Fragment książki

8 minut czytania

Jej oczy przeszukiwały widnokrąg. Czasami lodowy dym rozstępował się i wtedy mogła spojrzeć w dół rzeki. Wzdłuż niej ciągnęły się olbrzymie zakłady z czarno–czerwonej cegły, głównie farbiarnie, rzeźnie i garbarnie. Przeznaczeniem Nienny była praca w takim miejscu, ale jej „nieznany darczyńca” zaangażował się w opłacanie czesnego na uniwersytecie. Na obu brzegach stały rzędy wielkich, żelaznych żurawi, służących do rozładunku i wyładunku towarów. Olbrzymie rury wypluwały wprost do rzeki chemiczne ścieki, barwniki, krew z rzeźni i odpadki. Nawet zimą miejsce to strasznie cuchnęło, a latem granicę nabrzeża wytyczała linia wymiocin nieuważnych podróżników. Kat wysunęła się do przodu i przykucnęła obok Kella. Jej wzrok napotkał spojrzenie starego wojownika.

– Może jest jakieś inne wyjście z miasta? Tu jest za dużo tych łajdaków. – Splunęła na ziemię.

– Będą pilnować bram. Cała ta sytuacja cuchnie, Kat. Kiedyś już widziałem taką… rzeź. Żelazna armia nie ma zamiaru komukolwiek pozwolić się stąd wydostać. Nie chcą, żeby ktoś zniweczył ich główny plan. Na przykład zaniósł wieści królowi Leanoricowi…

– TO powinno być naszym zadaniem! – powiedziała Katarina.

– Nie, dziewczyno. Nasze zadanie to przeżyć. Na pozostałe sprawy przyjdzie czas później.

W rzeczywistości Kell cały czas czuł się głęboko zaniepokojony. Jaka armia podbija po to, żeby po prostu mordować i popełniać potworności? To nie miało sensu. Rzeź piekarzy, którzy wypiekaliby chleb dla żołnierzy? Mordowanie dziwek i tancerek – kto więc zapewni rozrywkę? Żeby maszerować, żołnierze potrzebują pełnych żołądków, a najlepiej walczą, kiedy są zadowoleni. Tylko obłąkany generał decyduje się na bezcelową rzeź. Kell już raz to widział, podczas Dni Krwi. Złych dni. Złych miesięcy. Wspomnienie spowodowało suchość w ustach. Gorzką jak udręka.

Dni Krwi.

Gniewny szept w jego duszy.

Zadra. Nienawiść. Wyrzuty sumienia.

Wziąłeś w nich udział, Kell. Zabiłeś ich wszystkich.

Wspomnienia wróciły echem. Kolejne obrazy mieniące się szkarłatem. Ukośne cięcia, refleksy przerażających czasów. Wrzaski. Spazmy. Rzeź. Skowyt. Stal przecinająca metodycznie ciało i kości. Robaki pożerające skórę. Wyjadające oczy. Krew płynąca rynsztokami. Płynąca w rzekach. I twarze żołnierzy, wykręcone w krwiożerczym szaleństwie. Nadzy i wysmarowani krwią, moczem i gównem, zarzygani, skaczący po ulicach z mieczami i nożami. Ozdabiający swoje ciała trofeami z ofiar… dłońmi, oczami, uszami, genitaliami.

Kell osłabł, czuł się chory. Odpędził straszliwe wizje i potarł gęstą brodę dłonią w rękawicy.

– Niech was wszystkich cholera, do diabła – mruknął. Okropny ciężar przenikał go, od mózgu do żołądka, niczym ciężki metalowy odważnik ściągający jego duszę ku butom, z których wypływała ze szczynami i krwią.

– Wyglądasz na chorego. – Kat położyła dłoń na jego szerokim, niedźwiedzio odzianym ramieniu.

– Nie, dziewczyno, wszystko ze mną w porządku. – Odetchnął, drżąc, i dodał pod nosem: – W dniu mojej śmierci. – I rzekł głośniej: – Chodźcie. Widzę tunel pod garbarnią.

– To złe miejsce – powiedziała Kat, cofając się. – Mój mały brat bawił się naczyniami po sikach używanymi w garbarni, zaraził się przy tym paskudną chorobą i umarł. Przysięgam, że nigdy nie wejdę do miejsca takiego jak to.

– Albo to, albo też umrzesz – grzecznie odpowiedział Kell.

Kat pokiwała głową i podążyła za nim i Nienną w dół ulicy, jak oni skulona, na ugiętych nogach, wolno, z dłonią na rękojeści broni, czujnie się rozglądając. Kiedy zbliżyli się do tunelu, na spotkanie wypełzł im niesłychany smród. Mieszanina posoki i tłuszczu, psich odchodów, moczu i roztworu ze zwierzęcych mózgów, używanych w procesie oczyszczania.

Kell skierował się do środka, krocząc przez gęsty szlam na ceglanych schodach, do pomieszczenia pełnego skór, przygotowanych, by oczyścić je z włosów, juchy i tłuszczu. Skóry huśtały się na hakach pokrytych zaschłą krwią, wyglądało to niesamowicie. Było ich około setki, czekających na obróbkę, która zmieni je w bukłaki, zbroje, pochwy i buty. Kell przestąpił nad kanałem, w którym gęstym strumieniem płynął roztwór z mózgów.

– Co to? – wykrztusiła Nienna.

– Kiedy przybywają skóry, najpierw muszą zostać oskrobane do czysta z tłuszczu i mięsa. Potem garbarze moczą je w kadziach, wymieszane ze zwierzęcym mózgiem i zagniecione z psim gównem, co nadaje im miękkość. – Kell uśmiechnął się do Nienny. Jego twarz wyglądała demonicznie w półmroku, cienie delikatnie poruszających się skór tworzyły niezwykłe kształty na jego brodatej twarzy. – Teraz wiesz, ile miałaś szczęścia, zostając przyjęta na uniwersytet. To nie jest miejsce dla dzieci.

– A jednak w tym miejscu dzieci pracują – powiedziała Kat zimnym głosem.

– Tak jak mówisz.

Poruszali się ostrożnie pomiędzy bujającymi się skórami. Kobiety z obrzydzeniem uchylały się przed muśnięciami owłosionych skór, pokrytych sczerniałym mięsem i płatami żółtego tłuszczu. W pewnej chwili Kat poślizgnęła się i Nienna chwyciła ją, ratując od upadku do kanału wypełnionego mieszaniną rozgniecionych zwierzęcych mózgów i zakrzepłej krwi.

– To miejsce to czyściec – stwierdziła Nienna słabym głosem.

Kat odwróciła się, a jej ciałem wstrząsnęły mdłości.

Kiedy Kell wyłonił się zza ściany powieszonych skór, zamarł, rzucając na boki badawcze spojrzenia spod przymrużonych powiek. Przed sobą miał jakieś dwadzieścia dużych miedzianych kadzi. Pod czterema nadal palił się ogień. Tutaj resztki mięsa i skór wrzucano do wody, gdzie gniły miesiącami, zanim zostały ugotowane i przerobione na klej. To miejsce śmierdziało najbardziej. Kell błogosławił szmatę, którą zasłaniał twarz. Nagle obrócił się, marszcząc brwi, i przeszedł w kierunku kadzi zawierającej cuchnący bulion. Uniósł topór.

– Wychodzisz, czy ja wchodzę, zaraz za moim toporem?

– Stój. Powstrzymaj się, starcze. – Usłyszeli głos kogoś wykształconego i z cienia wyślizgnął się wysoki, wysportowany mężczyzna. Nienna popatrzyła na niego z natychmiastowym zainteresowaniem, do czego zresztą ów elegant musiał być przyzwyczajony. Rysy jak wyrzeźbione, czarne, kręcone, zaczesane do tyłu włosy, elegancko przystrzyżone wąsy i długie bokobrody, które były ostatnim krzykiem mody wśród szlachty. Nieznajomy nosił bogatą niebieską koszulę, czarne dopasowane spodnie, wysokie kawaleryjskie buty i krótki, kosztowny, podbity futrem płaszcz. Na palcach miał drogie pierścienie z kontrastującymi ze sobą diamentami i rubinami. Oczy lśniły niesamowitym błękitem nawet w tym ciemnym, mrocznym, potwornym miejscu. Miał to, co Nienna zwykła nazywać uśmiechniętym obliczem.

Kat parsknęła. Nienna też prawie się roześmiała – tak niedorzecznie wyglądał ten arystokrata w śmierdzącej złem, piekielnej garbarni – wcześniej jednak zauważyła miecz. A zaraz potem posturę nieznajomego: szerokie ramiona, wąskie biodra, postawę doświadczonego wojownika. Nienna skarciła się w myślach. Nie miała wątpliwości, że wiele razy niedoceniano możliwości tego człowieka.

– Dlaczego się tam czaisz, głupsze?

– Czaisz? Czaisz? Stary koniu, mam na imię Saark, a Saark się nie czai. A jeżeli chodzi o głupca, to biorę to za żart, jak mniemam, zgodnie z twoją intencją. Dobry dowcip i kpinę z tej przykrej sytuacji i kłopotów, w jakie wpadliśmy.

– Ładnie ubrane w słowa – parsknął Kell, obracając się do Nienny i Kat. Odwrócił się i zdał sobie sprawę, że Sarrk był blisko, za blisko. Rapier dotknął gardła Kella. Nastąpiła długa chwila napiętej ciszy.

– Wystarczająco ładnie, by uśpić twoją czujność – w miękkim głosie Saarka brzmiała groźba.

– Myślę, że mamy wspólnego wroga – powiedział Kell, nie odrywając wzroku od mężczyzny.

– Ja także! – Saark cofnął się, chowając ostrze do pochwy. Wyciągnął rękę. – Jestem Saark.

– Już to mówiłeś.

– Myślę, że to tak dobre imię, że zasługuje, aby je wymienić dwa razy.

Kell chrząknął.

– Jestem Kell. To moja wnuczka Nienna i jej przyjaciółka Kat. Planujemy ukraść łódź i spieprzać jak najdalej z tej kostnicy, w którą zamieniło się miasto.

Saark kiwnął głową, przysuwając się do Nienny i Kat.

– Witajcie, panie. – Obie młode kobiety spłonęły rumieńcem. Saark roześmiał się śmiechem, dźwięczącym jak muzyka i zlustrował spojrzeniem młode sylwetki.

– Saark – warknął Kell – mamy teraz ważniejsze sprawy na głowie. Na przykład zbliżające się zagrożenie.

Saark cmoknął niezadowolony i rozejrzał się wokół. Pomimo ujmującego uśmiechu, ładnego ubrania i jeszcze ładniejszych słów, Nienna dostrzegała w nim napięcie. Jak aktor w teatrze, odtwarzający scenę, którą powtarzał tysiące razy, Saark grał z upodobaniem, ale teraz jego rola nosiła ślad innego uczucia, widocznego nawet mimo maski.

Strachu.

Był w jego oczach, w postawie, delikatnym drżeniu dłoni. Nienna to widziała. Lubiła obserwować ludzi i była w tym dobra. Saark wziął głęboki oddech.

– Skąd wiedziałeś, że tu jestem?

– Czułem twój zapach.

– Mój zapach? – Saark uśmiechnął się, potrząsając głową. Wyraz jego twarzy mówił jednoznacznie: „Nie wierzę, że dałeś radę wyczuć mnie przez ten smród. Lubię myśleć, że mam lepsze nawyki pielęgnacyjne”.

Kell przeszedł do okna i zza drewnianych okiennic obserwował żołnierzy kręcących się przy rzece. Obrócił się i spojrzał na Saarka z rezerwą.

– To twoje perfumy.

– Aaa, Eau du Petale – najlepsze z najlepszych, ekscytująco delikatne…

– Oszczędź sobie. Ruszamy. Możemy uciec rurą, którą do rzeki spuszczana jest tanina. Jeżeli zejdziemy do piwnic, to jestem pewien, że…

– Poczekaj. – Saark minął szybko Kella i stanął z jedną z wypielęgnowanych dłoni na okiennicy, a drugą na rękojeści rapiera. Nagle jego fircykowaty wygląd nie wydawał się już taki komiczny.

– Co to jest?

– Powóz. Znam go.

Kell wpatrywał się na zewnątrz. Powóz podjechał pod klatkę pełną płaczących jeńców. Kobiet. Był czarny, błyszczący, a na drzwiach miał misternie namalowany herb. Konie ciężko stąpały i gryzły swoje wędzidła, zaniepokojone przez smród garbarni lub jęki uwięzionych. Woźnica walczył, żeby zapanować nad czterema bestiami, ich kopyta stukały na oszronionym lodem bruku.

– A ja znam jego – warknął Kell, kiedy generał Graal podszedł do powozu i skrzyżował ręce na piersi. Jego zbroja lśniła. Dłoń przegarnęła długie, białe włosy, wyglądał jak czyszczący piórka ptak.

– To bękart, który dowodzi tą armią. Nazwał ją Armią Żelaza.

– Znasz go? – Saark napotkał spojrzenie Kella.

– Skurwysyn wysłał kilku swoich żołnierzy, żeby zabili mnie i dziewczyny.

– Jak widzę, niewiele mu z tego wyszło.

– Niełatwo mnie zabić.

– Jestem pewien, że nie łatwo, stary koniu. – Saark uśmiechnął się i wrócił do oglądania przedstawienia. Lokaj otworzył drzwi powozu, pozwalając wysiąść mężczyźnie w futrze, z twarzą osłoniętą przed chłodem lodowego dymu, który zresztą rozproszył się na ich oczach. Jego praca była skończona. Mężczyzna w futrze miał lśniące, sięgające ramion, czarne włosy.

– Kim on jest? – zapytał Kell.

– To – powiedział Saark, patrząc na Kella twardo – jest Dagon Trelltongue.

– Doradca króla?

Saark kiwnął głową.

– Najbardziej zaufany człowiek króla Leanorica. Wystarczy powiedzieć, że to on obejmuje stanowisko regenta, kiedy król wyjeżdża.

– A Alloria?

– Królowa? – Saark uśmiechnął się. – Widzę, Kell, że niewiele wiesz o szlachcie i władzy królewskiej. Byłoby niestosowne, gdyby podczas nieobecności króla rządziła kobieta. Miałaby się spotykać z prostym ludem? Załatwiać interesy z kapitanami i generałami? Nie sądzę.

– Z jakiego powodu Trelltongue miałby być tutaj? – spytał Kell wzburzony.

Saark przeniósł swoją uwagę na dwóch mężczyzn przy powozie.

– Dobre pytanie, mój nowy i wiekowy przyjacielu w łachmanach. Jakkolwiek byłbym zachwycony, mogąc poznać na nie odpowiedź już teraz, obawiam się, że twój plan ucieczki musimy zrealizować natychmiast. Czy zechciałbyś poprowadzić nas do tej rury wypluwającej ścieki? Kell uniósł swój topór, spojrzał na Niennę i Kat, i spiął się, uginając kolana, na widok tego, co pojawiło się za plecami dziewcząt.

– Co to jest? – syknęła Nienna i obróciła się.

Z wiszącej ściany skór, poruszając się spokojnie i dostojnie, wyłonił się Żniwiarz. Na jego płaskiej, owalnej twarzy nie dało się zauważyć żadnych emocji, tylko oczy – wyglądające jak węgle imitujące oczy bałwana – przeszukiwały pomieszczenie. W pionowych szczelinach nozdrzy świszczało powietrze, jakby odrażający stwór… węszył. Na twarzy Żniwiarza pojawił się grymas, który można było wziąć za uśmiech.

– Podążałem za tobą przez miasto – głos przywodził na myśl wielkie oceaniczne fale leniwie toczące się po złocistym piasku plaży.

Saark dobył swojego rapiera i dał kobietom znak, żeby ruszyły się z miejsca. Wziął głęboki oddech i patrzył, jak Żniwiarz unosi rękę. Haftowana szata opadła, ukazując pięć szpiczastych, kościanych palców…

– Myślałem, że to wyjaśniłem, kochanie. Po prostu nie jesteś w moim typie. – powiedział. Jednak za jego butnymi słowami kryło się czyste przerażenie.

Rozdzielili się, Kell rozluźnił ramiona, topór delikatnie kołysał się w jego rękach.

– Uważaj na jego palce. Za ich pomocą wysysa życie z ciała – mruknął Saark półgębkiem.

Kell zachwiał się, trafiony uderzeniem panicznego lęku. Stał, ogłuszony przez przerażenie, które całkowicie opanowało jego umysł. Zobaczył siebie leżącego w dziurze w ziemi. Robaki wyjadające jego oczy, jego płuca, jego skórę, jego serce.

Chodź do mnie, usłyszał w swojej głowie. Piosenka. Kołysanka. Wezwanie silniejsze niż chęć życia.

Chodź do mnie, maleńki.

Sprawię, że ból odejdzie.

Żniwiarz ruszył do przodu. Saark zaatakował z krzykiem, jego rapier poruszał się z niesamowitą prędkością. Leniwy, skierowany w jego stronę gest wroga odrzucił go dobre dwadzieścia stóp. Przeleciał przez garbarnię i wylądował, tocząc się. Trzasnął z jękiem w kadź. Pięć kościanych palców uniosło się, zmierzając w stronę serca Kella. Ze łzami na policzkach stary żołnierz sprawiał wrażenie, jakby je serdecznie witał.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...