Fragment I
Układ Słoneczny, Sektor Alfa,
22.06.2354
- Pora wstawać, mój panie – szepnęła wciąż jeszcze zaspana Monicatherine, przeciągając się zmysłowo w szeleszczącej pościeli.
- Jeszcze czas, słońce dopiero wschodzi – mruknął Nike na tyle głośno, by go usłyszała, a zarazem na tyle cicho, by nie wyrywać jej z błogiego rozleniwienia. Siedział, a właściwie półleżał w okrytym skórą tygrysa płytkim fotelu opodal łoża, wpatrując się w wąski wykusz okna. Sączył cierpkie wino z kryształowego pucharu i obserwował rozkołysane szczyty drzew i siny masyw górski w oddali. Pierwsze promienie przedświtu dopiero co rozjaśniły horyzont, ale dawały dość światła, by można było rozróżnić każdy szczegół krajobrazu. Rzadkie chmury płynęły leniwie jak kłęby dymu z dogaszanego ogniska. Wśród nich baraszkowały, idąc w zawody z wiatrem, smukłe skrzydlate sylwetki. Zbyt charakterystyczne, by je pomylić z ptakami. Zbyt szybkie i zwinne. Zbyt błyszczące. Całe stado ognistoczerwonych smoków opuściło gniazda, by przywitać dzień w przestworzach.
- Dlaczego mnie nie zbudziłeś, mistrzu? – Pytanie dobiegło zza oparcia fotela tak niespodziewanie, że drgnął mimo woli, wypuszczając z dłoni puchar. Monicatherine podeszła tak cicho, a może to on odpłynął myślami zbyt daleko. Kryształ upadł, na szczęście już opróżniony, na futra wyściełające kamienną posadzkę. Nie stłukł się, jedynie kilka kropel szkarłatnego trunku prysnęło na długie, śnieżnobiałe włosie. Zły znak. Nike skrzywił się.
- Co cię trapi, kochany? – Dziewczyna przykucnęła tuż obok. Oparła głowę na jego ramieniu, a on przesunął opuszkami palców po długich włosach barwy złota.
- Przecież wiesz. – Pochylił się, by ją pocałować, ale w tej właśnie chwili wstała.
Przeszła obok niego naga, wciąż gorąca i zaspana. Stanęła przed oknem, zasłaniając cały widok, po czym pochyliła się zmysłowo, opierając łokcie o wąski parapet.
- Smoki... spójrz, kochany, jak ich dużo dzisiaj – powiedziała świadoma, że nie na skrzydlatych gigantach skupia się teraz jego uwaga.
- Lubię smoki – powiedział Nike, starając się, by zabrzmiało to obojętnie. – Jest w nich tyle godności, a zarazem są tak szalone.
Moni uśmiechała się, gdy to mówił. Chwilę później przyklęknęła pod oknem i razem patrzyli na wirujące w oddali ogniki. Bladoczerwona łuna świtu wciąż rosła na horyzoncie.
- Będzie mi ich brakowało... – Nike przymknął na moment oczy, ale nim zdążył je ponownie otworzyć, nagły błysk zmusił go do kurczowego zaciśnięcia powiek. Nie na wiele się to zdało. Wciąż miał wrażenie, że nagie słońce zapłonęło na wprost jego źrenic.
- Już siódma – usłyszał głos Monicatherine. – To ostatni apel. Nie możesz się spóźnić.
Oślepiający błysk uświadomił mu, że wyłączyła iluzjoner.
Obraz kamiennego muru z wąskim wykuszem zniknął, a wraz z nim drzewa, góry, niebo i tańczące na wietrze smoki. Panoramiczny wyświetlacz zajmujący całą ścianę pokazywał teraz bezbrzeżną czerń przestrzeni kosmicznej i zawieszoną w niej planetę matkę. Dokładnie zsynchronizowane z iluzją Słońce wychynęło przed momentem zza krawędzi błękitno-białego globu. Fotochromatyczny krystalit natychmiast pociemniał, ale ten ułamek sekundy wystarczył, by porazić wzrok.
- Zdążę... – jęknął po części z bólu wywołanego błyskiem, a po części dlatego, że była to ich ostatnia wspólna iluzja.
- Zabrzmiało to tak, jakbyś nie miał zamiaru iść na ten apel. – Podeszła do niego, kręcąc biodrami, lecz zatrzymała się poza zasięgiem rąk. – Czy aby na pewno wszystko w porządku?
- Widziałaś mój indeks – odparł wymijająco, nadal przecierając oczy. – Mam czwarty wynik na roku.
- Widziałam – przyznała. – I mówiłam ci, że to wystarczy... możesz mi wierzyć.
- Wierzę ci, kochanie. – Pochylił się nagle, by objąć ją w pasie, lecz schwytał tylko powietrze i ten niepowtarzalny, jakże ulotny zapach rozgrzanej skóry.
Monicatherine cofnęła się zwinnie o krok i nadal spoglądała na niego uważnie, jakby chciała utrwalić w pamięci ten widok: jego pociągłą twarz, prosty, ale niezbyt długi nos, wydatne kości policzkowe nadające mu bardzo męski wygląd, głęboko osadzone piwne oczy i kruczoczarne, krótko ścięte włosy porastające samą potylicę.
- Jesteś dzisiaj taki przygaszony... – szepnęła, gdy wstawał z fotela.
- Nie co dzień człowiek kończy akademię.
- Pasowanie to jeszcze nie wyrok – rzekła. – Przecież tak naprawdę nic się nie zmieni. Z twoim świadectwem na pewno zostaniesz w obrębie Układu Słonecznego. Może nawet załapiesz jakąś fuchę tutaj, na orbicie Ziemi.
- Tak, między nami nic się nie zmieni... – powiedział, choć doskonale zdawał sobie sprawę, że jego słowa są większą złudą niż iluzja, którą przed chwilą oglądali.
- Zbieraj się. – Rzuciła mu kombinezon, ten sam, który poprzedniego wieczoru tak pieczołowicie poskładał. Paradny strój kadeta ostatniego roku. – Masz tylko kwadrans do pierwszego gwizdka, a chciałabym jeszcze...
Nie musiała kończyć. Wiedział, czego chciała. Wiedział też, że tego właśnie najbardziej będzie mu brakowało.
***
- Baczność! – Trzy równoboczne formacje umundurowanych postaci wyprężyły się w ułamku sekundy. W tym miejscu wszystko oddziaływało na wyobraźnię. Półmrok ogromnego hangaru, obłe kształty myśliwców, wielkie bryły transportowców w oddali, a nade wszystko wszechobecny chłód uświadamiający uczestnikom tej ceremonii, że od nieskończonej próżni dzieli ich tylko kilkumetrowa warstwa helonu. – Na zakończenie apelu przemówi rektor-admirał Damiandreas Dreade-Ravenore! – Oficer dyżurny zasalutował, spoglądając w kierunku wykładowców siedzących na trybunie honorowej, a potem zszedł z mównicy, ustępując miejsca postawnemu, kompletnie łysemu mężczyźnie.
„Dredd" był żywą legendą, jedynym oficerem w służbie czynnej, który walczył w zakończonej przed wiekiem wojnie. Choć miał na karku szesnasty krzyżyk i zaliczone sto trzydzieści trzy lata służby, nie wyglądał na starca. Osiem dekad przymusowej hibernacji zrobiło swoje – dzięki nim nadal wyglądał jak młody bóg. Wzrost koszykarza, kwadratowa szczęka, szerokie bary, mięśnie godne kulturysty, sprężyste, ale i pełne godności ruchy. Wszyscy kadeci zazdrościli mu tej sprawności, ale żaden nie przyznałby nawet na torturach, że w ciągu sześciu lat nauki poczuł choć odrobinę sympatii do rektora. Dredd był wyniosłym, sadystycznym sukinsynem i bardzo lubił przemawiać. Uwielbiał dręczyć fizycznie i werbalnie. Wiele razy przekonali się na własnej skórze o jednym i o drugim. Dlatego dawno już poprzysięgli, że żaden nie wyda z siebie najlżejszego dźwięku podczas mowy pożegnalnej.
- Kadeci, spocznij! – rozpoczął zwyczajowo, pokazując gruby plik kartek, na których zawarł tezy swego wystąpienia, a potem zamilkł wymownie, licząc na szmer zwątpienia. Tym razem jednak, zgodnie z postanowieniem, nie dali mu satysfakcji. Nie uszło to jego uwagi; kadeci z pierwszego szeregu dostrzegli, że nerwowo drgnęła mu powieka. – Zapewne nieraz zadawaliście sobie pytanie, dlaczego szkoliliśmy was w tak trudnych warunkach – rzekł, odkładając kartki na mównicę. – Dlaczego musieliście z zamkniętymi oczami przeprowadzać najbardziej skomplikowane procedury alarmowe, skoro... – tu znowu zawiesił głos i przesunął wzrokiem po formacjach kadetów, zanim podjął mowę od powtórzenia, ulubionego chwytu retorycznego, który pozwalał mu przedłużyć wystąpienie – ...skoro od stu osiemnastu lat żadna jednostka floty nie brała udziału w walce. Nie mamy dzisiaj wrogów, to prawda. Ostatnia wojna zakończyła się absolutnym i bezdyskusyjnym zwycięstwem Federacji. Było to wszakże pyrrusowe zwycięstwo, co chyba każdy z was przyzna. Nie ma żołnierza, który by nie stracił w tym konflikcie przodka. Niemniej za cenę przelanej wtedy krwi zapewniliśmy naszej cywilizacji rozwój na cały wiek z okładem. Jeszcze nigdy w dziejach ludzkości pokój nie był tak trwały. Człowiek sięgnął gwiazd przed zaledwie trzema stuleciami. Ujarzmił znaną przestrzeń w niespełna piętnaście pokoleń. Skolonizował tysiąc czternaście planet w ośmiuset siedemdziesięciu dwóch układach. Zbadał następne osiemnaście tysięcy systemów gwiezdnych. To wiele, naprawdę wiele jak na trzy wieki ekspansji, a gdyby nie czas wojny domowej, moglibyśmy do tej listy dopisać setki następnych światów. Lecz nawet dziesięć razy więcej zasiedlonych planet to tylko kropla w oceanie Galaktyki. Setki milionów gwiazd czeka na eksplorację. Ile wokół nich krąży planet, nie mamy pojęcia. Ile tam może istnieć cywilizacji równych nam albo potężniejszych, też nie wiemy. To, że nigdy nie odkryliśmy zaawansowanych form życia w zbadanym sektorze Drogi Mlecznej, że nie trafiliśmy na żaden sygnał czy artefakt pozostawiony przez Obcych, nie oznacza wcale, że oni nie istnieją gdzieś tam – skinieniem wskazał na gródź – tuż za granicą poznania. Że nie obserwują nas od dawna. Że nie zagrożą nam w przyszłości. Wszechświat jest przeogromny, ba, ponoć nieskończony. Nie będziemy mieli gwarancji bezpieczeństwa, póki choć jeden system w najodleglejszym zakątku Galaktyki pozostanie niezbadany. A zakończenie eksploracji będzie możliwe dopiero za tysiące, jeśli nie dziesiątki tysięcy lat... – Znowu przerwał i przesunął ręką po gołej skórze nad lewym uchem, jakby chciał przygładzić nieistniejące włosy. Jego palce dotknęły długiej krwawej pręgi, która ciągnąc się aż po nasadę nosa, czyniła z jego twarzy przestrogę, co każdego z nich może spotkać w przestrzeni, kiedy nadejdzie czas próby. – Od stu osiemnastu lat jesteśmy całkowicie zjednoczeni. Po raz pierwszy w historii ludzkości nie ma państw i narodów, znaczenie straciły pojęcia rasy i granic. Nasi pradziadowie złożyli daninę życia, by zjednoczyć ludzkość pod wspólnym sztandarem. Ale Federacja będzie potrzebowała jeszcze co najmniej stu lat, by odrobić straty poniesione w tamtej wojnie. Wiele planet czeka na ponowne zasiedlenie, wiele już nigdy nie będzie domem człowieka... – Umilkł. Tym razem nie patrzył na kadetów. Wrócił wspomnieniami do czasów, gdy spoglądał na ginące kolonie jako zwykły żołnierz, potem oficer, wreszcie dowódca floty. Dziesiątki planet zamienionych w wieczne cmentarze, setki światów wciąż leczących rany. Taka była cena ostatecznego zjednoczenia. Wszyscy adepci akademii znali tę minę admirała, wiedzieli też, że w jego wypadku zaduma nad przeszłością nigdy nie trwa długo. – Dzisiaj kończycie naukę w naszej uczelni – podjął Dredd. – Już jutro rozpoczniecie służbę w jednostkach liniowych. Rozproszycie się po całym sektorze, w dziesiątkach systemów. Niektórzy z was dostąpią zaszczytu służby tutaj, na Ziemi. Tak... mam siedem takich nominacji. – Pomachał wyjętymi z kieszeni kartami i wreszcie, mimo przysięgi, w stojących przed nim szeregach rozległy się ciche pomruki, które skwitował krzywym uśmiechem; nikt nie spodziewał się, że będzie tak dużo złotych kart. – Aż tylu wychowanków akademii trafi tym razem na służbę w dowództwie floty na Ziemi. Siedem nominacji dla siedmiu prymusów. Dla najlepszych z najlepszych. Zanim jednak je wręczę, chciałbym przekazać inną, nieco mniej radosną informację. – Natychmiast zapadła grobowa cisza. Wszyscy wiedzieli, co rektor zaraz powie, aczkolwiek nikt nie chciał tego usłyszeć. – Otrzymałem z dowództwa sektora oficjalne zapotrzebowanie na... – zrobił pauzę dla podkreślenia wagi słów – ...na trzydziestu trzech kadetów, którzy jeszcze dzisiaj trafią do zaszczytnej i odpowiedzialnej służby w jednostkach Korpusu Utylizacyjnego. – Głuchy jęk przetoczył się przez hangar. Dredd spoglądał tryumfująco na kwaśne miny stojących w ostatnich rzędach młodych ludzi. To właśnie oni mieli największe szanse na „zaszczytną" służbę w jednostkach, w których śmierć nadal zbierała obfite żniwo. – Czeka was wielka przygoda, panowie. Nie mieliście serca do nauki o wojnie, poznacie zatem naocznie jej skutki. Oto wasze zaproszenia na pola dawno zapomnianych bitew – powiedział nie bez satysfakcji Damiandreas Dreade-Ravenore, pokazując plik czarnych kart. – Ale zanim je otrzymacie, pozwólcie, że rozpocznę właściwe przemówienie...
***
Nike obracał w palcach mały plastikowy prostokąt, na którym zapisano jego przyszłość. A właściwie jej brak. Po trzygodzinnym przemówieniu Dredda nastąpiło uroczyste wręczenie nominacji i kolejny rok akademicki oficjalnie się zakończył. W hangarze pozostało niewiele osób. Paru wykładowców żegnających swoich ulubionych podopiecznych i kilkunastu kadetów czekających wciąż na spóźnionych oficerów łącznikowych z podrzędnych jednostek, do których zostali przydzieleni. W zasadzie należało powiedzieć: kilkunastu skazańców... Służba na pokładach ciężkich transportowców Korpusu Utylizacyjnego nie należała do bezpiecznych. Trzydzieści trzy tegoroczne etaty oznaczały, że co najmniej tylu członków ich załóg przeniosło się od ostatniego apelu w zaświaty. I to tylko w dywizjonach sto czternastego sektora. A czymże on jest wobec ogromu wszechświata?
- Stachursky?
Nike wyrwał się z zamyślenia na dźwięk własnego nazwiska. Spojrzał w kierunku wychowawców w samą porę, by zobaczyć, że Dredd, rozmawiający z niskim, otyłym mężczyzną w brudnym kombinezonie mechanika, wskazuje na niego palcem. Podniósł worek z rzeczami i zarzucił go na ramię.
- Ty jesteś Stachursky? – Rudawy oficer o nalanej twarzy zbliżył się, wyciągając cuchnącą chemikaliami dłoń po kartę przydziałową.
Nike przewyższał go o głowę. Dopiero z bliska zauważył na znoszonym kombinezonie naszywki z rangą kapitana floty i nazwiskiem Morrisey umieszczone tuż pod złotym niegdyś napisem „FSS Nomada".
- Tak jest!
Karta od razu wylądowała w czytniku, ale kapitan, zamiast odwrócić się na pięcie, gwizdnął cicho, a potem – zadarłszy głowę – zerknął na kadeta. Nike tego nie zauważył. Z przerażeniem wpatrywał się w metalowe palce protezy ściskające obudowę niewielkiego urządzenia.
- Jaja sobie ze mnie robicie? – zapytał zdziwiony dowódca Nomady, nie podnosząc wzroku. – Z danych wynika, że jesteś tegorocznym prymusem. Czwarty wynik na roku. Tacy do nas nie trafiają.
Nike strzelił przepisowo obcasami, zanim odpowiedział. – Melduję posłusznie, że to nie pomyłka.
- Naprawdę? Jak zatem, chłopczyku, wytłumaczysz mi to? – Morrisey pokazał czytnik, na którym obok hologramu twarzy i danych osobowych widoczne były wyniki egzaminów oraz zbliżona do ideału ocena końcowa.
- Powiedzmy, że zagłębił się nie w to zagadnienie, co powinien. – Dredd podszedł do nich i wyręczył zdeprymowanego kadeta.
- Słucham? – Kapitan Morrisey wyglądał na zdziwionego. – Melduję posłusznie, sir, że rżnąłem najmłodszą córkę pana admirała! – wyjaśnił Nike nowemu przełożonemu nieco głośniej, niż wymagała tego sytuacja.
Śmiechy stojących opodal wykładowców ucichły jak nożem ucięte.
Fragment II
- Naprawdę tak powiedział? – Heraklesteban Iarrey, chudy i wysoki jak tyka blondyn, pierwszy oficer Nomady, otarł jednorazowym ręcznikiem pot z karku, po czym cisnął mokry papier na podłogę.
Wchłaniacze rozpoczęły utylizację cienkiej warstewki papieru, ledwie dotknęła metalowej kratownicy. Ktoś postanowił, że temperatura na mostku kolapsarowca będzie symulować tropiki. Najprawdopodobniej kapitan, bo nikt z regularnej załogi nie protestował.
- Naprawdę. – Morrisey siedział, trzymając nogi na blacie stołu, i wciąż przeglądał akta pięciu kadetów, którzy karnie stali w szeregu pod ścianą obok dystrybutora posiłków.
Wszyscy byli mniej więcej tego samego wzrostu i podobnej budowy, jakby te właśnie kryteria sprawiły, że trafili na pokład Nomady.
- I Dredd go nie zabił? – zdziwił się Iarrey, sięgając po następny ręcznik.
- Chciał, Bóg mi świadkiem, że bardzo tego chciał. Sęk w tym, że chłopak trafił już pod moją jurysdykcję. – Morrisey pomachał od niechcenia kartą przydziałową Nike'a.
- No to miałeś, synku, farta... – Czarnowłosa, dobrze wyposażona, choć szczupła podporucznik-pilot Annataly Davidoff-Rozerer, główny nawigator Nomady i jedyna kobieta na pokładzie, przyglądała się nowym nabytkom, jakby byli towarem na sprzedaż. – Gdyby nasz szef nie był takim służbistą...
- Za drobną opłatą obiecałem staremu, że szczeniak nie przeżyje pierwszej roboty – rzucił od niechcenia Morrisey.
Głośny śmiech wypełnił mesę. Rechotał nawet ojciec Pedroberto, kapelan pokładowy. Tylko kadeci przepisowo milczeli.
- No dobrze, czas na małe powitanie. – Czytnik powędrował wreszcie do kieszeni, a nogi dowódcy zetknęły się z podłogą. – Nazywam się, jak już pewnie wiecie, Henrichard Morrisey i mam wam do zakomunikowania kilka łatwych do zapamiętania rzeczy. Po pierwsze, na pokładzie tego statku jestem ważniejszy od Boga. Po drugie, jeśli uważaliście, że admirał Dreade-Ravenore to najgorszy skurwysyn w znanym wszechświecie, już wkrótce się przekonacie, że nie mieliście bladego pojęcia, czym jest prawdziwe skurwysyństwo. Po trzecie, nasza robota nie należy do łatwych i bezpiecznych. To, że wysłałem w tym roku zapotrzebowanie aż na pięciu kadetów, powinno wam wiele powiedzieć o charakterze zadań, które nas, a właściwie was, czekają. Naczelne dowództwo przekazało dywizjonowi, w którego skład wchodzi nasza wspaniała jednostka, rozkaz oczyszczenia słynnego Sektora Victor. Do tej pory udało się go wykonać mniej więcej w połowie. Właśnie dotarliśmy do Systemu Victor 3a13, jeśli ta nazwa coś wam mówi. Mówi? – Spojrzał na kiwających głowami kadetów. – Zatem proszę o króciutkie streszczenie historii walki o ten systemu – wskazał palcem na pierwszego z brzegu.
- Daliśmy im w dupę, sir! – Peterasmus De'Vere miał szóstą od końca ocenę na roku, czemu trudno było się dziwić, zważywszy na to, iż sam jego wygląd sugerował poziom intelektualny troglodyty.
- W dupę, powiadasz? To ciekawe stwierdzenie, choć jeśli się nad nim zastanowić, z gruntu nieprawdziwe.
- Oni dali nam w dupę, sir! – Przepytywany kadet wyszczerzył zęby w tryumfalnym uśmiechu.
Morrisey pokręcił z niedowierzaniem głową. De'Vere zdębiał. – Remis był? – zapytał zdumiony.
- Remis, posrana karykaturo kadeta, to na meczu ligi przestrzennej można odgwizdać. Może pan nam opowie, jak było? – Palec kapitana minął Nike'a i wycelował w pierś Christopherasmusa Carre-Foura. Głupkowaty uśmiech spełzł z wąskich ust arystokratycznej szczupłej twarzy, gdy tylko nieszczęśnik zrozumiał, że poprzedzający go Nike nie musi odpowiadać.
- Nie sądzę, żebym mógł dokładniej... – wymamrotał czwarty klon arystokraty z podrzędnej planety.
- Całkiem słusznie nie sądzisz, skurwykloni pomiocie! – przerwał mu bezceremonialnie Morrisey i nie zważając na purpurę, jaka pojawiła się na policzkach łajanego kadeta, ryknął: – A co wy, obszczymury, macie do powiedzenia?!
Ani Josephilip Kolczuk, pryszczaty i małomówny kurdupel, który ponoć był nieślubnym synem jakiejś szychy z Ziemi, ani jego całkowite przeciwieństwo, Yukitaro Domita, czternaste dziecko pańszczyźnianego chłopa z planety o tak skomplikowanej nazwie, że nikt nie umiał jej wymówić, nie mieli nic do powiedzenia. Co zresztą nie było niczym zaskakującym – podobnie jak poprzednicy, zaliczali się do najniższej warstwy intelektualnej akademii i nigdy nie ukończyliby studiów, gdyby nie parytety i naciski rządów pomniejszych sektorów. Admiralicja przepuszczała ich przez sita egzaminacyjne tylko dlatego, że ktoś musiał zasilać załogi jednostek Korpusu Utylizacyjnego.
Zrezygnowany Morrisey wskazał w końcu na Nike'a.
- System V3a13 składa się z ośmiu planet – wyrecytował wyprężony jak struna prymus najlepszej akademii floty. – Znany również pod nazwą New Rouen, był jednym z najważniejszych punktów transferowych Sektora Victor. Federacja zamierzała przejąć nad nim kontrolę już na początku wojny, aby odciąć część wysuniętych układów planetarnych przeciwnika od łatwego zaopatrzenia nadprzestrzennego. W tym celu wysłano dwa zespoły uderzeniowe, które miały równocześnie zaatakować Deltę, jedyną zamieszkaną planetę układu, oraz orbitalną stację tranzytową. Niestety wróg, po raz pierwszy w historii tej wojny, zaminował domniemane punkty wyjścia wokół wrót transferowych, łamiąc tym samym wszelkie konwencje. Ponadto, czego dowództwo Federacji nie wiedziało na etapie planowania operacji, rebelianci zgromadzili tam pokaźne siły chroniące instalowany na Delcie sztab obrony całego podsektora. Admirał Tahomey wyprowadził pierwszy zespół uderzeniowy prosto na jedno z pól minowych, tracąc już podczas wyjścia z nadprzestrzeni niemal połowę jednostek liniowych. Drugie zgrupowanie miało więcej szczęścia, ale jak się wkrótce okazało, cztery eskadry chroniące sztab i stację tranzytową stanowiły twardy orzech do zgryzienia nawet dla najnowocześniejszych pancerników Federacji. Można powiedzieć, że bitwa nie została rozstrzygnięta. Zdołano zniszczyć większość instalacji obronnych systemu, ale kontroli nad nim nie uzyskano. Obie floty wykrwawiły się w niemal trzynastogodzinnej walce, a...
- Wystarczy! – Morrisey przerwał kadetowi i znów położył nogi na blacie. – Kadet Stachursky odrobił zadanie domowe, czego o reszcie powiedzieć nie można. Dlatego z przykrością muszę stwierdzić, że od tej chwili pozostali panowie kadeci noszą numery zamiast nazwisk. Ty – wskazał na De'Vere'a – masz jedynkę, ty – wymierzył palcem w Carre-Foura – dwójkę, albo nie, natura już cię obdarzyła numerkiem, skurwykloni pomiocie, więc zostaniesz, jak Bóg i tatuś, wybacz... dawca... chcieli, czwórką. Kolczuk to trójka, a pan, tfu, Sodomita przejmie w takim razie numer drugi. Kadet Stachursky pozostaje kadetem Stachurskym, dopóki nie przyjdzie mi ochota tego zmienić, i będzie łącznikiem między załogą stałą i numerowaną. A to oznacza, że żaden z was, skurwyklony, nigdy, ale to nigdy nie zwróci się bezpośrednio do nikogo z pełnoprawnych członków załogi, chyba że otrzyma pozwolenie za pośrednictwem kadeta Stachursky'ego. Żaden z numerów, jeśli nie zostanie wezwany, nie ma też wstępu na górny pokład. Zrozumiano?
- Tak jest! – odpowiedzieli unisono.
Co jak co, ale dyscyplinę akademia wpoiła wszystkim adeptom.
- A gdyby kogoś interesowało, co znaczą te numery, od razu wyjaśnię – kontynuował kapitan. – To taki stary obyczaj przeniesiony do korpusu z jednostek frontowych. Kiedy wydam rozkaz, na przykład wyjścia w przestrzeń, nie będę musiał wskazywać paluchem ani wywoływać nikogo po nazwisku. Numer jeden idzie pierwszy, a jak coś spierdoli, czytaj wykituje, jego miejsce zajmuje numer dwa, potem trzy i tak dalej, aż do skutku. Zrozumiano?
Tym razem odpowiedź nie była już tak jednogłośna.
- Odmaszerować! – warknął Morrisey. – A kadet Stachursky jeszcze na moment z nami zostanie.
***
- Wiesz, synku, dlaczego kazałem ci zostać? – zapytał kapitan, gdy pozostali kadeci zabrali swoje rzeczy i opuścili mesę.
- Nie wiem, sir! – odparł zgodnie z prawdą Stachursky.
- Na pewno?
- Na pewno, sir! – Nike starał się wymyślić coś na poczekaniu, ale naprawdę nie miał pojęcia, do czego zmierza dowódca.
Morrisey przerwał jego męki.
- Czytałem twoje akta, więc wiem, że należysz do asów pieprzonej Orbitalnej Akademii Floty. Pech chciał, że wybrałeś nie ten otwór co trzeba i przepieprzyłeś sobie, cha, cha – śmiech kapitana okazał się zaraźliwy – dosłownie przepieprzyłeś sobie życie. Ale głupi nie jesteś, wręcz przeciwnie, i dlatego szybko się połapiesz, że nie wszystko, co mówią o tej służbie, jest prawdą. A skoro i tak do tego dojdzie, wolę od razu zaproponować ci układ.
Iarrey, nawigatorka, kapelan oraz milczący do tej pory porucznik odpowiedzialny za systemy uzbrojenia, który chyba nazywał się Bourne – przynajmniej tyle można było odczytać z jego brudnej naszywki – otoczyli zdezorientowanego kadeta.
- Jaki układ, sir? – zdziwił się Nike.
- Wiesz, dlaczego wszystkie bitwy Wojny Zjednoczeniowej, i w ogóle wszystkie potyczki w przestrzeni, odbywały się w pobliżu punktów Lagrange'a? – zapytał pozornie bez związku kapitan.
- Teoretycznie... – zaczął Nike asekuracyjnie. – Słucham.
- Na wykładach mówiono nam, że to kwestia strategii, ale prawda jest chyba taka, że nikomu nie uśmiecha się powolna i do tego anonimowa śmierć w pustce kosmicznej. Dlatego wszystkie pola bitew umiejscawiano w punktach zwanych dołkami Lagrange'a na cześć...
- Streszczaj się, synku – ponaglił go kapitan.
- W przypominających nieco pasy Saturna strefach grawitacyjnych, w których uszkodzone i zniszczone jednostki, pozostając długo na miejscu, tworzą coś w rodzaju pola asteroid, dzięki czemu można przeprowadzić ewentualne akcje poszukiwawcze i ratunkowe. Dlatego też od początków podboju kosmosu wszelkie strategie admiralicji zakładały walkę statyczną. Okręty przystępowały do akcji na minimalnych prędkościach, żeby po ewentualnym zniszczeniu ich wraki pozostały w punktach Lagrange'a.
- Co to oznacza w praktyce?
- W praktyce oznacza to, że w dołkach nadal powinny krążyć niemal wszystkie jednostki zniszczone w bitwach, o ile na skutek nieprzewidzianych okoliczności nie wyrwały się z pułapki grawitacyjnej i nie spadły na powierzchnię pobliskich planet. – Nike pomyślał o Dreddzie i jego osiemdziesięcioletniej odysei w kapsule ratunkowej. Gdyby nie ta taktyka, stary admirał byłby teraz kawałkiem dobrze zmrożonego mięsa wędrującego przez nieskończoną pustkę albo ślicznym meteorem tnącym malownicze niebo odległej planety.
- Doskonale. – Morrisey roześmiał się na cały głos. – Bardzo celny wniosek, kadecie Stachursky. A co z tego wynika dla nas?
- Mamy ułatwioną robotę.
- To też, ale...
- Ale taki inteligentny i śliczny chłopczyk jak ty powinien już wiedzieć, że można się przy tym nieźle obłowić.
Nike zrozumiał, dlaczego Bourne milczał aż do tej pory. Głos porucznika odpowiedzialnego za systemy uzbrojenia mówił wszystko o jego preferencjach seksualnych.
- Proponujemy ci drobny udział w zyskach w zamian za pełne posłuszeństwo i kontrolę tamtych śmieci. – Kapitan wskazał ruchem głowy drzwi, za którymi zniknęli pozostali kadeci.
- Udział w zyskach, sir? – Nike spojrzał przytomniej na rozbawionych załogantów.
- Naprawdę nie rozumiesz? – Na ustach Morriseya pojawił się pierwszy szczery uśmiech. – Jeśli grasz według zasad admiralicji, masz święty spokój, jeśli według naszych, ta robota może być kurewsko niebezpieczna – podniósł rękę, prezentując elektroniczną protezę – ale za to opłacalna. Odbębnisz swoje latka na pokładzie Nomady i masz zagwarantowany śliczny dodatek do emeryturki.
- A większość czarnej roboty i tak odwalają za nas numery – dodał Iarrey.
- Mamy wprawdzie wyspecjalizowane roboty – wyjaśnił kapitan – ale to cholernie drogi sprzęt. Zniszczenie takiej maszyny oznacza dziesiątki szczegółowych raportów, które często wychodzą poza admiralicję. Śmierć kadeta najniższej rangi to tylko list do rodziny, medal i znacznie rzadziej drobna rekompensata finansowa...
- Zresztą im większe straty w akcji, tym lepiej – szepnęła niemal zmysłowo Annataly, pochylając się do ucha Nike'a.
- Im więcej zabitych, tym mniej sensownych ludzi garnie się do roboty w Korpusie Utylizacyjnym – podjął wątek Morrisey. – A po poległych i tak nikt nie płacze, zwłaszcza dowództwo, które ma z naszego procederu słuszny dodatek do pensji. Przy okazji oszczędzamy admiralicji mnóstwo kłopotu z... nazwijmy to po imieniu... odpadami akademickimi.
- Czyli rozumiem, że – powiedział kandydat na udziałowca firmy Nomada – najpierw zgłębiamy, a dopiero potem niszczymy?
- Zgłębiamy? Wiesz, Nike, podoba mi się twój sposób myślenia... – Kapitan uśmiechnął się do własnych myśli. – Archeologia przestrzenna to wspaniała dziedzina nauki, szczególnie jeśli ma się wsparcie w postaci ściśle tajnych map i dostępu do wszystkich archiwów floty. – Urwał nagle i zapytał: – Zatem wchodzisz w to czy nie?
- Co będzie, jeśli odmówię? – zapytał ostrożnie Nike.
- Obiecałem coś admirałowi, a jestem naprawdę słownym facetem... – Odpowiedź Morriseya, choć wypowiedziana wesołym tonem, niosła wyraźną groźbę. – Łamię dane słowo tylko wtedy, gdy widzę w tym swój interes.
- Rozumiem. – Nike spojrzał dowódcy w oczy. Chwilę później skinął głową. – Wchodzę. Pozostaje tylko kwestia...
- Dwie kwestie – przerwał mu bezceremonialnie kapitan. – Dwie? – zdziwił się Nike.
- Tak. Po pierwsze, strona finansowa. Żeby nie było nieporozumień. Jak to mówią: kochajmy się jak bracia, liczmy się jak klony. Masz dziesięć procent zysku ze wspólnych akcji i pięćdziesiąt z tego, co sam nadasz.
- Zgoda. – Propozycja wyglądała na uczciwą, zresztą w zaistniałej sytuacji Nike przystałby na każdą, nawet o wiele mniej korzystną.
Morrisey nagle spoważniał.
- I po drugie, chłopcze... – To „chłopcze" zabrzmiało bardzo złowróżbnie. – Pani porucznik Davidoff-Rozerer jest jedyną kobietą na pokładzie i jak się zapewne domyślasz, należy do mnie i tylko do mnie. Ja nie jestem wujcio Dredd i nie będę się zastanawiał pół semestru, jak wyrafinowanie skroić ci dupę. Jeśli wykryję choć jeden, nieważne jak mikry ślad twojej bytności w damie mojego serca, to... – zrobił protezą nieokreślony gest mogący oznaczać wszystko. – Rozumiemy się, panie córeczkojebco?
Nike zerknął na kombinezon lotniczy nawigatorki, a raczej na nęcące kształty, jakie okrywał ten obcisły kawałek lśniącego materiału. Potem popatrzył wprost w roześmiane oczy Bourne'a. Nie odpowiedział mu uśmiechem.
- Rozumiemy – przytaknął i sięgnął po worek. – Kadet Stachursky odmeldowuje się!
- Moment... – Kapitan nie spuszczał z niego badawczego wzroku.
- Tak, sir?
- To twoje imię. Nike... Dlaczego nie nosisz standardowego dwumianu, jak każdy przyzwoity człowiek? – zapytał dowódca.
- Noszę, sir – odparł Nike.
- To dlaczego go nie używasz? – zapytała zaskoczona Annataly.
- Używam. Składowe to Nik i Ike.
- Ha, jednego Ikennetha to nawet znałem, ale Nick na pewno pisze się inaczej – wtrącił Iarrey.
- Rodzina mojego ojca pochodzi ze Strefy Rosyjskojęzycznej, stąd odmienna pisownia pierwszego członu – wyjaśnił Nike. – Na cześć jakiegoś słynnego, cholera wie ile razy „pra" pradziada. Podobno był wziętym pisarzem na Ziemi pod koniec Starej Ery.
Fragment III
System New Rouen, Sektor Victor,
27.06.2354
Wyszli z nadprzestrzeni w dużej odległości od gwiazdy oznaczonej na mapach Federacji symbolem V3a13, kilkanaście stopni poza płaszczyzną ekliptyki tutejszego układu planetarnego, na skraju wyliczonego pola bezpieczeństwa. Nomada, wciąż zwalniając, leciał ku Delcie – czwartej planecie systemu – z dala od ewentualnych wrakowisk. Współczesne systemy koordynacji danych pozwalały na obliczanie skoków z dokładnością do miliarda mil na rok świetlny, mogli się więc zbliżyć do każdego systemu bez potrzeby korzystania ze stałych punktów tranzytowych i związanego z tym ryzyka natrafienia na pozostałości dawnych bitew albo wciąż aktywne pułapki zastawiane przez obrońców.
Trzeciego dnia po przybyciu na miejsce Morrisey pojawił się na górnym pokładzie i zasiadł w sfatygowanym fotelu dowódcy. Annataly i Iarrey wciąż zbierali i segregowali dane z sond dalekiego zwiadu, które wystrzelono dwie doby wcześniej w kierunku wszystkich dołków Lagrange'a w systemie. Bourne i Nike czekali na rozwój wydarzeń przy zapasowych konsolach, sprawdzając od czasu do czasu wybrane odczyty. Kapelana i pozostałych kadetów na razie nie wybudzono. Systemy Nomady wykorzystały czas potrzebny na wyhamowanie po wyjściu z nadprzestrzeni, aby starannie przebadać docelowy system. Teraz należało jedynie zinterpretować dane i przystąpić do działania.
- Kiedy będziemy mieli pełen obraz sytuacji? – zapytał Morrisey, ledwie zapiął pasy.
- Za plus minus pięć minut standardowych – odparł Iarrey. Kapitan pokiwał głową i włożył do ust oliwkową bryłkę czegoś, co najwyraźniej służyło do żucia.
- Czekam, panie pierwszy – powiedział, splunąwszy soczyście na kratownicę pod głównym ekranem.
- Przecież nie minęła nawet minuta – żachnął się Iarrey. – Zależy, jak na to patrzeć – stwierdził enigmatycznie kapitan, aktywując panoramicon.
Obłe ściany mostka zmieniły zabarwienie i w kilka sekund stały się przezroczyste. W czasie lotu nad planetą wrażenie dezorientacji występuje u paru procent doświadczonych astronautów, w pustce nie ma takiego problemu. Tutaj nic nie zakłóca błędnika, zwłaszcza gdy widok sprzętów w sterowni pozwala ustalić hipotetyczny pion.
Centrum układu planetarnego z pojedynczą gwiazdą klasy G2V znajdowało się przed dziobem okrętu. Komputer wyświetlił na ekranach opalizujące zielenią orbity wszystkich planet i ich satelitów, zaznaczył też na czerwono trasy większości ciał niebieskich przemierzających tę część układu w odwiecznej podróży przez wszechświat. Trochę tego śmiecia było, ale nie aż tyle, żeby musieli się przejmować.
- Skupisko właściwe znajduje się na orbicie czwartej planety – zameldował chwilę później Iarrey. – Większość wrakowiska, jakieś dziewięćdziesiąt siedem procent przewidywanej masy, pozostaje w strefie równowagi. Mam jednak trochę odczytów na zewnątrz dołka. Złom z pogranicza zaczyna się już wydostawać z pułapki grawitacyjnej. Jeszcze parę lat i...
- Nie filozofuj, Iarrey – przerwał mu dowódca. – Co z polami minowymi?
- Sondy poszły czterdzieści siedem godzin temu, zlokalizowaliśmy szesnaście z dwudziestu zapór, o jakich mówiły przejęte raporty kolonistów. Pozostałe cztery mogą już nie istnieć...
- Jeszcze się nie zdarzyło, żeby całe pole minowe zniknęło albo zostało zdetonowane – mruknął Morrisey, zaciskając metalowe palce protezy. – Nie ruszę dupy z fotela, dopóki nie będę znał położenia wszystkich przeszkód.
Iarrey zbył tę uwagę wzruszeniem ramion i jakby nigdy nic nadal sprawdzał napływające dane.
- Co robimy z namierzonymi polami? – zapytał po chwili. – A co możemy z nimi zrobić? – mruknął poirytowany Morrisey. – Pozbądź się tego gówna.
W próżni dźwięk się nie rozchodzi, za to widoki są piękne – tak jeden z wykładowców akademii zachwalał uroki nawigacji systemowej. Teraz jego słowa nabrały dodatkowej głębi. Miriady towarzyszących sondom nanoszperaczy wbiły się w pola min nuklearnych, które sto trzydzieści lat wcześniej miały bronić dostępu do punktu tranzytowego na domniemanych wektorach podejścia. Atramentowa czerń pustki kosmicznej rozbłysła nagle milionem barw. Nie przypominało to ogni sztucznych, ale było na swój sposób urzekające. Dziesiątki zlewających się eksplozji, gasnąca powoli plazma, halo o barwach znacznie żywszych niż kolory tęczy. Gdyby wtedy, przed ponad wiekiem, istniała dzisiejsza technologia, zespół uderzeniowy numer jeden przeszedłby przez pola minowe jak promień lasera przez papier. Admirał Tahomey mógł jednak liczyć wyłącznie na szczęście i dlatego teraz aż sto osiemdziesiąt najrozmaitszej wielkości wraków krążyło po orbicie planety, której prawdziwej nazwy nikt już nie pamiętał.
- Mamy namiary na resztki czterech pól, w które wszedł zespół uderzeniowy numer jeden – zameldowała Annataly, która również zajmowała się obróbką danych. – W zasadzie nie istnieją. Szczątki zniszczonych okrętów aktywowały większość min pozostałych po przejściu zespołu, a te, które nie zostały zdetonowane wtedy, pewnie i tak już nie wybuchną.
- Nigdy nie ma takiej pewności, skarbie – mruknął Morrisey. – Co z odczytami mówiącymi o aktywnych minach wewnątrz wrakowiska?
- Jest ich nie więcej niż dziesięć – odparła Annataly.
- Daj podgląd!
- Tak jest. – Na panoramiconie pojawiły się kolejne obrazy ilustrujące położenie hipotetycznych niewypałów.
- Panie Bourne?...
To wystarczyło, by porucznik uraczył wszystkich krótkim wykładem o sposobach neutralizacji min. Roiło się w tej gadce od terminów technicznych i wzorów matematycznych, ale sens był prosty i można go było zawrzeć w kilku słowach: nie da się użyć kolapsarów do zdalnego ściągnięcia całego śmiecia bez ryzyka przypadkowej eksplozji i rozrzucenia szczątków poza strefę.
- Kiedy będziemy mieli na miejscu holosondy? – zapytał Morrisey.
- Pierwsza fala jest już na orbicie i właśnie dociera do dołka Lagrange'a – odpowiedział jak zwykle spokojnie Iarrey.
Mikrosondy sieci holowizualnej pozwalały na sporządzenie trójwymiarowej mapy badanego sektora i niezwykle dokładną ocenę sytuacji.
- Rzućmy okiem... – Kapitan przełączył panoramicon na widok transmitowany przez zsynchronizowane kamery sond.
W mgnieniu oka znaleźli się w samym środku wrakowiska. Zniszczone okręty dryfowały na przestrzeni setek tysięcy mil sześciennych wokół punktu Lagrange'a, tworząc niesamowity, ale niezwykle stabilny wir metalowych konstrukcji. Z większości jednostek, zwłaszcza tych mniejszych, zostały tylko strzępy – procesy destrukcji zainicjowane przez laserowe salwy wroga dokończyła sama natura. Niekończące się kolizje z innymi wrakami zamieniły dumne niegdyś okręty w kupę poskręcanych szczątków. W milczeniu oglądali kolejne, niewiele różniące się od siebie ujęcia; czasem dało się uchwycić rozprute i wybebeszone kadłuby korwet i niszczycieli, ale wszystkie były zbyt zniszczone, by warto było do nich zaglądać.
- Witam w piekle pana Lagrange'a – rzucił z sarkazmem rozparty wygodnie Morrisey. – Tu, gdzie skarby przeszłości czekają na odkrywców, a śmierć na frajerów.
Rejestratory sond przekazywały do sterowni dalsze, niemal identyczne ujęcia pola bitwy, która zakończyła się sto trzydzieści lat wcześniej. Iarrey lokalizował miny i przygotowywał się do zdalnego zdetonowania tych, w których pobliżu nie było nic godnego zainteresowania.
Przeglądali wrakowisko systematycznie, lecz dopiero po kwadransie zobaczyli coś wartego uwagi. Pękaty kadłub antycznego pancernika wynurzył się majestatycznie ze stożka cienia planety. Morrisey, który właśnie podawał kody aktywacyjne dla szperaczy mających zneutralizować namierzone w tym sektorze miny, natychmiast kazał przenieść to ujęcie na panoramicon i usunąć okna mniej istotnych przekazów. Najbliższe sondy znajdowały się zaledwie kilkanaście mil od dobrze zachowanego dziobu pancernika, dlatego Nike nie miał problemu ze zidentyfikowaniem wciąż czytelnego numeru. Dostrzegł nawet część nazwy, która dla wielu ludzi wciąż jeszcze była symbolem zwycięskiej walki o zjednoczenie. Olbrzymi okręt wydawał się nietknięty. Tak potężnego pancerza nie mogły pokonać nawet uderzenia kilkutonowych fragmentów innych wraków, a większych odłamków w tej części dołka Lagrange'a – prócz admiralskiego okrętu flagowego – na razie nie widzieli. Obracający się wolno wzdłuż własnej osi pancernik wypełnił wkrótce cały ekran. Zdawało się, że płynie tuż nad sterownią Nomady, choć w rzeczywistości oba statki dzieliło więcej niż miliard mil.
Rozparty w fotelu Morrisey uśmiechnął się władczo. – Panie Stachursky, co my tu mamy? – zapytał.
- FSS Odyn, numer burtowy FSBS 061, flagowy okręt admirała Tahomeya – wyrecytował z pamięci Nike. – Milion sto sześćdziesiąt tysięcy ton masy, długość kadłuba właściwego osiemset dziesięć metrów, średnica w najgrubszym miejscu siedemdziesiąt dwa metry, uzbrojenie...
- Wystarczy – przerwał mu nadal uśmiechnięty Morrisey. – Oto nasze Eldorado! Pokąsany, ale nie schrupany do kości... – Sztuczna ręka kapitana wskazała na lewą dolną część ekranu.
Spojrzeli tam i zobaczyli pociemniałe, poszarpane krawędzie pierwszej z ogromnych dziur w poszyciu, która ciągnęła się od śródokręcia aż po przewężenie sekcji maszynowej.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz