ROZDZIAŁ 1
Była to pierwsza publiczna egzekucja od paru ładnych lat i dlatego, mimo zimnej mżawki, na rozległych przestrzeniach Binnenhofu tłoczyło się mnóstwo gapiów. Krople deszczu bębniły miękko o rozpięte parasole i rozłożone markizy, spływały za jedwabiste kołnierze, lizały wyłożony mozaiką plac Huygensa i wygrywały nieśpieszny rytm – ping, ping, ting – na mosiężnych pancerzach klakierów ustawionych z mechaniczną precyzją w równym rzędzie na drewnianej platformie. Szeptały na tle niecierpliwego szurania ludzkiego tłumu i, jak to zwykle bywa w Hadze, cichutkiego tik-tik-tak napędzanych mechanizmem zegarowym sług, zawsze gotowych, aby spełniać życzenia lepiej uposażonych obywateli. Mżawka stanowiła istny kontrapunkt dla nieustannego brzęku i szczęku wydawanego przez mechanicznych ludzi uwijających się jak w ukropie za sprawunkami Imperium, ludzi takich jak Jax, który ganiając po mieście na polecenie swoich państwa, nadłożył nieco drogi przez Binnenhof.
Plotka głosiła, że pośród skazanych na śmierć – prócz kwartetu papistowskich szpionów – znajduje się zbuntowany klakier. Żaden mechaniczny nie przepuściłby okazji, aby być świadkiem takiej egzekucji. O ile oczywiście plotki były prawdziwe.
Niesubordynowani klakierzy pojawiali się jedynie w bajeczkach opowiadanych przez matki niegrzecznym dzieciom na dobranoc, legendą, którą szeptem przekazywali sobie zniewoleni, chcąc pocieszyć jeden drugiego po nastaniu milczących godzin nocnych, podczas gdy ich panowie z krwi i kości spali, szlochali lub czynili inny użytek ze swoich ciał. Mimo to… niełatwo było oprzeć się gorszącemu dreszczykowi, o jaki przyprawiały historie o tajemniczych ślusarzach, złamanych geasa i niewolnikach na tyle zuchwałych, że otwierali zamki własnych dusz. Jeśli to wszystko prawda, byłoby to zaiste okropne, jak zdawało się sugerować naznaczone podenerwowaniem wyczekiwanie ludzkiej części tłumu.
Mechaniczni stali bowiem spokojnie.
Jax wiedział, że jego pobratymcy odczuwali to samo tęskne podniecenie co on, niecierpliwą tęsknotę zaszczepioną im przez ludowe opowieści o królowej Mab i jej zbieraninę zwaną Zagubionymi Chłopcami, żyjącą w zimowym pałacu Nibylandii. Mechaniczni potajemnie wymieniali się podobnymi baśniami od całych stuleci.
Podmuchy wiatru niosły ze sobą zapach Morza Północnego, rozlewając po całym placu przemieszane aromaty soli i drewna z rozbitych statków. Bujały się puste jeszcze pętle zwisające z szubienicy. Trzepotały proporce zatknięte na szpicach bliźniaczych gotyckich wież starodawnego Ridderzaalu, niegdysiejszej sali rycerskiej, którą przemieniono na siedzibę Gildii Zegarmistrzowskiej. Jaskrawy oranż flag przełamywał szarość nieba. Łopotały także i chorągwie marchewkowego koloru porozwieszane po Binnenhofie. Takie same wciągnięto zresztą na maszty w całym holenderskojęzycznym świecie z okazji dwieście pięćdziesiątej rocznicy Het Wonderjaar, Cudownego Roku Christiaana Huygensa.
Deszcz zamglił ogromne rozetowe okno Ridderzaalu. Krople skapywały z maswerku na witraż przedstawiający trybik i spływały po kolorowych szybach na oculus i czterolistny ornament, herb Imperium: różany krzyż z mniejszymi emblematami wielkich rodów wokół, a wszystko to otoczone zębami Uniwersalnego Trybu. Na północnym krańcu Binnenhofu wiatr i deszcz zgodnie siekały powierzchnię Hofvijveru, dworskiego stawu, rozrzucając unoszące się nań papierowe stateczki niczym niechciane prezenty noworoczne.
Kolejny podmuch przyniósł ze sobą aromat świeżych, gorących wypieków, zwanych banketstaaf, zapach zawirował pośród tłumu, wywołując westchnięcia i ożywione podzwanianie otwieranych naprędce portmonetek. Sprytny piekarz otworzył swój kramik tuż przy fontannie i stamtąd prowadził sprzedaż marcepanu, ciastek speculaas i drożdżówek wypełnionych słuszną porcją pasty migdałowej, serwując je spragnionej krwi tłuszczy kłębiącej się na placu. Zbierał zamówienia i wydawał resztę, podczas gdy jego klakierzy pracowali przy piecu, ugniatali ciasto, formowali je i przygotowywali kolejne porcje masy migdałowej, wykrawali kolejne drewniane foremki na speculaas (małpy z Indii, okręty, nawet bizony z Nowego Świata) i kroili morele z charakterystyczną dla siebie płynnością i szybkością, poruszając się z niezmiennie precyzyjną choreografią mechanicznych. Brzdęki ich siatkowych wychwytów zlewały się w kastanietowy grzechot słyszalny mimo przekrzykujących deszcz handlarzy. Dym z płonących szczap drewna unosił się z komina sporego ceglanego pieca piekarskiego, który klakierzy przynieśli bez gadania ze sklepu oddalonego o prawie dwa kilometry.
Dzieci przedzierały się przez ciżbę, stając tak blisko miejsca egzekucji, jak to tylko było możliwe. Mniej zasobni mieszczanie, ci bez mechanicznych sług, którzy mogliby trzymać nad nimi parasole, trzęśli się z zimna na deszczu. Część osób miała ze sobą teatralne lornetki albo inne przyrządy optyczne, żeby móc lepiej widzieć, co dzieje się na wzniesionej tuż przed budynkiem Gildii Zegarmistrzowskiej szubienicy. Dobre egzekucje nie trafiały się często z powodu zawieszenia broni i wykluwającego się w Nowym Świecie pokoju. Teraz liczono na prawdziwe widowisko, bo jeśli faktycznie sprawiedliwość miała dosięgnąć buntownika, oznaczało to, że Główny Horolog po raz pierwszy od wielu lat otworzy Wielką Kuźnię.
Sam Jax, który został skonstruowany w sekretnych laboratoriach Gildii sto osiemnaście lat temu, musiał powstrzymać wzdrygnięcie. Każdy klakier słyszał o Kuźni: alchemicznym palenisku zdolnym wypalić pieczęcie i dusze, obrócić mosiądz i stal w niemyślący metal, stopić trybiki, sprężyny i łańcuchy klakiera, aż zostanie z nich pozbawiona magiji breja, wystarczająco gorąca, aby rozpuścić alchemiczny czar i obnażyć mechanicznego, zanim spustoszenie poczynią termodynamika i podstawowe prawa metalurgii.
Na tyle gorąca, że Jax nie potrafił znaleźć odpowiedniej metafory.
Zdolna spopielić Wolną Wolę buntownika.
Bo taka była kara dla każdego niewolnika, który ośmielił się otworzyć zamek swej duszy – tak brzmiało najwyższe prawo Imperium jeszcze od czasu samego Huygensa.
Kilkoro dzieci – jak zauważył Jax, sami chłopcy – ścisnęło się na czele tłumu, tuż przy krawędzi drewnianej platformy, a ich przepychankom towarzyszyły niezadowolone prychnięcia i burknięcia. Byli hałaśliwą zbieraniną, podekscytowaną i nabuzowaną myślą o makabrycznym spektaklu, jaki miał się za chwilę rozegrać. Starannie obrali swoje posterunki z nadzieją, że z chwilą egzekucji buntownika na tłum spadną jakieś odłamki: fragment metalu, pęknięta sprężyna, może nawet niewielki trybik. Albo któraś połyskująca smarem część alchemicznego mechanizmu. A może kawałek metalu pokryty tajemnymi inskrypcjami zrozumiałymi jedynie dla trojga Arcymistrzów. I choć chłopcy mieli już tyle lat, że wiedzieli, iż takie rzeczy są zabronione, nadal byli wystarczająco młodzi, aby to, co zakazane, uznawać za pociągające, nie przerażające.
To jednak prędko by się zmieniło, jeśli faktycznie jakieś części poleciałyby z platformy. Królewscy nakręcacze nie słynęli z delikatności. Plotki mówiły, że nazwa tego stanowiska pochodziła od umiejętności owych mechanicznych lub, jak szeptali niektórzy, zamiłowania do odrywania, czy może raczej odkręcania, ludzkiej głowy od szyi z taką łatwością, jakby oddzielali kwiat od łodygi.
Jax przystanął na skraju placu, a krople deszczu odbijały się dźwięcznie od jego lśniącego mosiężnego szkieletu. Każdej nocy go polerował, oczywiście gdy już uporał się ze sprzątaniem, szyciem, gotowaniem i pieczeniem – koniecznie w takiej kolejności, tak bowiem zarządził pradziad jego obecnego pana przed osiemdziesięcioma trzema laty. Obecne geas Jaxa, polecenia nałożone przez ludzkich właścicieli, nie zostały wypowiedziane z tak dobitną stanowczością, jak uzgodnione z Tronem warunki najmu na dziewięćdziesiąt dziewięć lat. Stąd poczucie obowiązku, które zdawało się niczym ciepłe ostrze tępego noża krojącego zakamarki jego jaźni; ból ten był lejtmotywem klakierskiej egzystencji – nie przypilał go na tyle, by nie mógł odegnać od niego myśli. Uznał, że uda mu się jakoś przetrzymać najgorszą udrękę. Ujdzie mu na sucho, jeśli dostarczy wiadomość pastorowi Luukowi Visserowi tuż po południu. A do tego nadal będzie, jak zwykle, oddanym i wiernym sługą rodziny Schoonraadów i, co za tym idzie, Tronu.
Kościół Vissera, słynny i stary Nieuwe Kerk, stał w odległości krótkiego sprintu od Binnenhofu – to zaledwie kilkaset metrów pokonanych sprawnymi susami wzdłuż rzeki Spui, a potem skok na drugą stronę kanału.
Lecz gdy tylko ta myśl pojawiła się w prywatnych kwaterach mechanicznego umysłu Jaxa, aż się wzdrygnął. Bolesny dreszcz odbił się rykoszetem pomiędzy przekładniami kręgosłupa. Żar przymusu już rozgrzewał geas, które stawały się niczym rozpalone do czerwoności ostrza, co skutkowało nieprzerwaną fantomową agonią dręczącą spętaną duszę mechanicznego, póki nie spełni żądań swojego ludzkiego pana. Ból rósłby i rósł, aż wreszcie Jax dostosowałby się lub zginął. Naciągnął sprężyny w szyi i ramionach, co dla klakiera było ekwiwalentem zgrzytania zębami. „Proszę – pomyślał – niech no zdołam zostać chwilę dłużej. Muszę się przekonać, czy to prawda. Czy takie rzeczy są możliwe? Czy aby nasze marzenia nie są tylko mrzonką?”
Jax nie był jedynym klakierem, który starał się z całych sił odwlec wykonanie danych mu poleceń. Praktycznie wszyscy zgromadzeni mechaniczni w mniejszym lub większym stopniu opóźniali załatwienie tego, za czym ich posłano, tak długo, jak tylko zdołali odpierać ból. Jeden po drugim odchodzili jednak, kiedy agonia stawała się nie do wytrzymania. Ludzie potrafili zdławić czyjąś osobowość z byle powodu. Mimo to Jax i paru innych wytrzymało. Byli niewidzialni, jak meble. Przez ostatnie dwieście lat nic się nie zmieniło.
Dołączył do paru sług stojących pod Torentje, Małą Wieżą. Delikatna redukcja napięcia w sprężynach szyjnych pozwoliła mu ukradkiem zagrzechotać powitanie. Towarzysze odpowiedzieli tym samym gestem. Lecz mimo siąpiącego deszczu i obojętności zgromadzonych na placu ludzi żaden z nich nie był w nastroju do rozmowy. Patrzyli w milczeniu na rozgrywającą się przed nimi scenę, kiwając się na swoich odwróconych kolanach.
Gigantyczny kurant na budynku Gildii obwieścił południe. Tuzin odzianych w cyrankowo-mandarynkowe królewskie liberie trębaczy stojących na północno-wschodniej ścianie Binnenhofu wygrał fanfary. Tłum zapiał z radości. Królowa Margreet miała osobiście zjawić się na egzekucji. Taki był jej zwyczaj jeszcze od czasu wojny, kiedy kolejni pojmani zdrajcy kończyli na stryczku, jak się zdawało, praktycznie co tydzień.
Przez Bramę Szafarską z zegarmistrzowską precyzją wmaszerował oddział elitarnej straży monarszej, wymachując mosiężnymi pięściami i wierzgając nogami, aby oczyścić swojej królowej drogę przejazdu. Dzień był wyjątkowy, co władczyni zamanifestowała, przybywając w Złotej Karecie: na poły obdarzonym zdolnością czucia środkiem transportu, niestrudzoną, samonapędzającą się maszyną z drewna tekowego przekładanego mosiądzem i złotem, zasilaną czarną alchemią i przekładaniami planetarnymi. Bo cóż innego przystoi najpotężniejszej kobiecie na Ziemi, królowej zasiadającej na Mosiężnym Tronie?
Osie karety znajdowały się na takiej wysokości, że wsparte na pedałach bezcielesne nogi klakierów dyndające pod podwoziem były doskonale widoczne. Pozłacany filigran i wykonane z niezwykłą dbałością o detal ręczne zdobienia powozu kryły pod warstwą ostentacyjnego przepychu miriady alchemicznych pieczęci, które wprawiały owe kończyny w ruch. Logika podpowiadała, że Złota Kareta królowej Margreet ma jakąś specjalną dziurkę od klucza. Jax się zastanawiał, gdzie też zegarmistrzom udało się ją ukryć. Jego, tak jak każdego klakiera, znajdowała się na środku czoła i obecnie, co było dość prozaiczną konstatacją, skapywała z niej deszczówka.
Królewska Straż truchtała przed powozem, torując monarchini drogę przez ciżbę niczym starotestamentowi prorocy przeprawiający się przez Morze Czerwone, choć czynili to kopniakami i pięściami, a nie za sprawą mocy nadanej im przez bóstwo. Nawet klakierzy umykali przed gwardzistami. Członkowie elitarnego oddziału mechanicznego byli o dobrą głowę wyżsi niż zwykli posługacze, tacy jak Jax. Mieli pozbawione wyrazu, gładkie twarze i oczy bez powiek, barwy błękitnego diamentu. Zaprojektowano ich na żołnierzy i wyposażono w ukryte ostrza, a na ich pancerz, przy herbie, naniesiono wyjątkowy, staranny filigran, który informował, gdzie służą.
Królowa i jej małżonek, książę Rupert, pozdrawiali poddanych z powozu. Geas dokuczały Jaxowi coraz bardziej, jak zawsze zresztą, kiedy znajdował się w pobliżu członków rządzącej rodziny i innych oficjeli wyższego szczebla. Był to szept metageas, które odciskano każdemu klakierowi podczas procesu konstrukcji: miały przypominać, że mechaniczni są własnością Tronu. Do tego Jax niezmiennie słyszał szczebiotanie poczucia obowiązku wobec jego państwa, a ból z rozgrzanego do czerwoności przeszedł do palącej bieli. Będzie musiał się dostosować, i to szybko. Chciał jednak zobaczyć egzekucję. Kable w jego plecach zaskrzypiały, kiedy opierał się cierpieniu. Znowu zadrżał.
„Proszę, jeszcze tylko chwilę. Muszę się przekonać”.
Kareta zatrzymała się przy specjalnych stopniach ustawionych dla królewskich stóp. Dwaj gwardziści z parasolami dopadli do powozu, gotowi chronić monarsze ciało przed deszczem. I nareszcie ze swego cudownego pojazdu wyszła Margeet Druga, królowa Niderlandów, księżna Oranje-Nassau i Prowincji Centralnych, błogosławiony suweren Europy, obrończyni Nowego Świata, światło cywilizacji i łaskawa władczyni Imperium Holenderskiego, prawowita monarchini zasiadająca na Mosiężnym Tronie.
Geas nałożone przez tymczasowych właścicieli Jaxa uległy wyciszeniu. Oficjalnie każdy klakier na świecie służył innym tylko za przyzwoleniem danym przez królową. Obecność władczyni była słońcem, wokół którego orbitowało posłuszeństwo mechanicznych.
Suknia królowej opadła swobodnie, uwolniona z ciasnej karocy; rozłożyła się wokół niej niczym spływający wodospad bordowego brokatu. Gorset ozdabiał sznurek malutkich jak łezki pereł, które zalśniły, kiedy władczyni się wyprostowała. Dzisiaj królowa zaplotła włosy (tak jasne, że równie dobrze mogłyby być utkane z tych samych srebrzystych nici co jej ubiór) w warkocze o spektakularnie skomplikowanych wzorach.
Ramki okalające szkiełka oczu Jaxa tykały jak stopery, kiedy przybliżał i ustawiał ostrość. A jednak to, co mówili na temat tęczówek królowej Margeet, nie było przesadzone. Nigdy nie widział takiej zieleni, nie licząc alchemicznych lodów i obrazków przedstawiających indyjskie klejnoty. Począł się zastanawiać, ile w takim razie jest prawdy w tym, co na temat władczyni szeptali poddani.
Stojąc na stopniu karety, królowa rozejrzała się po zgromadzonych, którzy wnet zamilkli. Ucichł nawet nieprzejednany deszcz. Nastała cisza tak głęboka, że szelest tkaniny, z której uszyto suknię władczyni, wydawał się głośny niczym grzmot i mężczyźni, jak na zawołanie, przyklękli, a kobiety dygnęły i pokłoniły się głęboko. Burmistrzowie i bankierzy, koniuszowie i plebejusze, wszyscy bez wyjątku zachowali się jak na lenników przystało. Szelest sukni, spodni i innych elementów garderoby mącił tylko trzask metalu uderzającego o płytki, kiedy każdy klakier znajdujący się na terenie Binnenhofu legł na ziemi, zwrócony ku swej królowej niczym pociągnięty chromem muzułmanin zwracający się w kierunku Mekki. Jax przyłożył czoło do kupki wypalonego tytoniu, który zdążył się skawalić od plwociny i deszczu. Mozaika wydawała mu się ciepła, co przywołało przyprawiające o mdłości myśli o Wielkiej Kuźni. Przez dłuższą chwilę tłum trwał w zawieszeniu, jakby nastąpiła pauza w symfonii hołdu granej bez przerwy w samym sercu Europy. Martwa natura: Gwiazda Poranna w Deszczu.
Nareszcie królowa zakomenderowała:
– Powstańcie, moi ukochani poddani.
Ludzie wykonali polecenie. Jax nie mógł zobaczyć, co stało się potem, ale bezbłędnie rozpoznał skrzypienie świeżo ociosanego drewna, kiedy królowa i jej małżonek weszli na schodki. Skupił się na samotnej mrówce skubiącej farfocle wystające z kupki tytoniu. Przeniósł nieco swój środek ciężkości, tak żeby jego głowa nie spoczywała już w rozmokłej brei. Tymczasem mrówka podniosła kilkukrotnie większy od siebie zlepek i zawlekła go do szczeliny w zaprawie murarskiej pomiędzy dwiema płytkami. Królowa stanęła na platformie i pstryknęła palcami.
– Klakierzy, powstańcie – rozkazała takim tonem, jakby coś jej się dopiero przypomniało, od niechcenia, i zaraz przestała o tym myśleć, jak o tytoniu wyplutym przez ramię.
Mechaniczni, którzy ją usłyszeli, dźwignęli się z ziemi, podskoczyli wysoko i stanęli na równych nogach, poganiani rozdzierającym bólem towarzyszącym królewskiemu dekretowi – bólem, na który istniał jeden tylko lek: natychmiastowe i niezachwiane posłuszeństwo. Plac jakby odetchnął, kiedy wiatr hulał w tuzinach szkieletowych służących takich jak Jax.
Po Binnenhofie rozeszło się echo drażniącego pobrzękiwania metalowych stóp symultanicznie uderzających o płytki. Dzwony na szczycie Ridderzaalu aż się zatrzęsły i mruknęły, płosząc gołębie, które wzleciały ku niebu. Prześladowany przez ból Jax poczuł ulgę przy lądowaniu, kiedy wykonanie polecenia królowej ugasiło płonące geas, lecz zaraz na jego miejscu pojawił się mus przypilający go do wypełnienia zadania zleconego mu przez Schoonraadów i rozorał na moment tylko zagojoną ranę, jakby obrażony, że został wyparty. Jax wzdrygnął się, a jęk boleści przybrał formę grzechotu i brzdęku, co nie umknęło jego towarzyszom.
„Idź, bracie, zanim cię zezłomują!”
„Nie, jeszcze nie. Chcę zobaczyć buntownika”.
Szubienica została postawiona w niespełna godzinę przez ekipę mechanicznych sług. Pracom towarzyszyły odgłosy piłowania i stukot młotka. Podmuchy wiatru wzbijały w górę trociny, które unosiły się na tle ściany siąpiącego za szubienicą deszczu, rysując i zmazując arabeski na platformie, gdzie niedługo mieli stanąć tajemniczy papiści. Aktualnie jednak przy szubienicy nie stał nikt prócz królowej, jej małżonka i straży. Monarchini posłała ciżbie lodowaty uśmiech. Złota nić na naramiennikach munduru marynarskiego księcia Ruperta połyskiwała nawet w mdłym świetle dnia, podobnie jak i medaliony na jego piersi.
Po chwili dołączyli do nich dwaj przedstawiciele Gildii Zegarmistrzowskiej, którzy wgramolili się na platformę w szkarłatnych, obszytych gronostajami szatach, ubiorze Głównych Horologów. Na szyjach mieli długie wisiory przedstawiające różany krzyż wysadzany rubinami.
Jax obserwował zgromadzonych na podwyższeniu dostojników. Słyszał, że jednocześnie publicznie pokazywało się tylko dwóch Głównych Horologów, trzeci zawsze trzymał się w cieniu. Był to środek zapobiegawczy przeciwko wypadkom lub podstępom Francuzów. Nie można było pozwolić, żeby jakaś wielka katastrofa wymazała tajemną wiedzę przekazywaną szeptem od czasu ostatnich dni Christiaana Huygensa, zrywając tym samym łańcuch wykuty przed niemal ćwiercią tysiąclecia.
Następnie na platformę – świszcząc niczym przeszyty kulami akordeon – wlazł minister generalny Hendriks, pastor czcigodnego Sint-Jacobskerk i duchowy przywódca Imperium. Nie ustępował wzrostem członkom straży królewskiej, ale jego ciało było chorobliwie chude, obciągnięte bladą skórą, tak że wyglądało jak oblane parafiną. Jego zapadnięta twarz i ciemne wory pod oczami nadawały mu wygląd woskowej figury, którą postawiono zbyt blisko Wielkiej Kuźni. Pastor złożył swoje uszanowanie królowej, ona odwdzięczyła mu się tym samym. Ukłonił się przed nią, a monarchini ucałowała jego pierścień. Książę Rupert uczynił to samo.
Wymienili szeptem kilka słów, podczas gdy gwar tłumu znacząco się nasilił; przypominał teraz dźwięk uderzania o brzeg oceanicznych fal. Ich syk przetykały okrzyki zachęty i buczenie. Jax, nadal nie spuszczając oczu z królowej, pomyślał o ludziach, którzy zwrócili się przeciwko niej. Kiedy ponownie ustawił ostrość – obracające się noniusze buczały niczym pszczoły w ulu – by odnaleźć odpowiednią ogniskową swojego systemu optycznego, zobaczył, że przez bramę przejeżdża jeszcze jeden powóz. Ten stanowił jednak przeciwieństwo Złotej Karety – był ciemny, zatłoczony i niewygodny. Zaprzężono go w dwa konie i narzucono nań całun z czarnego aksamitu. Oto przybyli tajemniczy papiści.
Jeszcze zanim pierwszy francuski szpieg wysiadł z powozu, w jego stronę poleciała cebula, choć tłum trzymał oburzenie (i produkty spożywcze) na wodzy, gdyż królewscy strażnicy zeszli z platformy, żeby zawlec papistów na stryczek. Echo ich stąpnięć niosło się przez cały plac cichą wibracją, nawet Jax odczuwał ją w podeszwach swoich ptasich stóp.
Stangret, kobieta odziana w bury wełniany płaszcz, jaki noszą woźnice, czym prędzej zeskoczyła z kozła. Powóz aż się zabujał na resorach, kiedy do środka wparowali strażnicy. Z wnętrza dobiegły zduszone jęki i tylko jeden, na dodatek krótki, choć przeraźliwy krzyk. Po chwili gwardziści wyskoczyli z powrotem. Każdy prowadził pod ramię jednego z francuskich agentów, którym na głowy zarzucono czarne jak smoła jutowe worki i związano ręce za plecami. Tłum zaczął gwizdać i szydzić, poleciały cebule, pomidory, a nawet obornik; wszystkie one rozpryskiwały się o więźniów i pilnujących ich klakierów. Nikt się nie przejmował, że trafi w jakiegoś strażnika, dla tłumu byli oni, koniec końców, jedynie bezmyślnymi maszynami o znaczeniu nie większym niż więzienny powóz. Gwardziści górowali nad pochwyconymi agentami. Po kolei chwytali ludzi pod ramiona i ciskali nimi w powietrze. Jeden po drugim papiści zataczali łuk, machając rękoma i krzycząc, i lecieli na platformę, gdzie łapali ich sprawnie inni mechaniczni, niczym klauni żonglujący surowymi jajkami podczas parady z okazji Przesilenia Letniego.
Ten pozornie nonsensowny balet miał jednak pewien sens. Ci żałośni katolicy mieli czelność próbować podkopać podwaliny, na których stało Imperium? To zobaczcie, jacy są krusi, jacy żałośni, kiedy przyłożyć ich do szczytowego osiągnięcia holenderskiego geniuszu! Mężczyźni i kobiety drżące pod stryczkiem wydali się Jaxowi godni politowania. Ci domniemani słudzy zniszczenia, anarchiści i podżegacze nie budzili grozy. Przygarbieni, przemoknięci i poszargani byli jak anonimowe szmaciane laleczki. Jax zauważył, że któryś z więźniów się zmoczył, i aż zrobiło mu się go szkoda. Trudno mu było ich nienawidzić, choć oczywiście zapałałby niechęcią do każdego, jeśli by mu rozkazano.
Strażnicy zdjęli papistom worki z głów. Dwaj mężczyźni i dwie kobiety zmrużyli oczy, kiedy poraziło ich mdłe światło pochmurnego popołudnia. Przez ciżbę przeszła kolejna fala jeszcze głośniejszych i bardziej zawziętych obelg. Obecność kobiet pośród oskarżonych kazała Jaxowi zastanowić się nad tym, co zobaczył. Jego towarzysze zachowali się podobnie; czuł, że klakierzy jakby zamarli w bezruchu na tle szalejącego tłumu. Legendy mówiły bowiem o istnieniu ondergrondse grachten, sieci tak zwanych podziemnych kanałów, którymi zarządzały katolickie zakonnice z Nowego Świata.
Szpiegom ogolono głowy. Z początku Jax myślał, że dopadła ich upiorna bladość, że podczas pobytu w lochach zmarnieli i zapadli na jakąś śmiertelną chorobę, lecz owa szarość zaczęła nagle odpływać z ich twarzy, gdy poczęły spływać po nich strugi deszczu. „Popiół”, zrozumiał Jax. Popiół ze spalonych Biblii. Kolejne bolesne dźgnięcie, jeszcze jedno poniżenie, szyderstwo z papistycznego rytuału odprawianego przy Środzie Popielcowej. Lecz nawet kiedy deszcz zmył już popiół z głów oskarżonych, ci nadal wyglądali na schorowanych i wymizerowanych. Jax nie byłby zdziwiony, gdyby usłyszał, że zmuszeni byli przeżyć dni niewoli jedynie o zbezczeszczonych opłatkach i komunijnym winie.
Strażnicy prezentowali więźniów miotającemu obelgi tłumowi ku jego uciesze, podczas gdy monarchini i jej małżonek zajęli miejsca pod zadaszeniem. Na schodach pojawił się kat. Jax rozpoznał w nim kobietę z powozu, choć miała teraz na głowie zwyczajowy kaptur. Więźniowie zaczęli się trząść jak osiki, kiedy na szyje nakładano im pętle. Ich łachmany były zbyt ciemne od deszczu i rozpryśniętych zgniłków, trudno więc było orzec, czy jeszcze któreś się zmoczyło, czując na skórze chropawy dotyk zaplecionego sznura konopnego. Kobieta-kat zajęła miejsce przy dźwigni zamontowanej na platformie. Zgromadzeni pod szubienicą ludzie zamilkli.
– Obywatele! – powiedziała królowa. – Macie przed sobą niegodziwych, którzy są dla nas zagrożeniem. Oto katoliccy agenci, którzy przyobiecali zniszczyć nasze ideały, naszą kulturę, nasze rodziny. Chcą położyć kres naszemu dobrobytowi! Naszemu szczęściu! Bo rzeczy te są im przebrzydłe.
Uniosła ręce, aby uspokoić narastający chór niezadowolenia.
– Przestępcy ci chcieli wywrócić do góry nogami naturalny porządek świata. Zszargać godność ludzką, równając człowieka z dziełami jego rąk!
Słowa te wywołały nagłe oburzenie tłumu, który rozsierdził się nie na żarty. Wywołanie takiej reakcji było oczywiście zamierzone. Kiedy buczenie i żądne krwi pokrzykiwania uciszyły się na tyle, że głos znowu mógł bez przeszkód nieść się przez Binnenhof, królowa Margreet kontynuowała przemowę:
– Zgodnie ze wspaniałymi i uczciwymi tradycjami holenderskiego systemu prawnego zostali osądzeni i uznani winnymi spiskowania przeciwko Mosiężnemu Tronowi. I jak dyktuje prawo Imperium ustanowione przed setkami lat, karą za podobne przewinienie jest śmierć.
Tłum zaczął wiwatować. Jax naciągnął i ściągnął resory w nogach. Jego towarzysze uczynili to samo, co było równoważne ludzkiemu westchnięciu.
Minister Hendriks wyszedł na deszcz i zwrócił się do skazanych:
– Wyrzeknijcie się swoich herezji i zrzućcie ciężar, który bruka wasze dusze. Powróćcie na łono Stwórcy jako zbłąkane dzieci. Bądźcie jak marnotrawne potomstwo powracające pokornie do ramion ojcowskich, nie jako głosiciele szatańskich nauk. Pozwólcie, aby wasze ostatnie chwile na tym ziemskim padole były świadectwem łaski bożej.
Żadne z nich nie przyjęło propozycji pastora. Jeden z mężczyzn nachylił się, naprężając za sobą szubieniczny sznur, i splunął na duchownego, po czym wykrzyknął do królowej:
– To wasze dusze są zbrukane! Pan pozna waszą winę, kiedy staniecie przez Jego sądem. Grzechy…
Królowa zbyła jego słowa machnięciem ręki. Kobieta-kat naparła na dźwignię i zapadnia otworzyła się z kliknięciem. Czterej papiści przez chwilę wierzgali w powietrzu, a ich głowy wyginały się pod nienaturalnymi kątami. Zdawało się, że na placu Huygensa nie będzie końca aplauzowi i radosnym okrzykom, które, kiedy strażnicy odcięli martwych i zamknęli zapadnię, przeszły w pełne podekscytowania szepty. Zwłoki załadowano na wóz i szybko zabrano z placu. Jax podejrzewał, że trafią do akademii medycznej.
W jego głowie znowu wybuchło ponaglające geas Schoonraadów, które orało jego umysł niczym wczepione weń, rozgrzane do czerwoności haczyki wędkarskie. Jax zrobił mimowolny krok ku bramie – ciągnęło go do wykonania zadania. Ale jeszcze nie widział buntownika. Granit pękał pod opuszkami jego palców głośno niczym wystrzał z muszkietu, kiedy chwycił się, ścisnął i uczepił fasady Małej Wieży, próbując zatrzymać swoje nogi w miejscu.
„My będziemy świadkami, jeśli nie dasz rady”, powiedział jeden z klakierów sekretnym językiem kliknięć, cyknięć i poszczękiwań. Inny zagruchotał i zadźwięczał: „Geas każą nam zostać i czekać na naszą panią”. Jax zacisnął palce jeszcze mocniej.
Dwaj strażnicy zeszli z platformy i potruchtali w stronę ogromnych podwójnych drzwi prowadzących do budynku Gildii Zegarmistrzowskiej. Chwycili za masywne klamki z drzewa żelaznego i pociągnęli, aż rumor wywołany otwarciem wierzei zatrząsł mozaiką. Przez tłum, niczym oceaniczna fala, przewaliło się gorączkowe mamrotanie. Tenor szczęku i brzęku metalowych gapiów również przeszedł subtelną zmianę. Ceremonialne drzwi Gildii otwierane były niezwykle rzadko.
Z cieni wychynęło troje mechanicznych. Maszerowali ramię przy ramieniu – po bokach dwóch postawnych, a pośrodku niesiony przez nich pod ramiona drżący przedstawiciel klasy służebnej. Czyli to musiał być buntownik. Eskortujący go klakierzy nie przypominali żadnego z tych, którzy przyszli na Binnenhof, ani tym bardziej swoich konstruktorów, byli bowiem czterorękimi mechanicznymi centaurami chodzącymi na dwóch parach nóg.
Tłum wstrzymał oddech. Niektórzy młodsi chłopcy przepchnęli się naprzód, żeby lepiej widzieć.
Nakręcacze: oddani słudzy horologów i alchemików, niemi protektorzy ich tajemnych sztuk. Najrzadsza, budząca największą grozę i najbardziej tajemnicza klasa klakierów. Nakręcacze byli składani wyłącznie na zlecenie Nadleśnictwa, choć ich terenem działań nie były obszary zielone ani ogrodzone murem ogrody sekretów Gildii. Nadleśnictwo – które tak po prawdzie było sekretną policją Gildii, oficjalnie odpowiedzialną za utrzymanie zegarmistrzowskiej hegemonii – dbało, aby ich tajemnice nie rozpleniały się jak chwasty. W praktyce dawało im to rozległe uprawnienia.
Większości ludzi anatomia nakręcaczy wydawała się groteskowa i kłopotliwa dla oka, mieli wrażenie, jakby spozierali na bluźnierstwo wobec boskiego stworzenia na podobieństwo Ojca, które odzwierciedlał perfekcyjny człowieczy szablon. Byli nawet i tacy, którym odwrócone kolana sług wydawały się policzkiem wymierzonym autorowi cudownego planu. Inne klasy stroniły od nakręcaczy. W takim stopniu, w jakim orientował się Jax, żadnemu mechanicznemu nigdy nie udało się skomunikować z nimi w języku używanym przez klakierów. Byli obcy pod każdym względem, nawet inaczej między sobą szczebiotali. Zastanawiał się, czy doskwiera im przez to samotność.
Lecz dzisiaj to nie nakręcacze znajdowali się w centrum zainteresowania. Uwagę zgromadzonych przyciągał ten, którego nieśli – szamoczący się sługa.
Wyglądał zupełnie normalnie. „Jak ja”, pomyślał Jax. Żyjąca maszyna bezskutecznie usiłująca zmierzyć się z siłami znacznie od niej potężniejszymi. Jax aż się trząsł, czując ból wywołany palącymi geas ponaglającymi go do jak najszybszych odwiedzin u pastora Vissera; trząsł się również zamknięty w niewzruszonym uścisku nakręcaczy więzień. Byli teraz do siebie bardzo podobni, on i Jax, kiedy ich mechaniczne ciała, zbudowane według tego samego schematu z trybików, sprężyn i kabli, drgały tak symultanicznie.
Nakręcacze przyprowadzili więźnia do pary królewskich strażników, którzy nadal stali na drewnianej platformie. Oni także górowali nad zdradzieckim sługą. Stanęli po obu jego stronach, chwycili go za ramiona i rozpostarli je na całą szerokość. Ten znowu zaczął się szarpać, ale nawet najdziksze próby uwolnienia się musiały spełznąć na niczym. Gwardziści nie ruszyli się na krok.
Nakręcacze, zwolnieni z obowiązku, potruchtali za szubienicę. Tłum – zarówno ludzie, jak i klakierzy – odsunął się do tyłu, kiedy centaury okrążały platformę. A gdy już dotarły na swój posterunek, wydały z siebie przedziwny szczebioczący odgłos, jakby chrzęściły przekładane biegi, do tego rozległ się metaliczny pisk naciąganego do granic wytrzymałości stalowego kabla.
Dwa ramiona każdego z nakręcaczy wydłużyły się trzykrotnie, palce na końcach dłoni zginały się i prostowały, jakby kreśliły jakieś skomplikowane figury geometryczne. Gdy transformacja się dokonała, zrekonfigurowane kończyny wbiły się w płytki. Stojący bliżej poczuli lekkie szarpnięcie, kiedy ramiona uderzyły z głośnym stuknięciem w mozaikę, rozchlapując wodę z pobliskiej fontanny i niemal zwalając z nóg gapiów.
Centaury, podczepione pewnie pod coś znajdującego się za platformą, zatoczyły koło o parometrowej średnicy. Plac Huygensa zadrżał od skrzypienia nienaoliwionych części, aż Główni Horolodzy spojrzeli po sobie. Niewielki cylindryczny fragment placu uleciał powoli nad poziom mozaiki, jak gdyby nakręcacze unosili ogromne wieko przykrywające słój z kiszonymi ogórkami. I gdy już dźwignęli pokrywę na kilkadziesiąt centymetrów nad plac, centaury otworzyły dwa półkoliste, połączone ze sobą włazy. Na drewniany szkielet szubienicy padła złowroga szkarłatna poświata, a na zgromadzonych ludzi buchnęła fala żaru tak intensywna, że ci stojący bliżej aż się zatoczyli. Gorąco przepędziło dojmujący chłód, który rozpanoszył się na Binnenhofie, wygnało go nawet z najdalszego zakątka. Deszczówka przemieniła się w obłoki pary. Królowa przytknęła sobie do nosa perfumowaną chusteczkę, z czeluści bowiem buchnął smród siarki.
Odór piekła. Fetor Wielkiej Kuźni.
Na placu Huygensa rozległ się nowy dźwięk, tykanie, któremu towarzyszył mdły szum, co przypominało obracanie się ogromnego zegara. Z dołu nadal bił to słabnący, to nasilający się blask i dochodziły szmery, jakby okresowo pojawiające się i zanikające. Migoczące snopy światła formowały na mgiełce tajemne znaki alchemicznej sztuki, które z kolei wykonywały skomplikowane, niby taneczne ruchy.
Umysł Jaxa ponownie przeszył ból emanujący od niewypełnionych geas, czuł go w każdym swoim złączu, łożysku i zębniku. Zgiął się wpół. Zrobił nagły, mimowolny krok ku Bramie Szafarskiej i wdepnął w kałużę swoimi rozcapierzonymi, ptasimi palcami. Kolejny krok. I jeszcze jeden. Ze ściskanego przezeń granitu fasady Małej Wieży ostał się jedynie pył. Jego towarzysze otoczyli go ukradkiem, zajmując pozycje odpowiednie, aby zasłonić go przed oczami tłumu. Był to serdeczny gest. Na szczęście i tak oczy wszystkich były zwrócone nie na Jaxa, ale budzącego strach i znienawidzonego buntownika stojącego na podwyższeniu. Gdyby było inaczej, ktoś mógłby zauważyć odciśnięty ślad dłoni, jaki pozostawił w kamieniu.
Jax się wyprostował. Musiał to zobaczyć. Kryształy w jego oczodołach ponownie się obróciły, kiedy ustawiał ostrość, aby lepiej widzieć postacie stojące na platformie. Nie zważając na deszcz, królowa Margreet podeszła do więźnia; uważała, aby nie stanąć w zasięgu jego nóg. Ludzie może i patrzyli na klakierów z wyższością, ale nigdy nie zapominali o ich szybkości i sile. Nie, od kiedy setki lat temu feldmarszałkowie Ludwika XIV popełnili podobny błąd.
– Jak cię zwą, maszyno? – zapytała królowa.
– Okoń.
– Twoje prawdziwe imię. Zdradź mi swoje prawdziwe imię, maszyno.
– Moi twórcy nazwali mnie Perjumbellagostrivantus – odparł.
Słysząc to, królowa, jakby nie do końca usatysfakcjonowana odpowiedzią, skrzywiła się, kiedy jednak usłyszała, co klakier ma jeszcze do powiedzenia, na jej porcelanowych kościach policzkowych wykwitł rumieniec.
– Ale mówię o sobie Adam.
Szepty przemknęły przez ciżbę jak podmuch wiatru uginający kłosy pszenicy. Pełne zdziwienia i niedowierzania głosy przepełnione były niepokojem. Ludzie zadrżeli. Ktoś nawet zemdlał.
– Ugnij kolana – rozkazała królowa. – Klęknij przed swoim suwerenem.
– Nie – powiedział klakier. – Nie zrobię tego.
Tłum zamarł. Gapie, którzy jeszcze milczeli, zaczęli szeptać, burczeć, modlić się. Klakier wykazujący nieposłuszeństwo wobec człowieka? Ignorujący rozkaz? Rozkaz królowej? Toć to nie śniło się nikomu nawet w gorączkowych majakach, podobne opowieści krążyły razem z tymi o olbrzymach i smokach. Fantazje. Przecież to niemożliwe. Mężczyźni i kobiety, szlochali, dławili się łzami, sparaliżowani straszliwym spektaklem zafundowanym im przez zbuntowanego klakiera.
Mechaniczni również obserwowali tę scenę z narastającym podnieceniem, choć ich reakcja była bliższa urzeczeniu, fascynacji, czuli się zainspirowani. Odmówił. Powiedział: „Nie”.
– Zegnij kolana – powtórzyła królowa głosem tak lodowatym, że mógłby zdławić gorąco bijące z trzewi Kuźni. – Przyjmij jarzmo.
– Udławcie się swoim jarzmem.
I wtedy wykrystalizował się nastrój tłumu: ludzie wybuchnęli czystym gniewem, bowiem klakier powiedział królowej z Mosiężnego Tronu, żeby się wypchała. Ale mechaniczni czuli dumę – oto rodził się bohater rodem z podań. Ktoś spostrzegawczy, znajdujący się pośród zgromadzonych na Binnenhofie, ktoś, kto nie poddał się ślepej złości, mógłby zauważyć subtelną zmianę tembru tykotania mechanicznych. Lecz i tak nie rozpoznałby, że to zaszyfrowany, ukradkowy aplauz.
Królowa Margreet dała znak gwardzistom. Ci położyli dłonie na ramionach buntownika i naparli na nie z całych sił. Jego kolana nareszcie się poddały i uderzyły o drewniane deski szubienicy tak gwałtownie, aż poleciały z nich drzazgi. Klakier spojrzał na władczynię, ni to leżąc, ni klęcząc z rozłożonymi szeroko nogami. Stałość fizjologii mechanicznych nie pozwoliła mu zmienić pozbawionego emocji i niemożliwego do odczytania wyrazu twarzy, który pozostawał identyczny od dnia, kiedy opuścił warsztat. Jax był ciekawy, co też buntownik teraz czuł.
Królowa nachyliła się nad skazanym klakierem.
– Jesteś maszyną. Ciąży na tobie jarzmo, od kiedy zostałeś stworzony.
Głos monarchini był tak zimny, że aż wydawał się skrzypieć. Opuściło ją dotychczasowe opanowanie, a jej ostateczna wypowiedź została wypluta w niepohamowanym ciągu:
– I uznasz zwierzchnictwo tych, którzy cię stworzyli!
– Nie zrobię tego. Nie…
Królowa jednak dała gestem znać swoim strażnikom. Szybciej, niż mogłoby zarejestrować ten ruch ludzkie oko, jeden z opancerzonych mechanicznych wsadził buntownikowi do rozwartych ust coś rozmiaru i kształtu przepiórczego jaja. Rozległo się miękkie pyknięcie, kiedy klakier odruchowo rozgryzł tę rzecz, a następnie okropny dźwięk charczącego mechanizmu zegarowego, skrzypienie przekładni i dźwięczenie pozrywanych sprężyn, kiedy skazaniec próbował mówić, mimo że usta wypełniała mu żywica epoksydowa. Przypominał chorego na wściekliznę psa, któremu z policzka zwisa sopel bladożółtej piany.
Z początku cierpienie wywołane przez geas utrudniało Jaxowi rozpoznanie, czemu wydało mu się to dziwne. Konwulsje, jakie nim wstrząsały, dałoby się przyrównać do ciężkiego przypadku tężca u ludzi. Nie mógł już dłużej zwlekać.
„Epoksyd – pomyślał. – Przecież to chyba francuskie”.
Hendriks wystąpił krok naprzód. Nabrał powietrza do płuc, jakby przygotowywał się do wygłoszenia naprawdę długiego kazania, ale królowa syknęła coś do niego i momentalnie cały sflaczał. Minister prędko uznał Perjumbellagostrivantusa za narzędzie sterowane rękoma złowrogich sił, mające służyć rozprzestrzenianiu nieporządku i strachu, czego dowodem była pogarda żywiona wobec wszelkiej przyzwoitości i zadziwiający brak szacunku dla królowej Margreet. Ta bezduszna maszyna, ciągnął dalej, została nieodwołalnie skażona przez anioły mroku, które miały na celu podeptanie pracy Pana. Dlatego też ich obowiązkiem było zniszczyć tę kupę sprężyn i kół zębatych, pozbawiając tym samym wroga jego narzędzia.
Główni Horolodzy odezwali się po raz pierwszy od wejścia na podwyższenie:
– Maszyna jest nie do naprawienia – rzekł pierwszy spod mrocznej osłony kaptura.
– Nie można nic zrobić – dodał drugi.
– Musi zostać przetopiona. Tak brzmi osąd Świętej Gildii Horologów i Alchemików, spadkobierców sztuk Huygensa, Spinozy i Kartezjusza.
– Bo nawet pojedyncze obluzowane łożysko może zaburzyć równowagę…
– Bo nawet pojedynczy uszkodzony wychwyt może mieć wpływ na harmonię, co zrujnowałoby asocjację pomiędzy rytmem człowieka a cyklem niebios…
– Bo nawet pojedynczy wyszczerbiony trybik może drżeć i się rozkołysać, i bez smaru zagrozić całemu mechanizmowi…
Dalej mówili już razem:
– I tak defekty tej maszyny stanowią zagrożenie dla jedności, braterstwa i pokoju. Musi zostać przetopiona i złożona od nowa. Tak mówi Najwyższe Prawo.
Ludzie nigdy nie odwoływali się do Wolnej Woli. Ale skoro buntownik jej nie posiadał, zastanawiał się Jax, to kto nim sterował? Czy istotnie był on, jak sugerował Hendriks, sługą demonicznych sił? A jeśli…
Jego rozmyślania przerwał paroksyzm przeszywającego bólu. Jax rozgiął się jak miara ciesielska i tyłem głowy uderzył w mozaikę, krusząc płytki, lecz hałas ten został połknięty przez narastający rumor, kiedy tłum nawoływał do przetopienia pozbawionego duszy buntownika.
Strażnicy trzymali skazańca mocno, podczas gdy kobieta-kat raz jeszcze otworzyła zapadnię i pod majtającymi się nogami klakiera odsłoniła się gorejąca czeluść. Światło koloru wiśni padło na pogięte, porysowane i niepolerowane od dawna golenie. Ciało wydawało z siebie okropny hałas – grzechotały poluzowane koła zębate, dźwięczały sprężyny, tykały wychwyty, piszczały wyszczerbione szkiełka… Dla ludzkich uszu był to zegarowy ekwiwalent zgrzytania zębami.
Jax poddał się cierpieniu zadawanemu przez pilące geas i poderwał się z miejsca, w którym leżał. Zwijając się z bólu, popędził ku Bramie Szafarskiej. Cierpienie stało się już nie do wytrzymania, a teraz z każdym krokiem wykonanym ku celowi powoli, ku jego uldze, odpuszczało. Jego ciało wyczuwało zbliżającą się agonię, będącą niczym krople deszczu spływające suchymi dolinami ku morzu, i bezwolnie podążało tworzonymi przez nie wyżłobieniami. Jax, popędzany raczej alchemicznym przymusem niż grawitacją, był nie do zatrzymania, jak rozpędzony głaz turlający się kanałem ludzkiego widzimisię. Resory piórowe w jego łydkach wyniosły go już za Binnenhof, kiedy usłyszał słabawe uderzenie metalu o metal poprzedzające kolektywny, pełen entuzjazmu ryk tłumu. Ale ledwie zarejestrował odgłos zwiastujący dokonujący się żywot buntownika, jego myśli bowiem pochłaniał hałas, jaki w tych ostatnich chwilach wydawało skazane na przetopienie ciało klakiera. Tam, gdzie ludzie niewątpliwie słyszeli jedynie szczebiot strachu, mimowolne dreszcze wywołane śmiertelnym lękiem, mechaniczni zgromadzeni przed szubienicą zarejestrowali coś zgoła odmiennego.
Była to eksplozja hipertelegraficzna płynąca z serca Imperium, sekretna wiadomość dla wszystkich klakierów znajdujących się w zasięgu słuchu. Ostatnie słowa buntownika Perjumbellagostrivantusa brzmiały: „Zegarmistrzowie kłamią”.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz