedno z tym na ziemi, a moje szkło faeryczne znów pokazywało to samo, co byłoby widać bez niego. Mogłem na tym poprzestać. Był już bezbronny i nie stanowił dla mnie żadnego zagrożenia. W dodatku, jeśli w okolicy znajdowała się choć jedna faeria i widziała go, gdy klapnął tyłkiem na ziemię, z pewnością wieść o jego upokorzeniu natychmiast przejdzie do legend. Ale on próbował mnie przecież zabić za pomocą oszustwa.

Nie odważył się walczyć ze mną uczciwie, bo wiedział, że tak by nie wygrał (na polu walki Bres nigdy nie budził niczyjego przestrachu).

Wiedziałem, że jeśli pozwolę mu żyć, zacznie nasyłać na mnie kolejnych morderców tak, jak robił to od wieków Aenghus, i na samą myśl o podwojeniu sobie w ten sposób problemu, z którym i tak borykałem się od dawna, zrobiło mi się słabo. Poza tym, jak to się współcześnie mówi: ten facet był skończoną gnido-kanalią.Toteż nie poprzestałem na tym. Gdy on leżał na ziemi, wyciągnąłem Fragaracha z pochwy i pchnąłem go prosto w środek jego brązowego kirysu, który nie stanowił dla magicznego ostrza żadnej przeszkody. Bresowi oczy wyszły na wierzch i spojrzał na mnie ze zdumieniem: przeżył tyle epickich bitew w starożytnej Irlandii (fakt, że w normalnej zbroi) i choć mógł zginąć w nich śmiercią herosa, oto z winy nadmiernej pewności siebie miał umrzeć w wyniku bójki, która trwała nie dłużej niż dziesięć sekund.

Nie marnowałem czasu na triumfowanie nad nim, bo tak najłatwiej ściągnąć na siebie jakąś klątwę, tylko wyciągnąłem z niego szybko ostrze Fragaracha, aż jęknął z bólu, i spuściłem miecz na jego szyję, odcinając mu głowę, nim miał czas mnie przekląć.

- Kiedy mówił, że chce, żebyś oddał mu miecz, chyba nie to miał na myśli – stwierdził rzeczowo Oberon.

Zamachnął się na mnie swoim mieczem – tłumaczyłem się.

*

On ciebie też nie widział. Dobra robota.

– Zabiłeś go na śmierć – usłyszałem jakiś cichutki głosik. Odwróciłem się i ujrzałem wdowę. Szklaneczka whisky zatrzęsła się w jej dłoni niebezpiecznie, a potem runęła w dół i roztrzaskała na werandzie. – Zupełnie na śmierć. – Głos jej drżał. – Teraz mnie też zabijesz na śmierć? Wyślesz mnie do Pana Mego, żebym już była z moim Seanem?

– Nie, pani MacDonagh, nie, oczywiście, że nie. – Mimo że ostrze było dość brudne, wsunąłem miecz z powrotem do pochwy, żeby wyglądać trochę mniej groźnie. – Dlaczego miałbym panią zabijać?

– A nie jestem świadkiem twojej zbrodni?

– To nie była żadna zbrodnia. Musiałem go zabić. To było w samoobronie.

– Nie wyglądało wcale jak samoobrona, chłopcze – zauważyła z wyrzutem. – Kopnąłeś go, pchnąłeś, a potem dźgnąłeś i odrąbałeś mu łeb.

– Może nie widziała pani całego zajścia – odpowiedziałem, kręcąc głową – bo częściowo zasłaniałem pani widok. Najpierw to on próbował mnie dźgnąć mieczem. Widzi pani to ostrze na ziemi. Przecież nie ja je wyciągnąłem z pochwy, tylko on. – Nie ruszyłem się z miejsca i czekałem, aż to przeanalizuje. Kiedy komuś się wydaje, że chcesz go zabić, nigdy się do niego nie zbliżaj, żeby go pocieszyć, choć z niewiadomych przyczyn ludzie zawsze tak właśnie robią na filmach.

Wdowa zmrużyła oczy, przyglądając się znikającemu w mroku wieczoru zarysowi miecza. Widziałem, że na jej twarzy zaczyna się malować wątpliwość.

– Tak mi się nawet zdawało, że coś ci tam groził – powiedziała – ale nie widziałam, żeby się choć ruszył, nim go kopnąłeś. Kto to był? Czego chciał?

– Wróg z dawnych czasów… – zacząłem, ale przerwała mi od razu.

– Z dawnych czasów? Toż ty masz ledwie dwadzieścia jeden lat! Jak możesz mieć wroga z dawnych czasów?

Bogowie niejedyni, żeby ona wiedziała.

– Dla mnie był wrogiem z dawnych czasów – zacząłem, ale potem przyszło mi coś innego do głowy. – Chodzi o to, że był wrogiem mego ojca, więc w zasadzie jest moim wrogiem od dnia moich narodzin, sama pani rozumie. A ponieważ mój ojciec zmarł dawno temu, to na mnie zaczął polować. I dlatego się tu sprowadziłem, wie pani, chciałem przed nim uciec. Ale kilka dni temu ktoś mi powiedział, że facet mnie odnalazł i że tu przyjedzie, więc zacząłem nosić ze sobą ten miecz, żeby móc się jakoś bronić.

– Ale czemu nie sprawiłeś sobie normalnego pistoletu jak wszyscy ci amerykańscy chłopcy?

Uśmiechnąłem się do niej promiennie.

– Bo jestem Irlandczykiem, pani MacDonagh. I pani przyjacielem.

– Przybrałem błagalny wyraz twarzy i złożyłem odpowiednio dłonie. – Proszę, niech mi pani uwierzy, że musiałem go zabić, bo inaczej już bym sam nie żył. Mam nadzieję, że wie pani, że nigdy w życiu bym pani nie skrzywdził, prawda?

Nie wyglądała na przekonaną, ale wyraźnie się wahała.

– Na czym polegał ten cały konflikt między nim a twoim tatą? – spytała.

Jakoś nie przyszło mi do głowy żadne przekonujące kłamstwo, więc zadowoliłem się półprawdą: – Chodziło o ten miecz – powiedziałem, wskazując kciukiem rękojeść. – Tata ukradł mu go dawno temu, ale w pewnym sensie to właściwie go tylko odebrał. To irlandzki miecz, sama pani rozumie, a ten typ trzymał go w swojej prywatnej kolekcji i tego… w sumie on był Anglikiem i w ogóle…

– Był Anglikiem?

– Tak. – Miałem ostre wyrzuty sumienia, że tak manipuluję wdową, ale naprawdę nie mogłem sobie pozwolić na to, żeby stać tu całą noc na środku ulicy i deliberować nad odrąbaną głową Bresa. Podczas konfliktów w Irlandii Północnej jej mąż należał do radykalnego odłamu IRA i został zabity przez UVF, których wdowa uważała (czy słusznie, to inna rzecz) za marionetki w rękach Anglików.

– A to zakop skurczybyka u mnie w ogródku i niech szlag trafi królową i tych jej wszystkich sługusów z piekła rodem.

– Amen – powiedziałem – i bardzo pani za to dziękuję.

– Nie ma sprawy, serdeńko – zapewniła mnie wdowa i roześmiała się. – Wiesz, co mawiał mój Sean, niech spoczywa w pokoju? Mawiał: „Znajomy to pokopie z tobą piłkę, Katie, ale prawdziwy przyjaciel zakopie z tobą trupa”. – Zachichotała ochryple i zaklaskała w dłonie. – Choć prawdę powiedziawszy, to ja ci w żaden sposób, mój złociutki, nie pomogę z tak wielgachnym ciałem. Ale wiesz, gdzie jest łopata, prawda?

– Jasne, już po nią idę. Tak sobie myślę, pani MacDonagh, może by miała pani w domu jakąś lemoniadę czy coś? Bo naprawdę bym nie pogardził.

– Jasne, słońce ty moje, zaraz ci coś tam przyrządzę. Ty tu rób, co trzeba, a ja ci zaraz wyniosę szklaneczkę czegoś dobrego.

– Bardzo pani dziękuję. – Gdy tylko zniknęła w domu, odwróciłem się do Oberona, który wciąż miał na sobie kamuflaż: Dałbyś radę zanieść tę głowę na podwórze? Musimy to wszystko jakoś uprzątnąć.

Zapadła już noc, ale niestety zapaliły się także lampy na ulicy, a w światłach reflektorów każdy kierowca będzie w stanie dojrzeć, że coś jest nie tak.

- W tym hełmie to nie mam jej nawet jak złapać. Ale może uda mi się ją poturlać nosem. Świetnie – odpowiedziałem. Gdy tylko pochyliłem się, żeby unieść ciało, a Oberon zaczął swoją upiorną grę z nietypową piłką, tuż obok pojawiła się wielka wrona. Wystarczył jej rzut oka na pozostałości jatki, by natychmiast zakrakać wściekle.

– Wiem, wiem – szepnąłem pospiesznie. – Wpakowałem się w niezłe tarapaty. Jeśli pójdziesz ze mną na tyły tego domu, będziemy w stanie normalnie porozmawiać. – Wrona znów zakrakała, po czym wzniosła się w powietrze i przeleciała nad dachem.

Podniosłem wreszcie Bresa z ulicy i zarzuciłem go sobie na ramię. Poczułem, że jego krew spływa mi po plecach. Będę musiał spalić koszulę. Gdy dotarłem na podwórko za domem, Morrigan stała już w swej ludzkiej postaci – blada i milcząca. Dłonie oparła na biodrach. Oczy wbiła we mnie. Nie zanosiło się na miłą pogawędkę.

– To, że zgodziłam się na twoją nieśmiertelność, bynajmniej nie oznacza, że masz moje pozwolenie na zabijanie Tuatha Dé Danann – wycedziła.

– Ale chyba nie muszę mieć żadnego pozwolenia, żeby się bronić? – zdenerwowałem się. – Próbował posłużyć się magią, żeby mnie zwyczajnie zadźgać, Morrigan. Gdyby nie mój naszyjnik, w życiu bym nie zobaczył, że zamachuje się na mnie swoim mieczem.

– Przeżyłbyś – oświadczyła Morrigan.

– Taa, ale w jakim stanie? Wybacz, ale naprawdę nie mam ochoty sprawdzać, ile bólu odczuwa się przy wyprutych wnętrznościach – powiedziałem, zniżając ramię i bezceremonialnie pozwalając ciału Bresa opaść na trawę gatunku bermuda.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...