Rozdział I
Angelo, człowiek sumienny, surowy
I zawsze baczny na zawistnych sądy,
Ledwo chce przyznać, że ma krew w swych żyłach,
Że kawał chleba nad kamień przenosi.
Szekspir, „Miarka za miarkę”, 1,4,50-53 (przekł. L. Ulricha).
Dzwon opactwa bił ledwie od kilku minut, a już kościół Kapucynów wypełniła ciżba słuchaczy. Nie przypuszczajcie, iż tłum zebrał się tu powodowany pobożnością lub głodem wiedzy. Owe dwie przyczyny skłoniły do przybycia tutaj tylko bardzo nielicznych; w mieście, gdzie zabobon dzierży tak despotyczną władzę jak właśnie w Madrycie, szukanie rzetelnej pobożności byłoby, zaiste, bezowocnym usiłowaniem. Słuchacze zgromadzeni obecnie w kościele Kapucynów zebrali się w świątyni z różnorakich przyczyn, lecz wszystkie z nich obce były pobudkom okazywanej rzekomo nabożności. Niewiasty przybyły, aby się pokazać, mężczyźni zaś, aby ujrzeć niewiasty. Niektórych przyciągnęła ciekawość usłyszenia tak wsławionego mówcy, niektórzy przyszli, bo nie mieli lepszego sposobu spędzenia czasu przed rozpoczęciem teatru, a poniektórzy znów dlatego, że ich zapewniono, iż nie sposób będzie znaleźć w kościele dogodne miejsce. Tak więc połowa Madrytu ściągnęła tutaj przewidując, iż spotka się z drugą połową. Jedynymi osobami, którym rzetelnie zależało na wysłuchaniu kaznodziei, było kilka podstarzałych dewotek i z pół tuzina zawistnych oratorów; ci postanowili surowo osądzić i wyszydzić kazanie. Jeśli zaś idzie o resztę słuchaczy, to kazanie mogłoby się zgoła nie odbyć, i to z pewnością bez rozczarowania z ich strony, a bardzo możliwe: i bez postrzeżenia przez nich, iż się nie odbyło.
Jedno przynajmniej było pewne, i to niezależnie od tego, co skłoniło ludzi do przybycia: nigdy kościół Kapucynów nie oglądał bardziej tłumnego zebrania. Każdy kąt był pełny, każde krzesło zajęte. Nawet posągi, które przyozdabiały długie nawy, zostały wciągnięte w służbę wiernych. Chłopcy uwiesili się na skrzydłach cherubinów; zarówno św. Franciszek, jak św. Marek trzymał na ramieniu po jednym spektatorze, a św. Agata została zniewolona do dźwigania podwójnego ciężaru. Skutkiem tego, mimo całego pośpiechu i obrotności, nasze dwie nowo przybyłe damy próżno rozglądały się za miejscem po wejściu do kościoła.
Jednakowoż stara dama wciąż uparcie posuwała się naprzód. Na nic zdały się okrzyki nieukontentowania, które padały ku niej ze wszystkich stron; na próżno zwracano się do niej ze słowami: – „Zapewniam was, signora, że nie ma tu ani jednego miejsca”. – „Proszę, signora, nie pchajże się na mnie tak niemiłosiernie!” „Signora, żadną miarą tędy nie przejdziesz”. „Mocny Boże, jacy to ludzie bywają natrętni”. Stara dama była uparta i wciąż posuwała się naprzód. Dzięki wytrwałości i przy pomocy dwóch krzepkich ramion uczyniła sobie wśród ciżby przejście i udało się jej wepchnąć w sam środek kościoła, w niewielkiej tylko odległości od ambony. Towarzyszka damy postępowała za nią nieśmiało i w milczeniu, korzystając z wysiłków swej przewodniczki.
– Święta Dziewico! – wykrzyknęła stara niewiasta pełnym zwątpienia głosem, rzucając wokół siebie badawcze spojrzenie. – Święta Dziewico! co za upał! co za tłumy! Ciekawa jestem, co to wszystko ma znaczyć. Przyjdzie nam chyba zawrócić; w żaden sposób nie znajdziemy tu czegoś na kształt krzesła, a nikt nie wydaje się dość uprzejmy, aby nam posłużyć swoim.
Owa wyraźna przymówka przyciągnęła uwagę dwóch kawalerów, którzy zajmowali stołki po prawej stronie i opierali się plecami o siódmy filar, licząc od strony ambony. Obaj byli młodzi i bogato przyodziani. Posłyszawszy ten apel do ich grzeczności wypowiedziany niewieścim głosem, przerwali pogawędkę, aby spojrzeć na mówiącą. Dama, pragnąc baczniej rozejrzeć się po katedrze, odrzuciła z twarzy zasłonę. Włosy miała rude i zezowała. Kawalerowie odwrócili się i dalej wiedli swoją rozmowę.
– Na wszystko cię proszę – rzekła towarzyszka leciwej niewiasty – na wszystko cię proszę, Leonello, wracajmy natychmiast do domu; straszliwie tu gorąco i przeraża mnie ta cała ciżba.
Słowa te wypowiedziane zostały tonem niezwyczajnej słodyczy. Kawalerowie znowu przerwali rozmowę, lecz tym razem nie zadowolili się spojrzeniem wzwyż; obaj bezwiednie podnieśli się z krzeseł i zwrócili w stronę mówiącej.
Głos pochodził od kobiety, której delikatna i wykwintna postać wzbudziła w młodzieńcach najżywszą ciekawość i chętkę ujrzenia liczka należącego do takiej osóbki. Los odmówił im wszakże tej satysfakcji. Rysy damy skrywała gęsta zasłona, lecz przedzieranie się przez tłum wprawiło ją na tyle w nieład, że odsłoniła się szyjka, której piękno i proporcje mogłyby współzawodniczyć z szyją Wenery Medyceuszów. Były to szyjka i karczek najbardziej olśniewającej białości, a wdzięku przydawały im długie jasne loki, które w pierścieniach opadały do pasa dziewczyny. Wzrostu była mniej niż średniego, a postać miała drobną i zwiewną niby jakiejś hamadriady. Pierś dziewicy była starannie zasłonięta. Miała na sobie białą sukienkę przepasaną błękitną szarfą; spod szatek wyglądała maleńka nóżka o najbardziej subtelnych proporcjach. Różaniec o grubych ziarnach zwisał z jej ręki, twarz zaś przysłaniał welon z gęstej czarnej gazy. Tej właśnie dziewczynie młodszy z kawalerów już podsuwał krzesło, gdy drugi młodzieniec uznał za właściwe zdobyć się na ten sam gest uprzejmości wobec jej towarzyszki. Stara dama wiele zapewniając o swej wdzięczności, bez zbytnich ceregieli przyjęła ofiarowane jej miejsce i zaraz na nim usiadła. Młódka poszła w jej ślady, lecz podziękowała za grzeczność tylko skromnym i wdzięcznym ukłonem. Don Lorenzo (bo tak się zwał kawaler, którego miejsce przyjęła) stanął koło dzieweczki, ale najpierw szepnął przyjacielowi do ucha kilka słów, a ten natychmiast pojął, o co chodzi, i usilnie starał się odciągnąć uwagę staruchy od jej nadobnej wychowanki.
– Pewien jestem, żeś pani niedawno przybyła do Madrytu – rzekł Lorenzo do swej powabnej sąsiadki. – Nie sposób bowiem przypuścić, by takich ponęt przez tak długi czas nie zauważono i gdyby nie było to, pani, twe pierwsze pojawienie się w świecie, zawiść kobiet i admiracja mężczyzn uczyniłaby cię już dostatecznie znaną.
Przerwał w oczekiwaniu odpowiedzi. Ponieważ jednak słowa jego nie wymagały natychmiastowej repliki – dama milczała. Po chwili kawaler podjął rozmowę.
– Nie mylę się chyba przypuszczając, iż jesteś pani gościem w Madrycie?
Dama zawahała się i w końcu głosem tak cichym, że ledwo dosłyszalnym i z pewnym ociąganiem odrzekła:
– Nie, signor.
– Czy zamierzasz przez czas niejaki zabawić tutaj?
– Tak, signor.
– Miałbym się za wybrańca losu, gdyby leżało w mojej mocy przyczynić się, pani, do umilenia ci pobytu. Jestem dobrze znany w Madrycie, a rodzina moja ma pewne wpływy na dworze. Gdybym ci się mógł w czymś przysłużyć, to nie mogłabyś pani niczym tak mnie zaszczycić i zobowiązać – jak dozwalając mi, bym ci był pomocny. Z pewnością – rzekł sobie w duchu – nie może odpowiedzieć na to tylko bąknięciem; teraz musi się już do mnie odezwać.
Nadzieje Lorenza zawiodły, albowiem dama odpowiedziała tylko skinieniem głowy.
Lorenzo odkrył już, iż jego sąsiadka nie była zbyt rozmowna, lecz jeszcze nie potrafił orzec, czy przyczyną jej milczenia była duma, roztropność, nieśmiałość czy też głupota.
Po paru minutach dodał:
– Z pewnością dlatego, żeś pani obca w naszym mieście – rzecze – i jak dotąd nie obznajomiona z naszymi obyczajami, nosisz jeszcze ten welon. Dozwól, bym go usunął.
Jednocześnie wysunął rękę w stronę woalu, dama zaś uniosła w górę dłoń, by mu w tym przeszkodzić.
– Nigdy nie zdejmuję welonu w miejscu publicznym, signor.
– A cóż w tym złego, jeśli łaska? – przerwała słowa dziewczyny jej towarzyszka, i to nieco szorstko. – Czy nie widzisz, że inne damy, wszystkie co do jednej, odłożyły na bok welony, a to bez wątpienia dla uczczenia świętego miejsca, w jakim się znajdujemy. Jużem zrzuciła swój i nie wątpię, że jeśli ja wystawiam oblicze na widok publiczny, ty, moje dziecko, nie masz powodu wpadać w tak dziwaczny popłoch! Matko Boska! tyle hałasu i zamieszania z racji liczka jednej smarkatej! No, no, moje dziecko! Odsłońże twarz. Ręczę, że nikt ci jej nie porwie.
– Droga ciotko, w Murcji nie ma takiego obyczaju.
– A to dobre! w Murcji! Święta Barbaro! a cóż to ma za znaczenie? Ustawicznie przywodzisz mi na myśl tę obrzydłą prowincję. Jeśli taki jest obyczaj w Madrycie, to winnyśmy mieć na uwadze tylko tutejszą modę i dlatego rozkazuję ci, abyś natychmiast zrzuciła welon. Posłuchaj mnie, Antonio, nie zwlekaj, bo wiesz, że nie mogę ścierpieć sprzeciwu.
Siostrzenica damy milczała, lecz nie stawiała już oporu usiłowaniom Lorenza, który, mając przyzwolenie ciotki, spiesznie usunął welon. Cóż za główka serafina ukazała się jego pełnym podziwu oczom! A przecież była to główka raczej pełna uroku niźli piękna; powab jej zasadzał się nie tyle na regularności rysów, co na słodyczy i wrażliwości malującej się na fizjonomii dziewczyny. Przypatrując się rysom i liczku Antonii można było dostrzec, iż niektórym z nich daleko było do nadobności, ale gdyś się przyjrzał całej twarzyczce – była zachwycająca. Płeć dziewczyny, choć bardzo jasna, nie pozbawiona była piegów, oczy miała nie nazbyt duże, a rzęsy nie odznaczały się szczególną długością. Lecz za to usta dzieweczki pełne były różanej świeżości, zaś jasne i kędzierzawe włosy, przytrzymane zwyczajną wstążką, spływały jej poniżej pasa bogactwem pierścieni. Szyjkę miała pełną i piękną nad wyraz, rączki i nóżki uformowane z najdoskonalszym wyczuciem proporcji; łagodne błękitne oczy dziewczyny wydawały się niebem słodyczy, a kryształ, w którym się poruszały, lśnił całym blaskiem diamentów. Wyglądała na lat najwyżej piętnaście; filuterny uśmieszek igrał na jej wargach i zdradzał, iż obdarzona była żywością, przytłumioną teraz przez nieśmiałość. Rzucała wokół siebie trwożliwe spojrzenia, a ilekroć oczy jej przypadkiem napotkały oczy Lorenza, spuszczała je pospiesznie na różaniec. Policzki dziewczyny oblał rumieniec i jęła odmawiać swoje paciorki, choć sposób, w jaki to czyniła, niechybnie wskazywał, że nie bardzo wie, co robi.
Lorenzo spoglądał na nią ze zdumieniem pomieszanym z podziwem, lecz ciotka uznała, iż trzeba przeprosić kawalera za mauvaise honte Antonii.
– Młode to stworzenie – rzekła – i całkiem nie obznajomione ze światem. Wychowała się w starym zamku w Murcji i tylko w towarzystwie matki, która, niech Bóg mają w swojej opiece, nie ma więcej rozumu, zacna dusza, niźli potrzeba, aby donieść do ust łyżkę z zupą. A przecież jest moją rodzoną siostrą, i to z jednego ojca i matki.
– I tak mało ma rozgarnięcia? – rzekł don Christoval z udanym zdziwieniem. – Nie do wiary!
– Masz świętą rację, signor. Jest się czemu dziwować. A przecie prawdę mówię; jakie to niektórzy ludzie mają szczęście! Młody szlachcic, i to z najprzedniejszej familii, wbił sobie do głowy, że Elwira ma niejakie pretensje do piękności. Co prawda, miała tych pretensji pod dostatkiem, ale co do piękności! Gdybym sobie tylko zadała połowę tego trudu co ona, aby się wydać przed ludźmi! Ale to nie należy do rzeczy. Jak już rzekłam, signor, młody szlachcic zakochał się w niej i poślubił ją bez wiedzy ojca. Związek ich pozostał w tajemnicy przez prawie trzy lata, ale w końcu wieść o nim doszła do uszu starego markiza, który, jak łacno możesz przypuszczać, nie nazbyt był kontent z nowiny. Spiesznie przybył końmi pocztowymi do Kordoby z postanowieniem pochwycenia Elwiry i odesłania jej w takie czy inne miejsce, gdzie by słuch o niej zaginął. Święty Pawle! jakież gromy ciskał, gdy odkrył, że Elwira mu umknęła, połączyła się z małżonkiem i wraz z nim wsiadła na okręt płynący do Indii. Przeklinał nas wszystkich tak, jakby go zły duch opętał; wtrącił mego ojca do więzienia, a drugiego tak uczciwego i pracowitego szewca nie znalazłbyś w całej Kordobie. Kiedy zaś odjeżdżał, był na tyle okrutny, że zabrał od nas małego chłopaczka, synka mojej siostry, który ledwo ukończył dwa latka, a którego siostra moja z racji nagłej ucieczki musiała u nas zostawić. Mniemam, że biedny mały nieszczęśnik spotkał się ze strony dziadka ze złym i złośliwym traktowaniem, bo w kilka miesięcy później otrzymaliśmy wiadomość o śmierci dziecka.
– Signora, cóż to za okropny starzec!
– Ach, obrzydły staruch! A przy tym człek tak całkowicie pozbawiony gustu! Czy dasz wiarę, signor, że gdy usiłowałam go ugłaskać, wyzwał mnie od czarownic i winszował sobie, aby dla pokarania hrabiego siostra moja stała się równie szpetna jak ja. Szpetna, zaiste! Lubię go za takie gadanie!
– Co za brednie! – zawołał don Christoval. – Nie wątpię, że hrabia uważałby się za wybrańca losu, gdyby mu dozwolono zamienić jedną siostrę na drugą.
– Chryste Panie! to doprawdy zbytek dworności. Raduję się przecie z całego serca, że hrabia był innego mniemania. Nie ma co, śliczny profit wyciągnęła Elwira z tego całego interesu! Po smażeniu się i prażeniu w Indiach przez długie trzynaście lat jej małżonek umiera, a ona powraca do Hiszpanii i zostaje bez dachu nad głową i bez pieniędzy, za które mogłaby go sobie sprawić. Ta oto Antonia była wtedy jeszcze niemowlęciem i jedynym dzieckiem, jakie Elwirze pozostało. Siostra dowiedziała się, że teść jej powtórnie się ożenił, że był nieprzejednany, jeśli chodzi o hrabiego, i że druga żona markiza porodziła syna, który, jak powiadają, jest bardzo udanym młodzieńcem. Stary markiz odmówił widzenia się z moją siostrą lub jej dziecięciem, lecz powiadomił ją, iż pod warunkiem, że nigdy więcej o niej nie posłyszy, wyznaczy jej skromną pensyjkę i dozwoli na zamieszkanie w starym zamku w Murcji, będącym jego własnością. Była to ulubiona rezydencja jego starszego syna, ale od czasu ucieczki męża Elwiry z Hiszpanii stary markiz nie mógł ścierpieć tego miejsca i dozwolił, by popadło w ruinę i zaniedbanie. Siostra przyjęła propozycję teścia, usunęła się do Murcji i pozostawała tam aż do końca ubiegłego miesiąca.
– A co sprowadza ją do Madrytu? – zapytał don Lorenzo, którego podziw dla nadobnej Antonii skłaniał do żywego zajęcia się opowieścią starej gaduły.
– Niestety, signor! Teść jej niedawno umarł, a burgrabia jego folwarków w Murcji odmówił dalszego wypłacania pensyjki. Siostra przybyła więc do Madrytu z zamiarem ubłagania syna markiza, aby ją nadal wspomagał, ale zda mi się, że mogła sobie oszczędzić tego kłopotu. Wy, młodzi pankowie, zawsze macie na co wydawać pieniądze, a niezbyt często jesteście skłonni trwonić je na stare niewiasty. Doradziłam siostrze, aby wysłała Antonię ze swoją petycją, ale nawet o tym słyszeć nie chciała. Okrutnie uparta! Co robić; źle na tym wyjdzie, że nie posłucha mojej rady: dziewczyna ma wcale powabne liczko i niechybnie mogłaby wiele zdziałać.
– Ach, signora! – przerwał jej don Christoval udając, iż spogląda na nią ogniście – jeśli piękne liczko załatwiłoby całą sprawę, to dlaczego siostra nie odwołała się do ciebie?
– Jezusie Nazareński! Mój panie, klnę się, że całkiem podbiła mnie twoja galanteria. Zapewniam cię jednak, iż nazbyt jestem świadoma niebezpieczeństw płynących z takiego pośpiechu, bym mogła ufnie oddać się w moc młodego szlachcica. Nie, o nie; jak dotąd zachowałam swą reputację bez zmazy i zawsze umiałam trzymać mężczyzn w przystojnej odległości.
– Nie mam co do tego, signora, ani cienia wątpliwości. Dozwól jednak, bym ci zadał pytanie… Czyżbyś, pani, powzięła jakiś wstręt do stanu małżeńskiego?
– To mi pytanie, co trafia w sedno. Muszę wyznać, iż gdyby jakiś gładki kawaler miał się zdeklarować…
Tu miała rzucić don Christovalowi tkliwe i znaczące wejrzenie, ale ponieważ nieszczęściem dla niej obmierźle zezowała, spojrzenie padło wprost na jego towarzysza. Lorenzo przyjął komplement i odpowiedział nań głębokim ukłonem.
– Czy mogę zapytać – rzecze – o nazwisko markiza?
– Markiz de Las Cisternas.
– To mój bliski znajomy. Nie ma go teraz w Madrycie, ale z dnia na dzień oczekujemy jego powrotu. Jest on jednym z najzacniejszych ludzi i jeśli nadobna Antonia przyzwoli, bym stał się u niego jej rzecznikiem, nie wątpię, iż będę mógł w korzystnym świetle przedstawić markizowi jej sprawę.
Antonia spojrzała nań niebieskimi oczyma i milcząco, uśmiechem pełnym niewypowiedzianej słodyczy podziękowała mu za tę propozycję. Zadowolenie Leonelli było znacznie bardziej donośne i słyszalne. Ponieważ siostrzenica zazwyczaj milczała w jej towarzystwie, ciotka uważała za swój obowiązek mówić za dwie; przychodziło jej to bez trudności, albowiem rzadko kiedy brakło jej słów na języku.
– Och, signor! – zawołała – zobligujesz sobie tym niepomiernie całą naszą rodzinę! Przyjmuję twoją propozycję z całą wdzięcznością, na jaką mnie tylko stać, i składam ci tysiączne dzięki za twą wspaniałomyślność. Antonio, dlaczego się nie odzywasz, moje dziecko? Kawaler prawi ci tyle uprzejmości, a ty siedzisz jak kołek i nie wykrztusisz z siebie ani jednego słowa podzięki… niechby to było choć słowo – dobre, złe czy obojętne.
– Droga ciotko, wiem dobrze, że…
– Pfe, siostrzenico! Ileż razy ci powiadałam, abyś nigdy nie przerywała mówiącej osobie. Czyś kiedykolwiek widziała, abym ja to robiła? Czy takie obyczaje przywiozłaś z Murcji? Boże, zlituj się nade mną! Nigdy nie zdołam uczynić z tej dziewczyny czegoś podobnego do dobrze ułożonej persony. Ale proszę, signor – ciągnęła dalej zwracając się do don Christovala – objaśnij mnie, dlaczego taka ciżba zebrała się dzisiaj w katedrze?
– Czy to możliwe, abyś nie wiedziała, że Ambrozjo, opat tego klasztoru, wygłasza w tej właśnie świątyni kazanie każdego czwartku? Cały Madryt rozbrzmiewa jego pochwałami. Jak dotąd, kazał tylko trzy razy, lecz wszyscy, którzy go słyszeli, są tak zachwyceni jego wymową, iż równie trudno jest zdobyć miejsce w kościele, jak w teatrze na pierwszej prezentacji nowej komedii. Sława Ambrozja musiała z pewnością dotrzeć do twoich uszu?
– Niestety, signor! aż do wczoraj nigdy nie miałam szczęścia oglądać Madrytu, a w Kordobie tak mało wiemy, co się dzieje w reszcie świata, iż o imieniu Ambrozja nigdy nie wzmiankowano w obrębie mojego rodzinnego miasta.
– Znajdziesz to imię na ustach wszystkich mieszkańców Madrytu. Zda się, że człek ten rzucił jakiś urok na jego mieszkańców, a jako że sam nie słyszałem dotąd jego kazania, dziwię się zapałowi, jaki rozbudził. Cześć, jaką mu składają zarówno młodzi, jak starzy, mężowie, jak i niewiasty, jest zgoła bezprzykładna. Grandowie obsypują go podarkami, ich żony nie chcą mieć żadnego innego spowiednika i w całym mieście znany jest pod imieniem Męża Świątobliwego.
– Niechybnie, signor, pochodzi on z jakiegoś znacznego rodu?
– Ten punkt pozostał jak dotąd nie rozstrzygnięty. Ostatni opat kapucynów znalazł go jeszcze jako niemowlę u drzwi opactwa. Wszelkie zabiegi, by odkryć, kto go tam pozostawił, spełzły na niczym, a samo dziecko nie mogło nic rzec o swych rodzicach. Chłopiec odebrał edukację w klasztorze i tam przebywał aż do tej pory. Wcześnie okazywał wyraźne skłonności do nauki i zamiłowanie do ustronnego życia, a skoro tylko osiągnął stosowny wiek, złożył śluby zakonne. Nikt nigdy nie pojawił się, by uznać go za swego potomka lub by wyjaśnić tajemnicę, która skrywała jego pochodzenie, a mnisi, którzy dobrze profitują z łask okazywanych klasztorowi właśnie z szacunku dla Ambrozja, nie wahali się rozgłosić, iż podarowany im został przez Świętą Dziewicę. I zaprawdę, osobliwie surowy tryb życia, jaki wiedzie Ambrozjo, niemało podtrzymuje owe pogłoski. Ma on teraz trzydzieści lat, a każdą godzinę, która się na te lata złożyła, przepędził na naukach, w zupełnym odosobnieniu od świata i w umartwieniu ciała. Dopiero trzy tygodnie temu został wybrany opatem swego zgromadzenia i wyszedł po raz pierwszy poza mury klasztorne. Nawet teraz opuszcza je tylko w czwartek, kiedy to wygłasza kazanie w katedrze, a cały Madryt zbiera się tam, żeby go słuchać. Powiadają, iż wiedza jego jest najgłębsza, zaś wymowa najbardziej przekonywająca. W ciągu całego żywota nigdy ponoć nie wykroczył przeciw jednej jedynej regule swego zakonu. Na reputacji jego nie odkryjesz najmniejszej plamki i powiadają, iż tak ściśle obserwuje cnotę czystości, że nie wie, na czym polega różnica między mężem a niewiastą. Z tej przyczyny pospólstwo uważa go za świętego.
– Czy to wystarczy, aby zostać świętym? – spytała Antonia. – Mój Boże! a więc ja też jestem święta.
– Święta Barbaro! – wykrzyknęła Leonella – co za pytanie! Pfuj, dziecko, pfuj! nie są to tematy stosowne do rozważań dla młodych panien. Nie wolno ci okazywać, że wiesz, iż istnieje na świecie taka rzecz jak mężczyzna, i winnaś wystawiać sobie, iż każdy jest tej samej płci co i ty. Ładnie by to wyglądało, gdybyś dawała ludziom do zrozumienia, iż wiesz, że mężczyzna nie ma piersi, bioder ani…
Szczęściem dla nieświadomości Antonii, którą to nieświadomość objaśnienia ciotki rychło by rozproszyły, rozszedł się po kościele ogólny szmer, zwiastujący nadejście kaznodziei. Donna Leonella podniosła się z krzesła, by mu się lepiej przyjrzeć, Antonia zaś poszła za jej przykładem.
Był to mąż szlachetnej postawy i wzbudzającej poszanowanie prezencji. Postać miał wyniosłą, oblicze nader przystojne, orli nos, oczy duże, czarne i błyszczące, ciemne zaś brwi nieomal złączone razem. Płeć jego była mocno śniada, lecz nie sczerniała, a zgłębianie wiedzy i nocne czuwanie pozbawiły jego lica rumieńca. Spokojność królowała na jego gładkim, nie pomarszczonym czole, zaś ukontentowanie, które wyrażał każdy rys jego twarzy, zdawało się oznajmiać, iż spoglądamy na człowieka nie znającego zarówno troski, jak i występku. Skłonił się z pokorą przed słuchaczami, wszakże w jego wyglądzie i ułożeniu była jakaś surowość, która budziła powszechną grozę i tylko niewielu mogło znieść blask jego oka. Tak wyglądał Ambrozjo, opat kapucynów, człowiek o przydomku Męża Świątobliwego.
Antonia wpatrywała się weń uporczywie i wraz poczuła, jak dziwna rozkosz rozlewa się w jej sercu; było to uczucie zgoła jej dotąd nie znane, które próżno starała się sobie wytłumaczyć. Niecierpliwie oczekiwała rozpoczęcia kazania, a gdy wreszcie przemówił, dźwięk jego głosu zdawał się przenikać do głębi jej duszy. Chociaż nikt ze spektatorów nie miał tak gwałtownych wrażeń jak młoda Antonia, to jednak każdy słuchał z uwagą i ze wzruszeniem. Nawet ci, którzy byli nieczuli na doskonałość i dostojeństwo religii, popadli w zachwyt nad sztuką oratorską Ambrozja. Podczas jego przemowy wszyscy uczuli, iż słowa jego nieodparcie przyciągają ich uwagę i najgłębsza cisza zapanowała w przepełnionych nawach.
Nawet sam Lorenzo nie mógł się oprzeć owemu urokowi; zapomniał, iż Antonia siedzi tuż koło niego, i przysłuchiwał się kaznodziei z pilną uwagą. Mnich w słowach żywych, jasnych i prostych rozwodził się nad powabami religii. Objaśniał niektóre zawiłe partie Pisma Świętego w sposób, który trafiał do powszechnego przekonania. Gdy powstawał na występki człowiecze i opisywał karę przeznaczoną dla grzeszników w przyszłym życiu, głos jego, głęboki i donośny zarazem, niósł z sobą całą grozę nawałnicy. Każdy ze słuchaczy spoglądał wstecz na swoje dawniejsze wykroczenia i drżał; zdało się wszystkim, iż huczy grzmot, a grom porazi ich z ręki przeznaczenia; mniemali, iż otchłań wiecznego zatracenia rozwiera się pod ich stopami. Lecz gdy Ambrozjo, zmieniając temat, prawił o zaletach nieskalanego sumienia, o wspaniałych obietnicach szczęśliwości, które wieczność gotuje dla duszy nie tkniętej hańbą występku, i o nagrodzie, jaka oczekuje sprawiedliwych w krainach wieczystej chwały – słuchacze jego poczuli, że powoli wstępuje w nich lepszy duch. Z ufnością zdawali się na miłosierdzie swego Sędziego, z rozkoszą chłonęli krzepiące słowa kaznodziei, a gdy jego głęboki głos przeszedł w śpiewne brzmienia, przeniesieni zostali do owych szczęśliwych krain, które odmalował przed ich wyobraźnią w kolorach tak świetnych i pełnych blasku.
Kazanie było dość długie, a jednak gdy się skończyło, słuchacze strapili się, iż trwało tak krótko. Chociaż mnich zamilkł, przecie nabrzmiała podziwem cisza panowała w całej świątyni. W końcu czar z wolna prysnął, tłum zaś głośno dał wyraz ogólnemu podziwowi. Gdy Ambrozjo schodził z ambony, słuchacze jęli się tłoczyć wokół niego, obsypywać go błogosławieństwami, rzucać mu się do nóg i całować skraj jego szaty. Przeszedł wolno, z rękami skrzyżowanymi na piersiach, w kierunku drzwi wiodących do kaplicy opactwa, gdzie mnisi czekali na przybycie swego przełożonego. Wkroczył na schody, a później, zwracając się ku tłoczącym się za nim ludziom, skierował do nich kilka słów wdzięczności i zachęty. W czasie tej przemowy różaniec Ambrozja, złożony z grubych ziarn bursztynu, zsunął mu się z ręki i spadł między otaczającą go ciżbę. Pochwycono go łapczywie i natychmiast rozdzielono między obecnych. Ktokolwiek stał się posiadaczem paciorka, zachowywał go jak świętą relikwię i gdyby to był różaniec samego po trzykroć błogosławionego świętego Franciszka, nie spierano by się o paciorki tak zapamiętale. Opat spozierał z uśmiechem na ludzką żarliwość, pobłogosławił tłum i opuścił kościół; każdy rys jego twarzy wyrażał przy tym głęboką pokorę. Czy jednak owa pokora mieszkała również w jego sercu?
Oczy Antonii z niepokojem śledziły postać Ambrozja, a gdy drzwi się za nim zamknęły, zdało się jej, iż utraciła kogoś, kto był jej nieodzownie potrzebny do szczęścia. Łza potoczyła się cichutko po policzku dziewczyny.
– Żyje z dala od świata – rzekła sobie w duchu – może go już nigdy nie ujrzę!
Gdy ocierała łzy, Lorenzo spostrzegł jej ruch.
– Czy jesteś pani kontenta z naszego mówcy? – zapytał. – A może mniemasz, iż Madryt przecenia jego talenty?
Serce Antonii tak pełne było podziwu dla mnicha, iż gorliwie skorzystała ze sposobności, by wieść o nim rozmowę; poza tym, nie uważając już Lorenza za człowieka obcego, czuła się mniej skrępowana przez swą zbytnią nieśmiałość.
– Och! przeszedł wszelkie moje oczekiwania – odrzekła. – Aż do tej chwili nie miałam wyobrażenia o potędze wymowy. Kiedy przemawiał, głos jego tak przyciągnął moją uwagę i taki wzbudził we mnie szacunek, i rzec mogę nieomal, taki afekt ku temu człowiekowi, iż sama dziwię się żywości moich uczuć.
Lorenzo uśmiechnął się posłyszawszy, jak silnych użyła wyrażeń.
– Jesteś pani młoda i dopiero co wchodzisz w życie – rzekł. – Serce twoje nieznajome świata, a pełne żaru i czułości, skwapliwie chłonie pierwsze wrażenia. Sama jesteś pozbawiona chytrości i nie podejrzewasz innych o oszukaństwo, a gdy spoglądasz na świat oczyma twej własnej poczciwości i niewinności, zda ci się, że wszyscy, którzy cię otaczają, zasługują na ufność i szacunek. Jaka szkoda, iż te radosne wizje muszą się rychło rozproszyć! Jaka szkoda, iż rychło będziesz musiała odkryć podłość rodzaju ludzkiego i tak się mieć na baczności wobec swoich bliźnich, jak wobec wrogów!
– Niestety! signor – odparła Antonia – nieszczęścia moich rodziców ukazały mi już, i to aż nazbyt wiele żałosnych przykładów przewrotności świata. A jednak pewna jestem, iż w tym przypadku nie mogło mnie zwieść ciepło gorliwości, jaką odczuwam.
– Przyznaję, iż w tym przypadku nie zwiodło cię, pani. Reputacja Ambrozja nie ma najmniejszej skazy, a człowiek, który przepędził całe życie w murach klasztoru, nie mógł znaleźć okazji do występku, nawet gdyby miał ku temu skłonności. Ale teraz, kiedy opat z racji obowiązków związanych z jego dostojeństwem musi co czas niejaki wejść między ludzi i napotkać na swej drodze czyhające nań pokusy, właśnie teraz przystoi mu okazać, jak wspaniała jest jego cnota. Niebezpieczna to próba; Ambrozjo znajduje się właśnie w tym okresie żywota, w którym namiętności są najsilniejsze, najbardziej nieokiełznane i despotyczne. Jego ustalona reputacja wyda go na cenny łup dla pokusy, nowość stanie się dodatkowym powabem dla nęcących rozkoszy i nawet talenty, którymi obdarzyła go natura, przyczynią się do jego upadku przez ułatwienie mu sposobów w osiągnięciu zamierzonego celu. Tylko nieliczni wyszliby zwycięsko z tak srogiego boju.
– Och, pewna jestem, że Ambrozjo będzie właśnie jednym z tych nielicznych.
– I ja o tym nie wątpię; jest on ze wszech miar wyjątkiem pośród wszystkich śmiertelników i zawiść próżno by szukała skazy na jego reputacji.
– Signor, raduje mnie to zapewnienie i zachęca do pobłażania życzliwym skłonnościom, jakie ku niemu powzięłam; sam nie wiesz, panie, z jakim trudem przyszłoby mi stłumić ten sentyment! Ach! najmilsza ciociu! ubłagaj mamę, aby wybrała Ambrozja na naszego spowiednika!
– Ja mam ją ubłagać? – odrzekła Leonella. – Zapewniam cię, że ani mi to w głowie. Zgoła nie gustuję w tym waszym Ambrozju. Wygląda tak srogo, iż przyprawił mnie o drżączkę od stóp do głów. Gdyby był moim spowiednikiem, nigdy nie miałabym odwagi wyznać mu ani połowy moich grzeszków, a wtedy ładnie bym wyglądała! Nigdym nie widziała śmiertelnika o tak ponurym wyglądzie i mam nadzieję, że nigdy podobnego nie zobaczę. A jak to nam opisał szatana, Boże, zmiłuj się nad nami! Przestraszył mnie nieomal do utraty zmysłów; gdy zaś prawił o grzesznikach, to zdało się, że już gotów ich pożreć.
– Masz rację, signora – odparł don Christoval. – Powiadają, iż zbytnia surowość jest jedynym błędem Ambrozja. Sam będąc wolnym od słabostek, nie okazuje dostatecznego pobłażania dla wykroczeń bliźnich, a choć w swych decyzjach trzyma się ściśle litery prawa i nie kieruje uprzedzeniami, to przecie rządy Ambrozja nad mnichami dały już niejakie dowody jego nieugiętości. Co widzę, tłum się już rozszedł; czy dozwolicie, byśmy wam towarzyszyli w drodze powrotnej?
– Chryste Panie, signor! – wykrzyknęła Leonella udając, że się rumieni. – Za skarby świata nie ścierpiałabym czegoś podobnego. Gdybym wróciła do domu w kompanii tak okazałego kawalera, moja siostra, osoba o wielce delikatnym sumieniu, wygłosiłaby mi godzinne kazanie i nie byłoby końca jej gadaninie. A poza tym życzyłabym sobie raczej, byś się jeszcze teraz nie deklarował.
– Deklarował? Zapewniam cię, signora…
– Och, signor! mniemam, iż wszystkie twe zapewnienia o tym, jak ci pilno, są ze wszech miar prawdziwe, ale doprawdy winnam prosić cię o chwilę wytchnienia. Nie nazbyt dobrze świadczyłoby to o mojej delikatności, gdybym przyjęła twą rękę przy pierwszym widzeniu.
– Przyjęła moją rękę? Jakem żyw i cały…
– Och, miły panie! nie nastawaj na mnie więcej, jeśli mnie tylko miłujesz. Posłuszeństwo uznam za dowód twego afektu; usłyszysz o mnie jutro, a więc do zobaczenia. Ale proszę, moi kawalerowie, czy mogę spytać o wasze nazwiska?
– Mój przyjaciel zwie się hrabia d’Ossorio – odparł Lorenzo – ja zaś Lorenzo de Medina.
– Wystarczy. A więc, don Lorenzo, zaznajomię siostrę z twą łaskawą propozycją i jak najspieszniej powiadomię cię o wyniku naszej rozmowy. Dokąd mogę ci przysłać wiadomość?
– Zawsze można mnie znaleźć w pałacu Medinów.
– Możesz być pewnym, że nie zostawię cię bez wieści. Do zobaczenia, panowie. Hrabio, niechże cię ubłagam, byś hamował zbytnią gwałtowność twoich zapałów. Aby ci przecie udowodnić, iż nie jestem ci nieprzychylna, i nie dozwolić ci na pogrążenie się w rozpaczy, proszę, przyjmij ten dowód mojego afektu i od czasu do czasu poświęć jedną myśl nieobecnej Leonelli.
Mówiąc to wyciągnęła ku niemu chudą i pomarszczoną dłoń, którą jej domniemany adorator ucałował z tak kwaśną miną i z tak widocznym przymusem, iż Lorenzo z trudnością powstrzymał chętkę do śmiechu. Potem Leonella spiesznie opuściła kościół; nadobna Antonia szła za nią w milczeniu, lecz gdy doszła do kruchty, odwróciła się mimo woli i rzuciła spojrzenie na Lorenza. Ten skłonił się jej, jak gdyby mówiąc: „Do zobaczenia”. Dziewczyna odwzajemniła jego uprzejmość i szybko odeszła.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz