Fragment książki

8 minut czytania

Wiesz, gdzie znajdę tego Gasa?

Ból. W końcu przeniknie przez wszystkie bariery, do każdego zakamarka, rozreguluje wszystko. Z prawdziwym bólem nie da się żyć, prędzej czy później zabije każdego — każdego, kto go nie pokocha; strach, nienawiść i miłość stopią się w jedno.

Chłopczyk leży nagi na operacyjnym stole, ma zakrytą głowę. Przez cienką tkaninę obserwuje odbicie swoje i mężczyzn w białych kitlach w błyszczącej powierzchni gałek manipulacyjnych automatycznego chirurga. Ręce i nogi ma przywiązane, na ramieniu i tułowiu czerwoną linię cięcia; amputują mu lewe ramię razem ze stawem. Jeden z obecnych naciska guzik na panelu sterującym, agregat ekshaustora zaczyna huczeć, diamentowa piła kręci się i zbliża do ciała.

Ktoś krzyczał, na pewno nie ja. Moje gardło ze strunami głosowymi było teraz bóg wie gdzie. To ten chłopczyk. Krzyczał, choć nic go nie bolało, mężczyźni w kitlach wykorzystali dobre czary. Krzyczał, bo wiedział, co go czeka później. Ból.

Mróz go przytępił, znowu rozpoznawałem własne myśli. Padał delikatny śnieg; nie, raczej kryształki lodu niż płatki śniegu, poznawałem ich obrysy, kiedy w zwolnionym tempie lądowały przede mną na ziemi. I na oczy, za chwilę całe będą pokryte lodem. Jeśli żebracy nie znajdą mnie w miarę szybko, rozmrażanie przez gotowanie będzie boleć.

Rękę amputowano, na stole operacyjnym wyposażonym w kanaliki odprowadzające krew zostały tylko czerwone plamy. Manipulator tkwi w martwym bezruchu.

Ból. Znowu i znowu. I tak już przez cały czas.

Leżałem w łóżku. Głowa na poduszce, Ręka, obandażowana i uformowana w kształt ludzkiej kończyny, i prawe ramię na kołdrze. Czarne, cieniuteńkie linie znaczyły miejsca cięć. Wszystkie palce, nadgarstki na miejscu, skośna szrama na całej długości przedramienia oraz mnóstwo innych, poprzecznych. Bez sensu. Japończyk i Hiszpan ścigali się, kto szybciej mnie posieka na mniejsze kawałki, ale serce i mózg zostawili w całości. Jakby wiedzieli, że tylko tak mogą mnie zabić — albo kapryśny los nie miał jeszcze mojej śmierci w planach.

Dopiero teraz dotarło do mnie, że żyję, istnieję, odczuwam — ból. Rozejrzałem się. W pokoju mieściło się tylko łóżko i stolik nocny. Stała na nim szklanka z wodą, na jej powierzchni formował się albo roztapiał lodowy skrzep. Cienki koc zdobiło mnóstwo nieregularnych brązowych plam — prawdopodobnie mojej krwi. Posiekali mnie na dwieście dwadzieścia sześć kawałków.

Nie musiałem liczyć, każdy z nich czułem niczym rozżarzony szpikulec wbity wprost do mózgu. Ale wiedziałem już, że się z tego wyliżę. Potrafiłem to. Nauczyłem się tego — zacząłem szperać w pamięci, ale znowu natrafiłem na mur, białą plamę. Niezbyt się tym przejąłem, zdążyłem się już przyzwyczaić.

Wróciłem do oglądania pokoju. Mój wybawca mieszkał w bardzo skromnych warunkach, na pewno nie było go stać na wymianę zakrwawionej kołdry. Miał jeszcze dwie miski, jedną większą od drugiej, trochę świeżo wypranych ubrań złożonych w kostkę na podłodze w rogu.

Zasnąłem albo zemdlałem, obudziło mnie skrzypnięcie drzwi. Wraz z powiewem mroźnego powietrza w pokoju pojawiła się drobniutka osóbka od stóp do głów opatulona w szmaty. Poznałem ją, zanim jeszcze zdążyła się rozebrać.

- Dlaczego mnie uratowałaś? — zapytałem kurewkę, której całą wieczność temu podarowałem pięć koron.

Przestraszyła się tak, że aż podskoczyła.

— Ja, ja… pan żyje! — wydukała.

— Dlaczego mnie uratowałaś? — powtórzyłem.

Brzmiało to bardziej jak wyrzut niż pytanie.

— Bo mi pan pomógł. — Wzruszyła ramionami.

W jej spojrzeniu mieszały się radość, strach, obrzydzenie i współczucie.

— Kiedy przyszedł do mnie pański koń, wiedziałam, że stało się coś złego, jeszcze zanim zaczął mówić.

Znalazłam — przez moment zastanawiała się nad właściwym słowem — kawałki pańskiego ciała na ziemi. Wszystkie pozbierałam, inaczej żebracy by je zjedli. Nie chciałam, żeby zniszczyli pana duszę. Kiedy człowiek nie zostaje pochowany w całości, jego duch błąka się po świecie — wyjaśniła, widząc, że nie rozumiem, co ma na myśli.

Patrzyłem na drobną kobietę z wielkimi, smutnymi oczami zbyt często krzywdzonego stworzenia.

— A dlaczego poskładałaś mnie do kupy? — chciałem wiedzieć. — Musiałaś się nieźle narobić.

— To… to było straszne. — Zatrzęsła się na samo wspomnienie. — Pański koń kazał mi to zrobić. Podobno ma pan bardzo silną, niemal materialną aurę, która może zdziałać cuda. Na początku mu nie wierzyłam, ale potem… potem części ciała zaczęły się ze sobą zrastać.

Micuma. Nie wiedziałem, czy mam ją przekląć, czy być jej wdzięczny.

— Jak długo już u ciebie jestem?

— Ponad dwa tygodnie.

— Skąd bierzesz pieniądze? Gdybyś mnie nie karmiła, nie zrósłbym się z powrotem.

Zawahała się, zastanawiała, czy powiedzieć prawdę. Niektórzy ludzie po prostu nie potrafią kłamać. Nie mają lekko na tym świecie.

— Wynajmuję pańskiego konia jako siłę pociągową, a sama pracuję — przyznała.

Nic nie powiedziałem, skinąłem tylko głową. Pomaganie mi bardzo dużo ją kosztowało. Sam bym nie dał rady, zdechłbym jak pies. Spróbowałem ruszyć ręką. Wytężyłem wszystkie siły i w końcu udało mi się ją odrobinę unieść.

— Obawiam się, że jeszcze nie jestem w stanie odejść — stwierdziłem.

— Nie szkodzi, dzisiaj miałam dobry dzień. Za ten pokój płacę cztery korony, a pański koń zarobił ich aż osiem. Musiałam go wynająć, żeby gdzieś pana ulokować i się panem opiekować.

Wyobraziłem sobie, jakie musiała pokonać trudności. W dodatku utrzymywała mnie teraz z tego, co zarobiła własnym ciałem.

— Odejdę, gdy tylko będzie to możliwe.

Przytaknęła ze źle ukrywanym strachem w oczach. Może bała się, że odejdę zbyt późno albo przeciwnie — zbyt wcześnie. Nie pytałem. Nie chciałem wiedzieć o niej więcej, niż to było konieczne.

Następnego dnia udało mi się wstać z łóżka i zamienić na ulicy kilka słów z Micumą. Jak na konia miała całkiem praktyczne podejście do życia. Zabójcę i Margaret ukryła w zaspie, pewnie nadal tam leżały. Nie miałem pojęcia, co stało się z Nożem. Pewnie Waard go sobie zatrzymał.

* * *

Kobieta, z którą dzieliłem łóżko, a której imienia nie chciałem znać, nadal się o mnie troszczyła. Z każdą chwilą wydawała mi się coraz bardziej zaniepokojona. Nic jednak nie mówiła, a ja o nic nie wypytywałem. Zazwyczaj wracała późno wieczorem, kiedy zapadałem w głęboki sen przypominający nieprzytomność, wstawała wcześnie rano, żeby wynająć Micumę. Wtedy zmagałem się z halucynacjami wywołanymi przez ból. Przez cały dzień, siedząc w samotności, zbierałem siły, zszywałem kawałki ubrania w coś nadającego się do użytku albo manipulowałem przy Margaret i Zabójcy, które pewnego dnia przyniosła mi moja wybawicielka. Cztery tygodnie po nieudanej rozmowie z Wilhelmem Waardem czułem, że dam radę przejść kilka metrów, nie upadając na ziemię. To oznaczało, że mogę sobie znaleźć inne zakwaterowanie.

Czekałem, aż przyjdzie. Siedziałem na łóżku, z rękami na kolanach. W tej pozycji rany nie bolały mnie aż tak bardzo. Chciałem powiedzieć swojej wybawicielce, że odchodzę, ale wrócę, kiedy będę miał pieniądze, choć i tak nigdy nie zdołam spłacić zaciągniętego długu.

Znałem już sposób, w jaki chodziła i otwierała drzwi.

Weszła ze służącym za siatkę workiem jutowym w dłoni. Po raz pierwszy widziałem jej uśmiech. Położyła worek delikatnie, musiało w nim być coś niezwykle wartościowego.

— Mam cztery długie bułki z mięsem, jeszcze ciepłe! Spieszyłam się, żeby nie wystygły.

Powinienem powiedzieć, że to wspaniale, ale zamiast tego milczałem. Była do tego przyzwyczajona, nie zepsułem jej zbytnio humoru. Wypakowała bułki na stolik nocny, usiadła na łóżku kawałek ode mnie i łapczywie zabrała się do jedzenia. Były wyśmienite. Choć w czasie rekonwalescencji czułem permanentny głód, zmusiłem się, by zjeść tylko jedną, a dla niej zostawić trzy.

— Nie jestem głodny — skłamałem. — W łóżku człowiek nie traci za wiele energii.

Dopiero po chwili przypomniałem sobie, z kim rozmawiam. Ona jednak z wdzięcznością kiwnęła głową i sięgnęła po ostatnią bułkę.

— Odchodzę — oznajmiłem, kiedy skończyła.

Odwróciła się w moją stronę, w jej oczach dostrzegłem ulgę i żal.

— To dobrze — odparła po chwili. — Będę mogła żyć tak jak wcześniej. Teraz musiałam bardzo uważać, nikt nie mógł się zorientować, że pan u mnie mieszka.

Zaskrzypiały nadmarznięte drzwi. Do budynku wszedł ktoś masywny i pewny siebie. O dziwo, kroczył po schodach na górę, na poddasze, gdzie mieściły się najtańsze pokoiki. Ona jeszcze się nie zorientowała, ale ja już wiedziałem, że nieznajomy zmierza właśnie do nas. Rozwiązałem bandaż utrzymujący Rękę w kształcie ludzkiej kończyny i zacząłem go odwijać.

Drzwi rozleciały się w drzazgi, a opustoszałą nagle przestrzeń wypełnił spasiony facet w długim, kudłatym kożuchu z jakiegoś syntetycznego materiału i rękawicach wyglądających na drogie. Po drodze rozpiął guziki, żeby móc szybko sięgnąć po nóż, który spoczywał w pochwie na pasku nabitym żelaznymi ćwiekami. Wielką głownię można było bez problemu chwycić nawet w grubej rękawicy.

— A więc to tu się chowasz, suko jedna! I to z gachem. Nie płacisz mi tyle, ile się należy! — zapiał.

— To nie jest mój gach, a ja płacę dokładnie tyle, ile trzeba! — próbowała protestować.

Głos miała słaby, a ten bydlak w ogóle nie zwracał na nią uwagi.

— Odkąd sprawiłaś sobie tę norę, myślisz, że jesteś czymś lepszym niż zwykła kurwa. Ale tu się mylisz, suko zawszona. Potnę ci pysk, będziesz musiała dawać dupy za połowę mniej. A prowizja zostanie ta sama!

Zaczęła cicho popłakiwać i odsuwać się jak najdalej od mężczyzny w drzwiach.

— W przeciwieństwie do pana jestem tu proszonym gościem — zwróciłem facetowi uwagę. — Proszę stąd odejść.

Powiedziałem „proszę”. Przymuszanie się do bycia grzecznym szło mi coraz lepiej. Nie przyszło mi jednak do głowy nic dowcipnego, czym mógłbym rozładować sytuację. Do tego przecież służy humor, przynajmniej tak mi się wydaje.

— Wypad stąd albo ciebie też potnę. Jestem Horth, a ta kurewka należy do mnie. Potnę jej pysk, tak dla przestrogi.

To imię miało chyba zrobić na mnie wrażenie. Cóż, nie byłem miejscowy. Sięgnął po nóż. Porządny nóż myśliwski z fałszywym ostrzem i ząbkami na jednej trzeciej długości. Idealny sprzęt do zastraszania.

— I zrobię to teraz.

— Nie! Proszę, nie! — błagała.

Podniosłem się. Chyba dlatego, że ten wysoki głos niezbyt do niego pasował. Chyba.

— Wypad stąd, frajerze. — Zamachnął się nożem i to był ostatni błąd, jaki popełnił w życiu.

Wbiłem mu Kleszcze w brzuch. W pierwszej chwili w ogóle się nie zorientował, co się stało.

— Teraz żeś sobie nagrabił — wysapał. W oczach miał szok.

Jeszcze nie czuł bólu.

— Zabiję cię za to. Ją też.

— Chyba trochę niewłaściwie oceniasz sytuację. — Spojrzałem w dół, na krew płynącą z jego rany. Zrobił to samo i w końcu zrozumiał. Nóż wyślizgnął mu się z palców.

— Pomóż mi i zapomnimy o tym — diametralnie zmienił ton. Czoło miał zroszone potem.

Z zainteresowaniem obserwowałem, jak przychodzi ból.

— Znam jednego czarodzieja, który da radę to załatać. Zaprowadź mnie do niego i zapomnimy o tym — sapał. — Idź po Arachina, no już — zwrócił się do kobiety, kiedy nie reagowałem. — Zostawię cię w spokoju, wszystko będzie po staremu.

Tworzyliśmy nieruchomą rzeźbę — ani jeden, ani drugi nie odważył się poruszyć, Kleszcze nadal tkwiły w ranie. Podobało im się to.

— Zabiją mnie, za to mnie zabiją — moja wybawicielka już nie narzekała, tylko mechanicznie powtarzała te same słowa.

— Dla kogo pracujesz? Imię — zażądałem od Hortha.

Staliśmy w szybko powiększającej się kałuży krwi.

— A pozwolisz mi odejść?

Nagle zaczął się trząść i jedną ręką musiał oprzeć się o ścianę, żeby utrzymać równowagę.

— Ja się nie targuję — odparłem z uśmiechem.

Zaczynałem się naprawdę dobrze bawić.

— Ściągam kasę dla Gasa — wysapał. Kolana się pod nim ugięły i całym ciężarem osunął się na Kleszcze.

Doskonałe ostrza, najdoskonalsze, jakie kiedykolwiek widziałem, rozcinały mięso, poszczególne żebra, kości ramienia, aż wynurzyły się z ciała pokryte krwią.

Martwy Horth padł na podłogę z dziurą w tułowiu w kształcie niesymetrycznego V.

— Nie chciałam tego, nie chciałam, żeby pan go zabił — lamentowała kobieta. — Zamęczą mnie za to, żeby odstraszyć innych.

Krew na impregnowanej powierzchni Kleszczy szybko zaczęła tworzyć pojedyncze krople.

— Pewnie właśnie tak zrobią — przytaknąłem. — Na ich miejscu sam bym tak postąpił. Wiesz, gdzie znajdę tego Gasa?

Przytaknęła.

— No to idziemy.

— Gas zawsze ma ochronę — westchnęła.

— To dobrze. Trzeba dbać o swoje bezpieczeństwo — zgodziłem się. — Utnę sobie z nim krótką pogawędkę.

Micuma już czekała na zewnątrz. Nie dałem rady wskoczyć na siodło, wystarczyło jednak, że mogłem się o nią wspierać, idąc. Uświadomiłem sobie, że czuję się o wiele lepiej niż kilka minut temu. Jakby niekulturalny pan Horth oddał mi część sił życiowych, których już nie potrzebował.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...