Fragment książki

18 minut czytania

Rozdział I

An­ge­lo, czło­wiek su­mien­ny, su­ro­wy

I za­wsze bacz­ny na za­wist­nych sądy,

Le­d­wo chce przy­znać, że ma krew w swych ży­łach,

Że ka­wał chle­ba nad ka­mień prze­no­si.

Szek­spir, „Miar­ka za miar­kę”, 1,4,50-53 (przekł. L. Ulri­cha).


Dzwon opac­twa bił le­d­wie od kil­ku mi­nut, a już ko­ściół Ka­pu­cy­nów wy­peł­ni­ła ciż­ba słu­cha­czy. Nie przy­pusz­czaj­cie, iż tłum ze­brał się tu po­wo­do­wa­ny po­boż­no­ścią lub gło­dem wie­dzy. Owe dwie przy­czy­ny skło­ni­ły do przy­by­cia tu­taj tyl­ko bar­dzo nie­licz­nych; w mie­ście, gdzie za­bo­bon dzier­ży tak de­spo­tycz­ną wła­dzę jak wła­śnie w Ma­dry­cie, szu­ka­nie rze­tel­nej po­boż­no­ści by­ło­by, za­iste, bez­owoc­nym usi­ło­wa­niem. Słu­cha­cze zgro­ma­dze­ni obec­nie w ko­ście­le Ka­pu­cy­nów ze­bra­li się w świą­ty­ni z róż­no­ra­kich przy­czyn, lecz wszyst­kie z nich obce były po­bud­kom oka­zy­wa­nej rze­ko­mo na­boż­no­ści. Nie­wia­sty przy­by­ły, aby się po­ka­zać, męż­czyź­ni zaś, aby uj­rzeć nie­wia­sty. Nie­któ­rych przy­cią­gnę­ła cie­ka­wość usły­sze­nia tak wsła­wio­ne­go mów­cy, nie­któ­rzy przy­szli, bo nie mie­li lep­sze­go spo­so­bu spę­dze­nia cza­su przed roz­po­czę­ciem te­atru, a po­nie­któ­rzy znów dla­te­go, że ich za­pew­nio­no, iż nie spo­sób bę­dzie zna­leźć w ko­ście­le do­god­ne miej­sce. Tak więc po­ło­wa Ma­dry­tu ścią­gnę­ła tu­taj prze­wi­du­jąc, iż spo­tka się z dru­gą po­ło­wą. Je­dy­ny­mi oso­ba­mi, któ­rym rze­tel­nie za­le­ża­ło na wy­słu­cha­niu ka­zno­dziei, było kil­ka pod­sta­rza­łych de­wo­tek i z pół tu­zi­na za­wist­nych ora­to­rów; ci po­sta­no­wi­li su­ro­wo osą­dzić i wy­szy­dzić ka­za­nie. Je­śli zaś idzie o resz­tę słu­cha­czy, to ka­za­nie mo­gło­by się zgo­ła nie od­być, i to z pew­no­ścią bez roz­cza­ro­wa­nia z ich stro­ny, a bar­dzo moż­li­we: i bez po­strze­że­nia przez nich, iż się nie od­by­ło.

Jed­no przy­naj­mniej było pew­ne, i to nie­za­leż­nie od tego, co skło­ni­ło lu­dzi do przy­by­cia: ni­g­dy ko­ściół Ka­pu­cy­nów nie oglą­dał bar­dziej tłum­ne­go ze­bra­nia. Każ­dy kąt był peł­ny, każ­de krze­sło za­ję­te. Na­wet po­są­gi, któ­re przy­ozda­bia­ły dłu­gie nawy, zo­sta­ły wcią­gnię­te w służ­bę wier­nych. Chłop­cy uwie­si­li się na skrzy­dłach che­ru­bi­nów; za­rów­no św. Fran­ci­szek, jak św. Ma­rek trzy­mał na ra­mie­niu po jed­nym spek­ta­to­rze, a św. Aga­ta zo­sta­ła znie­wo­lo­na do dźwi­ga­nia po­dwój­ne­go cię­ża­ru. Skut­kiem tego, mimo ca­łe­go po­śpie­chu i ob­rot­no­ści, na­sze dwie nowo przy­by­łe damy próż­no roz­glą­da­ły się za miej­scem po wej­ściu do ko­ścio­ła.

Jed­na­ko­woż sta­ra dama wciąż upar­cie po­su­wa­ła się na­przód. Na nic zda­ły się okrzy­ki nie­ukon­ten­to­wa­nia, któ­re pa­da­ły ku niej ze wszyst­kich stron; na próż­no zwra­ca­no się do niej ze sło­wa­mi: – „Za­pew­niam was, si­gno­ra, że nie ma tu ani jed­ne­go miej­sca”. – „Pro­szę, si­gno­ra, nie pchaj­że się na mnie tak nie­mi­ło­sier­nie!” „Si­gno­ra, żad­ną mia­rą tędy nie przej­dziesz”. „Moc­ny Boże, jacy to lu­dzie by­wa­ją na­tręt­ni”. Sta­ra dama była upar­ta i wciąż po­su­wa­ła się na­przód. Dzię­ki wy­trwa­ło­ści i przy po­mo­cy dwóch krzep­kich ra­mion uczy­ni­ła so­bie wśród ciż­by przej­ście i uda­ło się jej we­pchnąć w sam śro­dek ko­ścio­ła, w nie­wiel­kiej tyl­ko od­le­gło­ści od am­bo­ny. To­wa­rzysz­ka damy po­stę­po­wa­ła za nią nie­śmia­ło i w mil­cze­niu, ko­rzy­sta­jąc z wy­sił­ków swej prze­wod­nicz­ki.

– Świę­ta Dzie­wi­co! – wy­krzyk­nę­ła sta­ra nie­wia­sta peł­nym zwąt­pie­nia gło­sem, rzu­ca­jąc wo­kół sie­bie ba­daw­cze spoj­rze­nie. – Świę­ta Dzie­wi­co! co za upał! co za tłu­my! Cie­ka­wa je­stem, co to wszyst­ko ma zna­czyć. Przyj­dzie nam chy­ba za­wró­cić; w ża­den spo­sób nie znaj­dzie­my tu cze­goś na kształt krze­sła, a nikt nie wy­da­je się dość uprzej­my, aby nam po­słu­żyć swo­im.

Owa wy­raź­na przy­mów­ka przy­cią­gnę­ła uwa­gę dwóch ka­wa­le­rów, któ­rzy zaj­mo­wa­li stoł­ki po pra­wej stro­nie i opie­ra­li się ple­ca­mi o siód­my fi­lar, li­cząc od stro­ny am­bo­ny. Obaj byli mło­dzi i bo­ga­to przy­odzia­ni. Po­sły­szaw­szy ten apel do ich grzecz­no­ści wy­po­wie­dzia­ny nie­wie­ścim gło­sem, prze­rwa­li po­ga­węd­kę, aby spoj­rzeć na mó­wią­cą. Dama, pra­gnąc bacz­niej ro­zej­rzeć się po ka­te­drze, od­rzu­ci­ła z twa­rzy za­sło­nę. Wło­sy mia­ła rude i ze­zo­wa­ła. Ka­wa­le­ro­wie od­wró­ci­li się i da­lej wie­dli swo­ją roz­mo­wę.

– Na wszyst­ko cię pro­szę – rze­kła to­wa­rzysz­ka le­ci­wej nie­wia­sty – na wszyst­ko cię pro­szę, Le­onel­lo, wra­caj­my na­tych­miast do domu; strasz­li­wie tu go­rą­co i prze­ra­ża mnie ta cała ciż­ba.

Sło­wa te wy­po­wie­dzia­ne zo­sta­ły to­nem nie­zwy­czaj­nej sło­dy­czy. Ka­wa­le­ro­wie zno­wu prze­rwa­li roz­mo­wę, lecz tym ra­zem nie za­do­wo­li­li się spoj­rze­niem wzwyż; obaj bez­wied­nie pod­nie­śli się z krze­seł i zwró­ci­li w stro­nę mó­wią­cej.

Głos po­cho­dził od ko­bie­ty, któ­rej de­li­kat­na i wy­kwint­na po­stać wzbu­dzi­ła w mło­dzień­cach naj­żyw­szą cie­ka­wość i chęt­kę uj­rze­nia licz­ka na­le­żą­ce­go do ta­kiej osób­ki. Los od­mó­wił im wszak­że tej sa­tys­fak­cji. Rysy damy skry­wa­ła gę­sta za­sło­na, lecz prze­dzie­ra­nie się przez tłum wpra­wi­ło ją na tyle w nie­ład, że od­sło­ni­ła się szyj­ka, któ­rej pięk­no i pro­por­cje mo­gły­by współ­za­wod­ni­czyć z szy­ją We­ne­ry Me­dy­ce­uszów. Były to szyj­ka i kar­czek naj­bar­dziej olśnie­wa­ją­cej bia­ło­ści, a wdzię­ku przy­da­wa­ły im dłu­gie ja­sne loki, któ­re w pier­ście­niach opa­da­ły do pasa dziew­czy­ny. Wzro­stu była mniej niż śred­nie­go, a po­stać mia­ła drob­ną i zwiew­ną niby ja­kiejś ha­ma­dria­dy. Pierś dzie­wi­cy była sta­ran­nie za­sło­nię­ta. Mia­ła na so­bie bia­łą su­kien­kę prze­pa­sa­ną błę­kit­ną szar­fą; spod sza­tek wy­glą­da­ła ma­leń­ka nóż­ka o naj­bar­dziej sub­tel­nych pro­por­cjach. Ró­ża­niec o gru­bych ziar­nach zwi­sał z jej ręki, twarz zaś przy­sła­niał we­lon z gę­stej czar­nej gazy. Tej wła­śnie dziew­czy­nie młod­szy z ka­wa­le­rów już pod­su­wał krze­sło, gdy dru­gi mło­dzie­niec uznał za wła­ści­we zdo­być się na ten sam gest uprzej­mo­ści wo­bec jej to­wa­rzysz­ki. Sta­ra dama wie­le za­pew­nia­jąc o swej wdzięcz­no­ści, bez zbyt­nich ce­re­gie­li przy­ję­ła ofia­ro­wa­ne jej miej­sce i za­raz na nim usia­dła. Młód­ka po­szła w jej śla­dy, lecz po­dzię­ko­wa­ła za grzecz­ność tyl­ko skrom­nym i wdzięcz­nym ukło­nem. Don Lo­ren­zo (bo tak się zwał ka­wa­ler, któ­re­go miej­sce przy­ję­ła) sta­nął koło dzie­wecz­ki, ale naj­pierw szep­nął przy­ja­cie­lo­wi do ucha kil­ka słów, a ten na­tych­miast po­jął, o co cho­dzi, i usil­nie sta­rał się od­cią­gnąć uwa­gę sta­ru­chy od jej na­dob­nej wy­cho­wan­ki.

– Pe­wien je­stem, żeś pani nie­daw­no przy­by­ła do Ma­dry­tu – rzekł Lo­ren­zo do swej po­wab­nej są­siad­ki. – Nie spo­sób bo­wiem przy­pu­ścić, by ta­kich po­nęt przez tak dłu­gi czas nie za­uwa­żo­no i gdy­by nie było to, pani, twe pierw­sze po­ja­wie­nie się w świe­cie, za­wiść ko­biet i ad­mi­ra­cja męż­czyzn uczy­ni­ła­by cię już do­sta­tecz­nie zna­ną.

Prze­rwał w ocze­ki­wa­niu od­po­wie­dzi. Po­nie­waż jed­nak sło­wa jego nie wy­ma­ga­ły na­tych­mia­sto­wej re­pli­ki – dama mil­cza­ła. Po chwi­li ka­wa­ler pod­jął roz­mo­wę.

– Nie mylę się chy­ba przy­pusz­cza­jąc, iż je­steś pani go­ściem w Ma­dry­cie?

Dama za­wa­ha­ła się i w koń­cu gło­sem tak ci­chym, że le­d­wo do­sły­szal­nym i z pew­nym ocią­ga­niem od­rze­kła:

– Nie, si­gnor.

– Czy za­mie­rzasz przez czas nie­ja­ki za­ba­wić tu­taj?

– Tak, si­gnor.

– Miał­bym się za wy­brań­ca losu, gdy­by le­ża­ło w mo­jej mocy przy­czy­nić się, pani, do umi­le­nia ci po­by­tu. Je­stem do­brze zna­ny w Ma­dry­cie, a ro­dzi­na moja ma pew­ne wpły­wy na dwo­rze. Gdy­bym ci się mógł w czymś przy­słu­żyć, to nie mo­gła­byś pani ni­czym tak mnie za­szczy­cić i zo­bo­wią­zać – jak do­zwa­la­jąc mi, bym ci był po­moc­ny. Z pew­no­ścią – rzekł so­bie w du­chu – nie może od­po­wie­dzieć na to tyl­ko bąk­nię­ciem; te­raz musi się już do mnie ode­zwać.

Na­dzie­je Lo­ren­za za­wio­dły, al­bo­wiem dama od­po­wie­dzia­ła tyl­ko ski­nie­niem gło­wy.

Lo­ren­zo od­krył już, iż jego są­siad­ka nie była zbyt roz­mow­na, lecz jesz­cze nie po­tra­fił orzec, czy przy­czy­ną jej mil­cze­nia była duma, roz­trop­ność, nie­śmia­łość czy też głu­po­ta.

Po paru mi­nu­tach do­dał:

– Z pew­no­ścią dla­te­go, żeś pani obca w na­szym mie­ście – rze­cze – i jak do­tąd nie obzna­jo­mio­na z na­szy­mi oby­cza­ja­mi, no­sisz jesz­cze ten we­lon. Do­zwól, bym go usu­nął.

Jed­no­cze­śnie wy­su­nął rękę w stro­nę wo­alu, dama zaś unio­sła w górę dłoń, by mu w tym prze­szko­dzić.

– Ni­g­dy nie zdej­mu­ję we­lo­nu w miej­scu pu­blicz­nym, si­gnor.

– A cóż w tym złe­go, je­śli ła­ska? – prze­rwa­ła sło­wa dziew­czy­ny jej to­wa­rzysz­ka, i to nie­co szorst­ko. – Czy nie wi­dzisz, że inne damy, wszyst­kie co do jed­nej, odło­ży­ły na bok we­lo­ny, a to bez wąt­pie­nia dla uczcze­nia świę­te­go miej­sca, w ja­kim się znaj­du­je­my. Ju­żem zrzu­ci­ła swój i nie wąt­pię, że je­śli ja wy­sta­wiam ob­li­cze na wi­dok pu­blicz­ny, ty, moje dziec­ko, nie masz po­wo­du wpa­dać w tak dzi­wacz­ny po­płoch! Mat­ko Bo­ska! tyle ha­ła­su i za­mie­sza­nia z ra­cji licz­ka jed­nej smar­ka­tej! No, no, moje dziec­ko! Od­słoń­że twarz. Rę­czę, że nikt ci jej nie po­rwie.

– Dro­ga ciot­ko, w Mur­cji nie ma ta­kie­go oby­cza­ju.

– A to do­bre! w Mur­cji! Świę­ta Bar­ba­ro! a cóż to ma za zna­cze­nie? Usta­wicz­nie przy­wo­dzisz mi na myśl tę obrzy­dłą pro­win­cję. Je­śli taki jest oby­czaj w Ma­dry­cie, to win­ny­śmy mieć na uwa­dze tyl­ko tu­tej­szą modę i dla­te­go roz­ka­zu­ję ci, abyś na­tych­miast zrzu­ci­ła we­lon. Po­słu­chaj mnie, An­to­nio, nie zwle­kaj, bo wiesz, że nie mogę ścier­pieć sprze­ci­wu.

Sio­strze­ni­ca damy mil­cza­ła, lecz nie sta­wia­ła już opo­ru usi­ło­wa­niom Lo­ren­za, któ­ry, ma­jąc przy­zwo­le­nie ciot­ki, spiesz­nie usu­nął we­lon. Cóż za głów­ka se­ra­fi­na uka­za­ła się jego peł­nym po­dzi­wu oczom! A prze­cież była to głów­ka ra­czej peł­na uro­ku niź­li pięk­na; po­wab jej za­sa­dzał się nie tyle na re­gu­lar­no­ści ry­sów, co na sło­dy­czy i wraż­li­wo­ści ma­lu­ją­cej się na fi­zjo­no­mii dziew­czy­ny. Przy­pa­tru­jąc się ry­som i licz­ku An­to­nii moż­na było do­strzec, iż nie­któ­rym z nich da­le­ko było do na­dob­no­ści, ale gdyś się przyj­rzał ca­łej twa­rzycz­ce – była za­chwy­ca­ją­ca. Płeć dziew­czy­ny, choć bar­dzo ja­sna, nie po­zba­wio­na była pie­gów, oczy mia­ła nie na­zbyt duże, a rzę­sy nie od­zna­cza­ły się szcze­gól­ną dłu­go­ścią. Lecz za to usta dzie­wecz­ki peł­ne były ró­ża­nej świe­żo­ści, zaś ja­sne i kę­dzie­rza­we wło­sy, przy­trzy­ma­ne zwy­czaj­ną wstąż­ką, spły­wa­ły jej po­ni­żej pasa bo­gac­twem pier­ście­ni. Szyj­kę mia­ła peł­ną i pięk­ną nad wy­raz, rącz­ki i nóż­ki ufor­mo­wa­ne z naj­do­sko­nal­szym wy­czu­ciem pro­por­cji; ła­god­ne błę­kit­ne oczy dziew­czy­ny wy­da­wa­ły się nie­bem sło­dy­czy, a krysz­tał, w któ­rym się po­ru­sza­ły, lśnił ca­łym bla­skiem dia­men­tów. Wy­glą­da­ła na lat naj­wy­żej pięt­na­ście; fi­lu­ter­ny uśmie­szek igrał na jej war­gach i zdra­dzał, iż ob­da­rzo­na była ży­wo­ścią, przy­tłu­mio­ną te­raz przez nie­śmia­łość. Rzu­ca­ła wo­kół sie­bie trwoż­li­we spoj­rze­nia, a ile­kroć oczy jej przy­pad­kiem na­po­tka­ły oczy Lo­ren­za, spusz­cza­ła je po­spiesz­nie na ró­ża­niec. Po­licz­ki dziew­czy­ny ob­lał ru­mie­niec i jęła od­ma­wiać swo­je pa­cior­ki, choć spo­sób, w jaki to czy­ni­ła, nie­chyb­nie wska­zy­wał, że nie bar­dzo wie, co robi.

Lo­ren­zo spo­glą­dał na nią ze zdu­mie­niem po­mie­sza­nym z po­dzi­wem, lecz ciot­ka uzna­ła, iż trze­ba prze­pro­sić ka­wa­le­ra za mau­va­ise hon­te An­to­nii.

– Mło­de to stwo­rze­nie – rze­kła – i cał­kiem nie obzna­jo­mio­ne ze świa­tem. Wy­cho­wa­ła się w sta­rym zam­ku w Mur­cji i tyl­ko w to­wa­rzy­stwie mat­ki, któ­ra, niech Bóg mają w swo­jej opie­ce, nie ma wię­cej ro­zu­mu, za­cna du­sza, niź­li po­trze­ba, aby do­nieść do ust łyż­kę z zupą. A prze­cież jest moją ro­dzo­ną sio­strą, i to z jed­ne­go ojca i mat­ki.

– I tak mało ma roz­gar­nię­cia? – rzekł don Chri­sto­val z uda­nym zdzi­wie­niem. – Nie do wia­ry!

– Masz świę­tą ra­cję, si­gnor. Jest się cze­mu dzi­wo­wać. A prze­cie praw­dę mó­wię; ja­kie to nie­któ­rzy lu­dzie mają szczę­ście! Mło­dy szlach­cic, i to z naj­przed­niej­szej fa­mi­lii, wbił so­bie do gło­wy, że El­wi­ra ma nie­ja­kie pre­ten­sje do pięk­no­ści. Co praw­da, mia­ła tych pre­ten­sji pod do­stat­kiem, ale co do pięk­no­ści! Gdy­bym so­bie tyl­ko za­da­ła po­ło­wę tego tru­du co ona, aby się wy­dać przed ludź­mi! Ale to nie na­le­ży do rze­czy. Jak już rze­kłam, si­gnor, mło­dy szlach­cic za­ko­chał się w niej i po­ślu­bił ją bez wie­dzy ojca. Zwią­zek ich po­zo­stał w ta­jem­ni­cy przez pra­wie trzy lata, ale w koń­cu wieść o nim do­szła do uszu sta­re­go mar­ki­za, któ­ry, jak łac­no mo­żesz przy­pusz­czać, nie na­zbyt był kon­tent z no­wi­ny. Spiesz­nie przy­był koń­mi pocz­to­wy­mi do Kor­do­by z po­sta­no­wie­niem po­chwy­ce­nia El­wi­ry i ode­sła­nia jej w ta­kie czy inne miej­sce, gdzie by słuch o niej za­gi­nął. Świę­ty Paw­le! ja­kież gro­my ci­skał, gdy od­krył, że El­wi­ra mu umknę­ła, po­łą­czy­ła się z mał­żon­kiem i wraz z nim wsia­dła na okręt pły­ną­cy do In­dii. Prze­kli­nał nas wszyst­kich tak, jak­by go zły duch opę­tał; wtrą­cił mego ojca do wię­zie­nia, a dru­gie­go tak uczci­we­go i pra­co­wi­te­go szew­ca nie zna­la­zł­byś w ca­łej Kor­do­bie. Kie­dy zaś od­jeż­dżał, był na tyle okrut­ny, że za­brał od nas ma­łe­go chło­pacz­ka, syn­ka mo­jej sio­stry, któ­ry le­d­wo ukoń­czył dwa lat­ka, a któ­re­go sio­stra moja z ra­cji na­głej uciecz­ki mu­sia­ła u nas zo­sta­wić. Mnie­mam, że bied­ny mały nie­szczę­śnik spo­tkał się ze stro­ny dziad­ka ze złym i zło­śli­wym trak­to­wa­niem, bo w kil­ka mie­się­cy póź­niej otrzy­ma­li­śmy wia­do­mość o śmier­ci dziec­ka.

– Si­gno­ra, cóż to za okrop­ny sta­rzec!

– Ach, obrzy­dły sta­ruch! A przy tym człek tak cał­ko­wi­cie po­zba­wio­ny gu­stu! Czy dasz wia­rę, si­gnor, że gdy usi­ło­wa­łam go ugła­skać, wy­zwał mnie od cza­row­nic i win­szo­wał so­bie, aby dla po­ka­ra­nia hra­bie­go sio­stra moja sta­ła się rów­nie szpet­na jak ja. Szpet­na, za­iste! Lu­bię go za ta­kie ga­da­nie!

– Co za bred­nie! – za­wo­łał don Chri­sto­val. – Nie wąt­pię, że hra­bia uwa­żał­by się za wy­brań­ca losu, gdy­by mu do­zwo­lo­no za­mie­nić jed­ną sio­strę na dru­gą.

– Chry­ste Pa­nie! to do­praw­dy zby­tek dwor­no­ści. Ra­du­ję się prze­cie z ca­łe­go ser­ca, że hra­bia był in­ne­go mnie­ma­nia. Nie ma co, ślicz­ny pro­fit wy­cią­gnę­ła El­wi­ra z tego ca­łe­go in­te­re­su! Po sma­że­niu się i pra­że­niu w In­diach przez dłu­gie trzy­na­ście lat jej mał­żo­nek umie­ra, a ona po­wra­ca do Hisz­pa­nii i zo­sta­je bez da­chu nad gło­wą i bez pie­nię­dzy, za któ­re mo­gła­by go so­bie spra­wić. Ta oto An­to­nia była wte­dy jesz­cze nie­mow­lę­ciem i je­dy­nym dziec­kiem, ja­kie El­wi­rze po­zo­sta­ło. Sio­stra do­wie­dzia­ła się, że teść jej po­wtór­nie się oże­nił, że był nie­prze­jed­na­ny, je­śli cho­dzi o hra­bie­go, i że dru­ga żona mar­ki­za po­ro­dzi­ła syna, któ­ry, jak po­wia­da­ją, jest bar­dzo uda­nym mło­dzień­cem. Sta­ry mar­kiz od­mó­wił wi­dze­nia się z moją sio­strą lub jej dzie­cię­ciem, lecz po­wia­do­mił ją, iż pod wa­run­kiem, że ni­g­dy wię­cej o niej nie po­sły­szy, wy­zna­czy jej skrom­ną pen­syj­kę i do­zwo­li na za­miesz­ka­nie w sta­rym zam­ku w Mur­cji, bę­dą­cym jego wła­sno­ścią. Była to ulu­bio­na re­zy­den­cja jego star­sze­go syna, ale od cza­su uciecz­ki męża El­wi­ry z Hisz­pa­nii sta­ry mar­kiz nie mógł ścier­pieć tego miej­sca i do­zwo­lił, by po­pa­dło w ru­inę i za­nie­dba­nie. Sio­stra przy­ję­ła pro­po­zy­cję te­ścia, usu­nę­ła się do Mur­cji i po­zo­sta­wa­ła tam aż do koń­ca ubie­głe­go mie­sią­ca.

– A co spro­wa­dza ją do Ma­dry­tu? – za­py­tał don Lo­ren­zo, któ­re­go po­dziw dla na­dob­nej An­to­nii skła­niał do ży­we­go za­ję­cia się opo­wie­ścią sta­rej ga­du­ły.

– Nie­ste­ty, si­gnor! Teść jej nie­daw­no umarł, a bur­gra­bia jego fol­war­ków w Mur­cji od­mó­wił dal­sze­go wy­pła­ca­nia pen­syj­ki. Sio­stra przy­by­ła więc do Ma­dry­tu z za­mia­rem ubła­ga­nia syna mar­ki­za, aby ją na­dal wspo­ma­gał, ale zda mi się, że mo­gła so­bie oszczę­dzić tego kło­po­tu. Wy, mło­dzi pan­ko­wie, za­wsze ma­cie na co wy­da­wać pie­nią­dze, a nie­zbyt czę­sto je­ste­ście skłon­ni trwo­nić je na sta­re nie­wia­sty. Do­ra­dzi­łam sio­strze, aby wy­sła­ła An­to­nię ze swo­ją pe­ty­cją, ale na­wet o tym sły­szeć nie chcia­ła. Okrut­nie upar­ta! Co ro­bić; źle na tym wyj­dzie, że nie po­słu­cha mo­jej rady: dziew­czy­na ma wca­le po­wab­ne licz­ko i nie­chyb­nie mo­gła­by wie­le zdzia­łać.

– Ach, si­gno­ra! – prze­rwał jej don Chri­sto­val uda­jąc, iż spo­glą­da na nią ogni­ście – je­śli pięk­ne licz­ko za­ła­twi­ło­by całą spra­wę, to dla­cze­go sio­stra nie od­wo­ła­ła się do cie­bie?

– Je­zu­sie Na­za­reń­ski! Mój pa­nie, klnę się, że cał­kiem pod­bi­ła mnie two­ja ga­lan­te­ria. Za­pew­niam cię jed­nak, iż na­zbyt je­stem świa­do­ma nie­bez­pie­czeństw pły­ną­cych z ta­kie­go po­śpie­chu, bym mo­gła uf­nie od­dać się w moc mło­de­go szlach­ci­ca. Nie, o nie; jak do­tąd za­cho­wa­łam swą re­pu­ta­cję bez zma­zy i za­wsze umia­łam trzy­mać męż­czyzn w przy­stoj­nej od­le­gło­ści.

– Nie mam co do tego, si­gno­ra, ani cie­nia wąt­pli­wo­ści. Do­zwól jed­nak, bym ci za­dał py­ta­nie… Czyż­byś, pani, po­wzię­ła ja­kiś wstręt do sta­nu mał­żeń­skie­go?

– To mi py­ta­nie, co tra­fia w sed­no. Mu­szę wy­znać, iż gdy­by ja­kiś gład­ki ka­wa­ler miał się zde­kla­ro­wać…

Tu mia­ła rzu­cić don Chri­sto­va­lo­wi tkli­we i zna­czą­ce wej­rze­nie, ale po­nie­waż nie­szczę­ściem dla niej ob­mierź­le ze­zo­wa­ła, spoj­rze­nie pa­dło wprost na jego to­wa­rzy­sza. Lo­ren­zo przy­jął kom­ple­ment i od­po­wie­dział nań głę­bo­kim ukło­nem.

– Czy mogę za­py­tać – rze­cze – o na­zwi­sko mar­ki­za?

– Mar­kiz de Las Ci­ster­nas.

– To mój bli­ski zna­jo­my. Nie ma go te­raz w Ma­dry­cie, ale z dnia na dzień ocze­ku­je­my jego po­wro­tu. Jest on jed­nym z naj­zac­niej­szych lu­dzi i je­śli na­dob­na An­to­nia przy­zwo­li, bym stał się u nie­go jej rzecz­ni­kiem, nie wąt­pię, iż będę mógł w ko­rzyst­nym świe­tle przed­sta­wić mar­ki­zo­wi jej spra­wę.

An­to­nia spoj­rza­ła nań nie­bie­ski­mi oczy­ma i mil­czą­co, uśmie­chem peł­nym nie­wy­po­wie­dzia­nej sło­dy­czy po­dzię­ko­wa­ła mu za tę pro­po­zy­cję. Za­do­wo­le­nie Le­onel­li było znacz­nie bar­dziej do­no­śne i sły­szal­ne. Po­nie­waż sio­strze­ni­ca za­zwy­czaj mil­cza­ła w jej to­wa­rzy­stwie, ciot­ka uwa­ża­ła za swój obo­wią­zek mó­wić za dwie; przy­cho­dzi­ło jej to bez trud­no­ści, al­bo­wiem rzad­ko kie­dy bra­kło jej słów na ję­zy­ku.

– Och, si­gnor! – za­wo­ła­ła – zo­bli­gu­jesz so­bie tym nie­po­mier­nie całą na­szą ro­dzi­nę! Przyj­mu­ję two­ją pro­po­zy­cję z całą wdzięcz­no­ścią, na jaką mnie tyl­ko stać, i skła­dam ci ty­sią­cz­ne dzię­ki za twą wspa­nia­ło­myśl­ność. An­to­nio, dla­cze­go się nie od­zy­wasz, moje dziec­ko? Ka­wa­ler pra­wi ci tyle uprzej­mo­ści, a ty sie­dzisz jak ko­łek i nie wy­krztu­sisz z sie­bie ani jed­ne­go sło­wa po­dzię­ki… niech­by to było choć sło­wo – do­bre, złe czy obo­jęt­ne.

– Dro­ga ciot­ko, wiem do­brze, że…

– Pfe, sio­strze­ni­co! Ileż razy ci po­wia­da­łam, abyś ni­g­dy nie prze­ry­wa­ła mó­wią­cej oso­bie. Czyś kie­dy­kol­wiek wi­dzia­ła, abym ja to ro­bi­ła? Czy ta­kie oby­cza­je przy­wio­złaś z Mur­cji? Boże, zli­tuj się nade mną! Ni­g­dy nie zdo­łam uczy­nić z tej dziew­czy­ny cze­goś po­dob­ne­go do do­brze uło­żo­nej per­so­ny. Ale pro­szę, si­gnor – cią­gnę­ła da­lej zwra­ca­jąc się do don Chri­sto­va­la – ob­ja­śnij mnie, dla­cze­go taka ciż­ba ze­bra­ła się dzi­siaj w ka­te­drze?

– Czy to moż­li­we, abyś nie wie­dzia­ła, że Am­bro­zjo, opat tego klasz­to­ru, wy­gła­sza w tej wła­śnie świą­ty­ni ka­za­nie każ­de­go czwart­ku? Cały Ma­dryt roz­brzmie­wa jego po­chwa­ła­mi. Jak do­tąd, ka­zał tyl­ko trzy razy, lecz wszy­scy, któ­rzy go sły­sze­li, są tak za­chwy­ce­ni jego wy­mo­wą, iż rów­nie trud­no jest zdo­być miej­sce w ko­ście­le, jak w te­atrze na pierw­szej pre­zen­ta­cji no­wej ko­me­dii. Sła­wa Am­bro­zja mu­sia­ła z pew­no­ścią do­trzeć do two­ich uszu?

– Nie­ste­ty, si­gnor! aż do wczo­raj ni­g­dy nie mia­łam szczę­ścia oglą­dać Ma­dry­tu, a w Kor­do­bie tak mało wie­my, co się dzie­je w resz­cie świa­ta, iż o imie­niu Am­bro­zja ni­g­dy nie wzmian­ko­wa­no w ob­rę­bie mo­je­go ro­dzin­ne­go mia­sta.

– Znaj­dziesz to imię na ustach wszyst­kich miesz­kań­ców Ma­dry­tu. Zda się, że człek ten rzu­cił ja­kiś urok na jego miesz­kań­ców, a jako że sam nie sły­sza­łem do­tąd jego ka­za­nia, dzi­wię się za­pa­ło­wi, jaki roz­bu­dził. Cześć, jaką mu skła­da­ją za­rów­no mło­dzi, jak sta­rzy, mę­żo­wie, jak i nie­wia­sty, jest zgo­ła bez­przy­kład­na. Gran­do­wie ob­sy­pu­ją go po­dar­ka­mi, ich żony nie chcą mieć żad­ne­go in­ne­go spo­wied­ni­ka i w ca­łym mie­ście zna­ny jest pod imie­niem Męża Świą­to­bli­we­go.

– Nie­chyb­nie, si­gnor, po­cho­dzi on z ja­kie­goś znacz­ne­go rodu?

– Ten punkt po­zo­stał jak do­tąd nie roz­strzy­gnię­ty. Ostat­ni opat ka­pu­cy­nów zna­lazł go jesz­cze jako nie­mow­lę u drzwi opac­twa. Wszel­kie za­bie­gi, by od­kryć, kto go tam po­zo­sta­wił, speł­zły na ni­czym, a samo dziec­ko nie mo­gło nic rzec o swych ro­dzi­cach. Chło­piec ode­brał edu­ka­cję w klasz­to­rze i tam prze­by­wał aż do tej pory. Wcze­śnie oka­zy­wał wy­raź­ne skłon­no­ści do na­uki i za­mi­ło­wa­nie do ustron­ne­go ży­cia, a sko­ro tyl­ko osią­gnął sto­sow­ny wiek, zło­żył ślu­by za­kon­ne. Nikt ni­g­dy nie po­ja­wił się, by uznać go za swe­go po­tom­ka lub by wy­ja­śnić ta­jem­ni­cę, któ­ra skry­wa­ła jego po­cho­dze­nie, a mni­si, któ­rzy do­brze pro­fi­tu­ją z łask oka­zy­wa­nych klasz­to­ro­wi wła­śnie z sza­cun­ku dla Am­bro­zja, nie wa­ha­li się roz­gło­sić, iż po­da­ro­wa­ny im zo­stał przez Świę­tą Dzie­wi­cę. I za­praw­dę, oso­bli­wie su­ro­wy tryb ży­cia, jaki wie­dzie Am­bro­zjo, nie­ma­ło pod­trzy­mu­je owe po­gło­ski. Ma on te­raz trzy­dzie­ści lat, a każ­dą go­dzi­nę, któ­ra się na te lata zło­ży­ła, prze­pę­dził na na­ukach, w zu­peł­nym od­osob­nie­niu od świa­ta i w umar­twie­niu cia­ła. Do­pie­ro trzy ty­go­dnie temu zo­stał wy­bra­ny opa­tem swe­go zgro­ma­dze­nia i wy­szedł po raz pierw­szy poza mury klasz­tor­ne. Na­wet te­raz opusz­cza je tyl­ko w czwar­tek, kie­dy to wy­gła­sza ka­za­nie w ka­te­drze, a cały Ma­dryt zbie­ra się tam, żeby go słu­chać. Po­wia­da­ją, iż wie­dza jego jest naj­głęb­sza, zaś wy­mo­wa naj­bar­dziej prze­ko­ny­wa­ją­ca. W cią­gu ca­łe­go ży­wo­ta ni­g­dy po­noć nie wy­kro­czył prze­ciw jed­nej je­dy­nej re­gu­le swe­go za­ko­nu. Na re­pu­ta­cji jego nie od­kry­jesz naj­mniej­szej plam­ki i po­wia­da­ją, iż tak ści­śle ob­ser­wu­je cno­tę czy­sto­ści, że nie wie, na czym po­le­ga róż­ni­ca mię­dzy mę­żem a nie­wia­stą. Z tej przy­czy­ny po­spól­stwo uwa­ża go za świę­te­go.

– Czy to wy­star­czy, aby zo­stać świę­tym? – spy­ta­ła An­to­nia. – Mój Boże! a więc ja też je­stem świę­ta.

– Świę­ta Bar­ba­ro! – wy­krzyk­nę­ła Le­onel­la – co za py­ta­nie! Pfuj, dziec­ko, pfuj! nie są to te­ma­ty sto­sow­ne do roz­wa­żań dla mło­dych pa­nien. Nie wol­no ci oka­zy­wać, że wiesz, iż ist­nie­je na świe­cie taka rzecz jak męż­czy­zna, i win­naś wy­sta­wiać so­bie, iż każ­dy jest tej sa­mej płci co i ty. Ład­nie by to wy­glą­da­ło, gdy­byś da­wa­ła lu­dziom do zro­zu­mie­nia, iż wiesz, że męż­czy­zna nie ma pier­si, bio­der ani…

Szczę­ściem dla nie­świa­do­mo­ści An­to­nii, któ­rą to nie­świa­do­mość ob­ja­śnie­nia ciot­ki ry­chło by roz­pro­szy­ły, roz­szedł się po ko­ście­le ogól­ny szmer, zwia­stu­ją­cy na­dej­ście ka­zno­dziei. Don­na Le­onel­la pod­nio­sła się z krze­sła, by mu się le­piej przyj­rzeć, An­to­nia zaś po­szła za jej przy­kła­dem.

Był to mąż szla­chet­nej po­sta­wy i wzbu­dza­ją­cej po­sza­no­wa­nie pre­zen­cji. Po­stać miał wy­nio­słą, ob­li­cze na­der przy­stoj­ne, orli nos, oczy duże, czar­ne i błysz­czą­ce, ciem­ne zaś brwi nie­omal złą­czo­ne ra­zem. Płeć jego była moc­no śnia­da, lecz nie sczer­nia­ła, a zgłę­bia­nie wie­dzy i noc­ne czu­wa­nie po­zba­wi­ły jego lica ru­mień­ca. Spo­koj­ność kró­lo­wa­ła na jego gład­kim, nie po­marsz­czo­nym czo­le, zaś ukon­ten­to­wa­nie, któ­re wy­ra­żał każ­dy rys jego twa­rzy, zda­wa­ło się oznaj­miać, iż spo­glą­da­my na czło­wie­ka nie zna­ją­ce­go za­rów­no tro­ski, jak i wy­stęp­ku. Skło­nił się z po­ko­rą przed słu­cha­cza­mi, wszak­że w jego wy­glą­dzie i uło­że­niu była ja­kaś su­ro­wość, któ­ra bu­dzi­ła po­wszech­ną gro­zę i tyl­ko nie­wie­lu mo­gło znieść blask jego oka. Tak wy­glą­dał Am­bro­zjo, opat ka­pu­cy­nów, czło­wiek o przy­dom­ku Męża Świą­to­bli­we­go.

An­to­nia wpa­try­wa­ła się weń upo­rczy­wie i wraz po­czu­ła, jak dziw­na roz­kosz roz­le­wa się w jej ser­cu; było to uczu­cie zgo­ła jej do­tąd nie zna­ne, któ­re próż­no sta­ra­ła się so­bie wy­tłu­ma­czyć. Nie­cier­pli­wie ocze­ki­wa­ła roz­po­czę­cia ka­za­nia, a gdy wresz­cie prze­mó­wił, dźwięk jego gło­su zda­wał się prze­ni­kać do głę­bi jej du­szy. Cho­ciaż nikt ze spek­ta­to­rów nie miał tak gwał­tow­nych wra­żeń jak mło­da An­to­nia, to jed­nak każ­dy słu­chał z uwa­gą i ze wzru­sze­niem. Na­wet ci, któ­rzy byli nie­czu­li na do­sko­na­łość i do­sto­jeń­stwo re­li­gii, po­pa­dli w za­chwyt nad sztu­ką ora­tor­ską Am­bro­zja. Pod­czas jego prze­mo­wy wszy­scy uczu­li, iż sło­wa jego nie­od­par­cie przy­cią­ga­ją ich uwa­gę i naj­głęb­sza ci­sza za­pa­no­wa­ła w prze­peł­nio­nych na­wach.

Na­wet sam Lo­ren­zo nie mógł się oprzeć owe­mu uro­ko­wi; za­po­mniał, iż An­to­nia sie­dzi tuż koło nie­go, i przy­słu­chi­wał się ka­zno­dziei z pil­ną uwa­gą. Mnich w sło­wach ży­wych, ja­snych i pro­stych roz­wo­dził się nad po­wa­ba­mi re­li­gii. Ob­ja­śniał nie­któ­re za­wi­łe par­tie Pi­sma Świę­te­go w spo­sób, któ­ry tra­fiał do po­wszech­ne­go prze­ko­na­nia. Gdy po­wsta­wał na wy­stęp­ki czło­wie­cze i opi­sy­wał karę prze­zna­czo­ną dla grzesz­ni­ków w przy­szłym ży­ciu, głos jego, głę­bo­ki i do­no­śny za­ra­zem, niósł z sobą całą gro­zę na­wał­ni­cy. Każ­dy ze słu­cha­czy spo­glą­dał wstecz na swo­je daw­niej­sze wy­kro­cze­nia i drżał; zda­ło się wszyst­kim, iż hu­czy grzmot, a grom po­ra­zi ich z ręki prze­zna­cze­nia; mnie­ma­li, iż ot­chłań wiecz­ne­go za­tra­ce­nia roz­wie­ra się pod ich sto­pa­mi. Lecz gdy Am­bro­zjo, zmie­nia­jąc te­mat, pra­wił o za­le­tach nie­ska­la­ne­go su­mie­nia, o wspa­nia­łych obiet­ni­cach szczę­śli­wo­ści, któ­re wiecz­ność go­tu­je dla du­szy nie tknię­tej hań­bą wy­stęp­ku, i o na­gro­dzie, jaka ocze­ku­je spra­wie­dli­wych w kra­inach wie­czy­stej chwa­ły – słu­cha­cze jego po­czu­li, że po­wo­li wstę­pu­je w nich lep­szy duch. Z uf­no­ścią zda­wa­li się na mi­ło­sier­dzie swe­go Sę­dzie­go, z roz­ko­szą chło­nę­li krze­pią­ce sło­wa ka­zno­dziei, a gdy jego głę­bo­ki głos prze­szedł w śpiew­ne brzmie­nia, prze­nie­sie­ni zo­sta­li do owych szczę­śli­wych kra­in, któ­re od­ma­lo­wał przed ich wy­obraź­nią w ko­lo­rach tak świet­nych i peł­nych bla­sku.

Ka­za­nie było dość dłu­gie, a jed­nak gdy się skoń­czy­ło, słu­cha­cze stra­pi­li się, iż trwa­ło tak krót­ko. Cho­ciaż mnich za­milkł, prze­cie na­brzmia­ła po­dzi­wem ci­sza pa­no­wa­ła w ca­łej świą­ty­ni. W koń­cu czar z wol­na pry­snął, tłum zaś gło­śno dał wy­raz ogól­ne­mu po­dzi­wo­wi. Gdy Am­bro­zjo scho­dził z am­bo­ny, słu­cha­cze jęli się tło­czyć wo­kół nie­go, ob­sy­py­wać go bło­go­sła­wień­stwa­mi, rzu­cać mu się do nóg i ca­ło­wać skraj jego sza­ty. Prze­szedł wol­no, z rę­ka­mi skrzy­żo­wa­ny­mi na pier­siach, w kie­run­ku drzwi wio­dą­cych do ka­pli­cy opac­twa, gdzie mni­si cze­ka­li na przy­by­cie swe­go prze­ło­żo­ne­go. Wkro­czył na scho­dy, a póź­niej, zwra­ca­jąc się ku tło­czą­cym się za nim lu­dziom, skie­ro­wał do nich kil­ka słów wdzięcz­no­ści i za­chę­ty. W cza­sie tej prze­mo­wy ró­ża­niec Am­bro­zja, zło­żo­ny z gru­bych ziarn bursz­ty­nu, zsu­nął mu się z ręki i spadł mię­dzy ota­cza­ją­cą go ciż­bę. Po­chwy­co­no go łap­czy­wie i na­tych­miast roz­dzie­lo­no mię­dzy obec­nych. Kto­kol­wiek stał się po­sia­da­czem pa­cior­ka, za­cho­wy­wał go jak świę­tą re­li­kwię i gdy­by to był ró­ża­niec sa­me­go po trzy­kroć bło­go­sła­wio­ne­go świę­te­go Fran­cisz­ka, nie spie­ra­no by się o pa­cior­ki tak za­pa­mię­ta­le. Opat spo­zie­rał z uśmie­chem na ludz­ką żar­li­wość, po­bło­go­sła­wił tłum i opu­ścił ko­ściół; każ­dy rys jego twa­rzy wy­ra­żał przy tym głę­bo­ką po­ko­rę. Czy jed­nak owa po­ko­ra miesz­ka­ła rów­nież w jego ser­cu?

Oczy An­to­nii z nie­po­ko­jem śle­dzi­ły po­stać Am­bro­zja, a gdy drzwi się za nim za­mknę­ły, zda­ło się jej, iż utra­ci­ła ko­goś, kto był jej nie­odzow­nie po­trzeb­ny do szczę­ścia. Łza po­to­czy­ła się ci­chut­ko po po­licz­ku dziew­czy­ny.

– Żyje z dala od świa­ta – rze­kła so­bie w du­chu – może go już ni­g­dy nie uj­rzę!

Gdy ocie­ra­ła łzy, Lo­ren­zo spo­strzegł jej ruch.

– Czy je­steś pani kon­ten­ta z na­sze­go mów­cy? – za­py­tał. – A może mnie­masz, iż Ma­dryt prze­ce­nia jego ta­len­ty?

Ser­ce An­to­nii tak peł­ne było po­dzi­wu dla mni­cha, iż gor­li­wie sko­rzy­sta­ła ze spo­sob­no­ści, by wieść o nim roz­mo­wę; poza tym, nie uwa­ża­jąc już Lo­ren­za za czło­wie­ka ob­ce­go, czu­ła się mniej skrę­po­wa­na przez swą zbyt­nią nie­śmia­łość.

– Och! prze­szedł wszel­kie moje ocze­ki­wa­nia – od­rze­kła. – Aż do tej chwi­li nie mia­łam wy­obra­że­nia o po­tę­dze wy­mo­wy. Kie­dy prze­ma­wiał, głos jego tak przy­cią­gnął moją uwa­gę i taki wzbu­dził we mnie sza­cu­nek, i rzec mogę nie­omal, taki afekt ku temu czło­wie­ko­wi, iż sama dzi­wię się ży­wo­ści mo­ich uczuć.

Lo­ren­zo uśmiech­nął się po­sły­szaw­szy, jak sil­nych uży­ła wy­ra­żeń.

– Je­steś pani mło­da i do­pie­ro co wcho­dzisz w ży­cie – rzekł. – Ser­ce two­je nie­zna­jo­me świa­ta, a peł­ne żaru i czu­ło­ści, skwa­pli­wie chło­nie pierw­sze wra­że­nia. Sama je­steś po­zba­wio­na chy­tro­ści i nie po­dej­rze­wasz in­nych o oszu­kań­stwo, a gdy spo­glą­dasz na świat oczy­ma twej wła­snej po­czci­wo­ści i nie­win­no­ści, zda ci się, że wszy­scy, któ­rzy cię ota­cza­ją, za­słu­gu­ją na uf­ność i sza­cu­nek. Jaka szko­da, iż te ra­do­sne wi­zje mu­szą się ry­chło roz­pro­szyć! Jaka szko­da, iż ry­chło bę­dziesz mu­sia­ła od­kryć pod­łość ro­dza­ju ludz­kie­go i tak się mieć na bacz­no­ści wo­bec swo­ich bliź­nich, jak wo­bec wro­gów!

– Nie­ste­ty! si­gnor – od­par­ła An­to­nia – nie­szczę­ścia mo­ich ro­dzi­ców uka­za­ły mi już, i to aż na­zbyt wie­le ża­ło­snych przy­kła­dów prze­wrot­no­ści świa­ta. A jed­nak pew­na je­stem, iż w tym przy­pad­ku nie mo­gło mnie zwieść cie­pło gor­li­wo­ści, jaką od­czu­wam.

– Przy­zna­ję, iż w tym przy­pad­ku nie zwio­dło cię, pani. Re­pu­ta­cja Am­bro­zja nie ma naj­mniej­szej ska­zy, a czło­wiek, któ­ry prze­pę­dził całe ży­cie w mu­rach klasz­to­ru, nie mógł zna­leźć oka­zji do wy­stęp­ku, na­wet gdy­by miał ku temu skłon­no­ści. Ale te­raz, kie­dy opat z ra­cji obo­wiąz­ków zwią­za­nych z jego do­sto­jeń­stwem musi co czas nie­ja­ki wejść mię­dzy lu­dzi i na­po­tkać na swej dro­dze czy­ha­ją­ce nań po­ku­sy, wła­śnie te­raz przy­stoi mu oka­zać, jak wspa­nia­ła jest jego cno­ta. Nie­bez­piecz­na to pró­ba; Am­bro­zjo znaj­du­je się wła­śnie w tym okre­sie ży­wo­ta, w któ­rym na­mięt­no­ści są naj­sil­niej­sze, naj­bar­dziej nie­okieł­zna­ne i de­spo­tycz­ne. Jego usta­lo­na re­pu­ta­cja wyda go na cen­ny łup dla po­ku­sy, no­wość sta­nie się do­dat­ko­wym po­wa­bem dla nę­cą­cych roz­ko­szy i na­wet ta­len­ty, któ­ry­mi ob­da­rzy­ła go na­tu­ra, przy­czy­nią się do jego upad­ku przez uła­twie­nie mu spo­so­bów w osią­gnię­ciu za­mie­rzo­ne­go celu. Tyl­ko nie­licz­ni wy­szli­by zwy­cię­sko z tak sro­gie­go boju.

– Och, pew­na je­stem, że Am­bro­zjo bę­dzie wła­śnie jed­nym z tych nie­licz­nych.

– I ja o tym nie wąt­pię; jest on ze wszech miar wy­jąt­kiem po­śród wszyst­kich śmier­tel­ni­ków i za­wiść próż­no by szu­ka­ła ska­zy na jego re­pu­ta­cji.

– Si­gnor, ra­du­je mnie to za­pew­nie­nie i za­chę­ca do po­bła­ża­nia życz­li­wym skłon­no­ściom, ja­kie ku nie­mu po­wzię­łam; sam nie wiesz, pa­nie, z ja­kim tru­dem przy­szło­by mi stłu­mić ten sen­ty­ment! Ach! naj­mil­sza cio­ciu! ubła­gaj mamę, aby wy­bra­ła Am­bro­zja na na­sze­go spo­wied­ni­ka!

– Ja mam ją ubła­gać? – od­rze­kła Le­onel­la. – Za­pew­niam cię, że ani mi to w gło­wie. Zgo­ła nie gu­stu­ję w tym wa­szym Am­bro­zju. Wy­glą­da tak sro­go, iż przy­pra­wił mnie o drżącz­kę od stóp do głów. Gdy­by był moim spo­wied­ni­kiem, ni­g­dy nie mia­ła­bym od­wa­gi wy­znać mu ani po­ło­wy mo­ich grzesz­ków, a wte­dy ład­nie bym wy­glą­da­ła! Nig­dym nie wi­dzia­ła śmier­tel­ni­ka o tak po­nu­rym wy­glą­dzie i mam na­dzie­ję, że ni­g­dy po­dob­ne­go nie zo­ba­czę. A jak to nam opi­sał sza­ta­na, Boże, zmi­łuj się nad nami! Prze­stra­szył mnie nie­omal do utra­ty zmy­słów; gdy zaś pra­wił o grzesz­ni­kach, to zda­ło się, że już go­tów ich po­żreć.

– Masz ra­cję, si­gno­ra – od­parł don Chri­sto­val. – Po­wia­da­ją, iż zbyt­nia su­ro­wość jest je­dy­nym błę­dem Am­bro­zja. Sam bę­dąc wol­nym od sła­bo­stek, nie oka­zu­je do­sta­tecz­ne­go po­bła­ża­nia dla wy­kro­czeń bliź­nich, a choć w swych de­cy­zjach trzy­ma się ści­śle li­te­ry pra­wa i nie kie­ru­je uprze­dze­nia­mi, to prze­cie rzą­dy Am­bro­zja nad mni­cha­mi dały już nie­ja­kie do­wo­dy jego nie­ugię­to­ści. Co wi­dzę, tłum się już roz­szedł; czy do­zwo­li­cie, by­śmy wam to­wa­rzy­szy­li w dro­dze po­wrot­nej?

– Chry­ste Pa­nie, si­gnor! – wy­krzyk­nę­ła Le­onel­la uda­jąc, że się ru­mie­ni. – Za skar­by świa­ta nie ścier­pia­ła­bym cze­goś po­dob­ne­go. Gdy­bym wró­ci­ła do domu w kom­pa­nii tak oka­za­łe­go ka­wa­le­ra, moja sio­stra, oso­ba o wiel­ce de­li­kat­nym su­mie­niu, wy­gło­si­ła­by mi go­dzin­ne ka­za­nie i nie by­ło­by koń­ca jej ga­da­ni­nie. A poza tym ży­czy­ła­bym so­bie ra­czej, byś się jesz­cze te­raz nie de­kla­ro­wał.

– De­kla­ro­wał? Za­pew­niam cię, si­gno­ra…

– Och, si­gnor! mnie­mam, iż wszyst­kie twe za­pew­nie­nia o tym, jak ci pil­no, są ze wszech miar praw­dzi­we, ale do­praw­dy win­nam pro­sić cię o chwi­lę wy­tchnie­nia. Nie na­zbyt do­brze świad­czy­ło­by to o mo­jej de­li­kat­no­ści, gdy­bym przy­ję­ła twą rękę przy pierw­szym wi­dze­niu.

– Przy­ję­ła moją rękę? Ja­kem żyw i cały…

– Och, miły pa­nie! nie na­sta­waj na mnie wię­cej, je­śli mnie tyl­ko mi­łu­jesz. Po­słu­szeń­stwo uznam za do­wód twe­go afek­tu; usły­szysz o mnie ju­tro, a więc do zo­ba­cze­nia. Ale pro­szę, moi ka­wa­le­ro­wie, czy mogę spy­tać o wa­sze na­zwi­ska?

– Mój przy­ja­ciel zwie się hra­bia d’Osso­rio – od­parł Lo­ren­zo – ja zaś Lo­ren­zo de Me­di­na.

– Wy­star­czy. A więc, don Lo­ren­zo, za­zna­jo­mię sio­strę z twą ła­ska­wą pro­po­zy­cją i jak naj­spiesz­niej po­wia­do­mię cię o wy­ni­ku na­szej roz­mo­wy. Do­kąd mogę ci przy­słać wia­do­mość?

– Za­wsze moż­na mnie zna­leźć w pa­ła­cu Me­di­nów.

– Mo­żesz być pew­nym, że nie zo­sta­wię cię bez wie­ści. Do zo­ba­cze­nia, pa­no­wie. Hra­bio, niech­że cię ubła­gam, byś ha­mo­wał zbyt­nią gwał­tow­ność two­ich za­pa­łów. Aby ci prze­cie udo­wod­nić, iż nie je­stem ci nie­przy­chyl­na, i nie do­zwo­lić ci na po­grą­że­nie się w roz­pa­czy, pro­szę, przyj­mij ten do­wód mo­je­go afek­tu i od cza­su do cza­su po­święć jed­ną myśl nie­obec­nej Le­onel­li.

Mó­wiąc to wy­cią­gnę­ła ku nie­mu chu­dą i po­marsz­czo­ną dłoń, któ­rą jej do­mnie­ma­ny ad­o­ra­tor uca­ło­wał z tak kwa­śną miną i z tak wi­docz­nym przy­mu­sem, iż Lo­ren­zo z trud­no­ścią po­wstrzy­mał chęt­kę do śmie­chu. Po­tem Le­onel­la spiesz­nie opu­ści­ła ko­ściół; na­dob­na An­to­nia szła za nią w mil­cze­niu, lecz gdy do­szła do kruch­ty, od­wró­ci­ła się mimo woli i rzu­ci­ła spoj­rze­nie na Lo­ren­za. Ten skło­nił się jej, jak gdy­by mó­wiąc: „Do zo­ba­cze­nia”. Dziew­czy­na od­wza­jem­ni­ła jego uprzej­mość i szyb­ko ode­szła.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...