Diabelski plan
Jeśli po komiksowym "Lucyferze" spodziewacie się więcej rozrywki w stylu jego serialowej adaptacji, to musicie zrewidować swoje oczekiwania. Poza nazwami postaci nie ma większych zbieżności – telewizyjna produkcja to coś w stylu "Diabeł i pani detektyw: Kryminalne zagadki Los Angeles", zaś oryginał jest czystym fantasy z rozmachem, niezwykłymi postaciami i podróżowaniem po innych światach.
Lucyfer pojawił się w serii "Sandman" Neila Gaimana, a jego potencjał zaowocował poświęconym mu oddzielnym cyklem stworzonym przez Mike'a Careya. Główny bohater to upadły anioł i władca piekieł, choć ostatni tytuł jest już tylko teoretyczny, ponieważ Lucyfer porzucił swoje włości i zamieszkał w Los Angeles, gdzie prowadzi nocny klub "Lux". Gdy niebiosa zlecają mu zadanie, rozpoczyna się ciąg wydarzeń mający doprowadzić do ziszczenia się diabelskiego planu. Cel? Jak najwyższy.
Początki historii wywierają znakomite wrażenie, wynikające zarówno z fabuły, jak i strony graficznej. Na akwarelowych, mrocznych ilustracjach oglądamy smutne losy ludzkie, oniryczną wędrówkę z indiańskimi naleciałościami oraz preludium do głównej akcji. Niestety późniejsza część traci ten enigmatyczny i przyciągający koloryt, bo zupełnie zmienia się styl rysunków. Fabuła mimo elementów fantastycznych staje się bardziej przyziemna, pojawiają się wątki rasizmu i prześladowania na tle orientacji seksualnej, co choć czyta się nieźle, to jednak czuć obniżkę poziomu. Można zastanawiać nad esencją "Lucyfera" – o czym w końcu ma być, po jakich motywach będzie się poruszać?
Olbrzymi, bo blisko 550-stronicowy album, z czasem ujawnia odpowiedzi na powyższe pytania. Scenarzysta konsekwentnie wprowadza nowe postacie, rozwija świat przedstawiony, rozstawia pionki na szachownicy oraz przenosi ciężar opowieści w kierunku tajemnic, wielkich planów i dziwnych krain. Niektóre aspekty lucyferowego uniwersum czasem zdają się nie pasować, takie wrażenie sprawia część inspirowana japońską mitologią. To się jednak zmienia, gdy Mike Carey eksploruje pełną konwenansów azjatycką wersję piekła, rządzonego przez boginię Izanami.
Gdy "Lucyfer" na dobre rozwija skrzydła, to wprost trudno się od niego oderwać. Największą jego siłą jest właśnie rozbudowany świat złożony z przeróżnych nadnaturalnych puzzli, pozwalających nadać akcji ogromnego rozmachu. Z biblijnych wątków wyrasta też fascynująca problematyka, zapytująca o sens istnienia, istotę moralności oraz rolę Boga i buntu Lucyfera. Główny bohater wcale nie prezentuje się jak czarny charakter, który miałby czerpać uciechę z krzywdzenia i zła. Chociaż istnieją typowo niegodziwe, knujące demony, uzależnione od zadawania bólu, to upadły anioł do nich nie należy. Myśli w innych kategoriach, dotrzymuje danego słowa, pozwala ujawnić prawdę, jaka by ona nie była, i przedstawia całkiem sensowny, podważający dogmaty światopogląd.
Jednocześnie Lucyfer nie jest postacią, której należy ufać. Jeśli komuś pomaga, to najwyraźniej ma w tym cel. Bezinteresowność nie leży w jego naturze. Imponuje swoją inteligencją i przebiegłością – może bezpośrednio ingerować, ale częściej pociąga za sznurki, wykorzystując otrzymane dary czy inne postacie. Ma w sobie charyzmę. Sposobem działania przypomina trochę bohatera "Hellblazera", ponieważ Constantine też sprytem potrafi pokonać przeciwników. Zresztą mag na chwilę pojawia się w "Lucyferze", więc (teoretycznie) znajduje się w tym samym uniwersum.
Pozostałe postacie niewiele ustępują Gwieździe Zarannej. Mamy dziewczynkę w wieku szkolnym widzącą duchy, piekło udekorowane na wzór francuskiego dworu z uzależnioną od rozkoszy cielesnej demonicą, sepleniącą służkę Lucyfera skrywającą swą twarz za maską... Jeśli na początku pewne charaktery mogą wydawać się niezbyt ciekawe, to wraz z rozwojem fabuły przykuwają coraz większą uwagę i wzbogacają album o inne rodzaje wątków. Warto też podkreślić, że komiks momentami wchodzi w makabryczne rejony, zaostrzające całą historię – nie dla czytelników o słabych nerwach.
Po zachwycającym początku przeskok w ilustracjach jest trochę zbyt duży, żeby w pełni docenić późniejsze prace. Są prostsze i już nie tak nęcąco mroczne. Jednak w końcu ich odbiór też ulega zmianie, bo scenariusz dostarcza twórcom okazji do wykazania się, choćby we wspomnianej makabrze, w przyrządach do zadawania cierpienia, niezwykłości innych światów oraz widowiskowości. "Lucyfer", pomimo swoich niedoskonałości, jest albumem niemal kompletnym. Nie do końca satysfakcjonujące elementy z perspektywy czasu i całości nie mają większego znaczenia.
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz