Pożegnalne całopalenie było najbardziej przejmującą ceremonią, w jakiej Bazargan kiedykolwiek brał udział.
Trochę go to dziwiło. Uczestniczył w niezliczonych pogrzebach, poczynając od pochówku własnego ojca, który zmarł, gdy Ahmed miał dwanaście lat. Z początku ceremoniał napawał go strachem: matka zawodząca i rwąca sobie włosy z głowy; ojciec niesiony przez swoich żołnierzy na zwykłej drewnianej desce ku wspaniałemu grobowcowi; niekończące się mowy w meczecie wypchanym zbyt licznymi cuchnącymi potem ciałami mężczyzn. Ale później dwunastoletni Ahmed nabrał dystansu, poczuł się wyizolowany z żałoby jak jedna z nici helisy DNA, przygotowująca się do replikacji i przeżycia. To poczucie dystansu powracało doń w trakcie wszystkich następnych uroczystości pogrzebowych w kolejnych latach, czyniąc z Bazargana raczej obserwatora niż ich uczestnika. Tak minęły pogrzeby jego matki, przyjaciół i kolegów. Przypuszczał, że ów dystans pojawi się również na pogrzebie żony, Batul, cierpliwie wyczekującej powrotu męża na Ziemię.
Ahmed Bazargan, który nawet nie znał zmarłej kobiety, był pełen współczucia dla niej i dla jej bliskich. Przez cały czas usiłował zrozumieć dlaczego.
Nie chodziło o samą ceremonię pogrzebową, która z punktu widzenia zblazowanego antropologa wydawała się dosyć zwyczajna, jeśli nie liczyć nadmiaru kwiatów. Na przedzie orszaku żałobnego szli najbliżsi zmarłej kobiety, poruszając się wystudiowanym, wojskowym krokiem w stronę komunalnego stosu w Gofkit Jemloe. Kolorem żałoby na Świecie była czerń, aczkolwiek nie z powodu ziemskich skojarzeń z nocą, podziemnym światem et cetera. Czarny był jedynym kolorem, w jakim nie występowały kwiaty, gdyż czerń pochłaniała nazbyt dużą ilość ciepła, aby pączek zdołał przeżyć. Czarne pąki obumierały, zanim się rozwinęły. Dlatego żaden ogrodnik na świecie nie hodował kwiatów o tej barwie, a żałobnicy mijający Bazargana mieli na sobie szaty w tym właśnie kolorze.
Za nimi podążali duchowni, na których czele stąpał miejscowy przedstawiciel zakonu Pierwszego Kwiatu. Tak przynajmniej nazywał go Bazargan, wiedząc, że Świecianie określiliby tego kapłana inaczej. Słudzy Pierwszego Kwiatu nie dzielili się na zakony, struktura tutejszego duchowieństwa była znacznie bardziej mglista. Ziemscy antropologowie nie zdołali jej jeszcze przeniknąć i na razie wiedzieli tylko, że kult ten jest powiązany z górami Neury. Kapłani nosili szaty ozdobione wazonikami, z których wystawały żywe kwiaty zanurzone w specjalnym płynie.
Dalej w orszaku szli mieszkańcy wioski, także odziani na czarno. Gdy powłócząc nogami, minęli czworo Ziemian, ci dołączyli do tłumu. Świeciańskie pogrzeby należały do dzielonej rzeczywistości, tak więc brał w nich udział każdy, kto tylko mógł. Bazargan wypatrzył staruszka ze złamaną nogą, niesionego w naprędce skleconej lektyce, którą dźwigała czwórka postawnych młodych mężczyzn. Widział też dzieci niewiele starsze od Nafreta, kroczące z powagą u boku matek.
Wreszcie, na szarym końcu, niemal zapomniana, pojawiła się zmarła. Nieumyte zwłoki spoczywały na najzwyklejszym dwukołowym wózku, ciągnionym przez dwoje krewnych. Ciała właściwie nie było widać, pokrywały je zwały kwiatów każdego możliwego gatunku, który akurat kwitł w promieniu wielu mil.
Kiedy orszak dotarł do płonącego stosu pogrzebowego, ludzie uformowali wielki krąg, pozostawiając tylko wąskie przejście dla wózka ze zwłokami. Podciągnięto go pod sam stos. Przez zgromadzonych Świecian przebiegła fala drżenia.
Następną część uroczystości Bazargan miał już okazję widzieć podczas innego pogrzebu, w którym uczestniczył wraz z Voraturem, jednakże dla Anny, Dietera i Davida była ona nowością. Wózek przechylono w przód. Deski musiały być dobrze nawoskowane, gdyż zwłoki zsunęły się w płomienie bez trudu, razem z przykrywającymi je kwiatami. W tym samym momencie wszyscy żałobnicy odrzucili czarne szaty i zakrzyknęli wystarczająco głośno, by poderwać z grobu nieboszczyka.
Był to okrzyk czystej radości. Zmarła wracała do swoich przodków.
Świecianie śpiewali i nucili. Pod czarnymi pelerynami nosili krótkie tuniki, olśniewająco kolorowe i przyozdobione tego ranka świeżymi kwiatami, które posłużyły za lamówki, hafty i sploty. Każdy kwiat symbolizował jedną płaszczyznę, na której ten, kto go nosił, był powiązany z duszą dopiero co radośnie uwolnioną do świata duchów, gdzie wszystkie kwiaty wiecznie kwitną.
- Mein Gott – sapnął Dieter i uśmiechnął się.
Bazargan ledwie go usłyszał w ogólnym harmiderze. Anna wydawała się zdumiona, ale także się uśmiechała. Z całej czwórki tylko David wyglądał tak, jakby miał zamiar wyskoczyć na środek zgromadzenia i uświadomić szalonym wieśniakom, że wielbią śmierć oraz kapłanów, którzy ich kontrolują, i tylko z największym trudem się powstrzymywał.
Szef ekspedycji odwrócił się od chłopaka. Ceremonia w dalszym ciągu robiła na nim wielkie wrażenie. Nie z powodu żałości ani radości Świecian, tylko jakiejś innej emocji, której nie potrafił nazwać. Co to mogło być?
Zwłoki już się prawie spaliły; ogień musiał być zasilany paliwem dającym niesłychanie wysoką temperaturę. Dieter z pewnością wiedział czym. Nie czuło się zapachu palonego ciała. Być może kapłani znali jakiś olejek, jakiś roślinny składnik, który tłumił lub eliminował przykrą woń. Czy Anna już się tym zajęła? Bazargan odnotował w myślach, by ją o to zapytać.
Jakkolwiek się starał procesami myślowymi stłumić emocje, nadal je czuł – łagodne, nienachalne, ale niezwykle rzeczywiste. Zdołał je nazwać, dopiero gdy wieśniacy zaczęli tańczyć do wtóru wysokich, przeciągłych jęków strun i fujarek. Przepełniał go podziw.
Był to pierwszy pogrzeb w jego życiu, podczas którego dostrzegał najbardziej przezeń podziwianą cechę: równowagę. Równowagę pomiędzy żalem rozstania i radością wieczności. Pomiędzy tym, co świeckie, i tym, co religijne. Pomiędzy – i to dosłownie – życiem i śmiercią. Nie miało znaczenia, że wiara Świecian we współistnienie duszy z zadowolonymi przodkami nie była religią, którą podzielałby Ahmed Bazargan. I tak podziwiał jej dostojeństwo. Podziwiał dostojeństwo ceremonii pogrzebowej, w trakcie której żadna kobieta nie rwała sobie włosów z głowy, krewni nie kłócili się o spadek, a politycy nie próbowali sięgnąć po stanowisko zmarłego z przyczyn naturalnych lub zamordowanego poprzednika. Śmierć na tej obcej planecie była – w pewnym i ciekawym sensie – czysta. Zredukowana do pozostających w równowadze podstaw: ognia, popiołu i kwiatów.
Bazargan spojrzał na Annę, poważną, ubraną w pełen galowy mundur. Nie, nie pełen. Żadne z nich nie przypasało miecza. Przypomniał sobie utarczkę z Syree Johnson na pokładzie Zeusa i z uśmiechem na ustach, zapragnął podzielić się z Anną tym wspomnieniem. Ona jednak patrzyła na Dietera. Przyglądając się im obojgu, Bazargan przegapił przerwę w tańcu.
Ktoś na zewnątrz kręgu krzyczał, przepychając się ku centrum. Najpierw była to jedna osoba, potem dwie, następnie pięć – aż zebrała się ich mała grupka. Z początku Bazargan nie rozróżniał słów. Kiedy zaczął wychwytywać poszczególne wyrazy, były tak niespodziewane, że z początku wydawały mu się bezsensowne. Zupełnie jakby usłyszał okrzyki kibiców sportowych na weselu.
- Śmierć nierzeczywistym Ziemianom!
- Ziemianom, którzy zabili Pek Aslor!
- Nierzeczywiści! Nierzeczywiści!
Bazargan usłyszał, w krótkiej i szokującej w tych okolicznościach chwili przypływu poczucia humoru, „Nieczyści! Nieczyści!“. Filozoficzni trędowaci? Potem jednak włączył się jego antropologiczny szósty zmysł.
Jeden z krzykaczy przepchnął się do wewnątrz wielkiego, gęstego kręgu i zatrzymał po prawej stronie Bazargana. Był to młody mężczyzna, z lśniącymi szyjowłosami, dzierżący drewnianą pałkę. Zdawał się zadziwiony faktem, że przedzierając się przez ciżbę na ślepo, trafił tak blisko swojej ofiary. Zrobił krok do tyłu, złapał się na tym odruchu i pochwycił mocniej dzierżoną broń.
- Śmierć nierzeczywistym Ziemianom!
Osoby wokół niego zaczęły przykładać ręce do głów, wykrzywiać twarze w nie dającym się pomylić z niczym innym grymasie cierpienia. Młodzieniec także poczuł ból głowy, jego grzebienie czaszkowe zmarszczyły się, a Bazargan dojrzał w głębi błyszczących oczu sygnał świadczący o tym, że rzeczywistość nie jest dzielona. Jak by to ujęła Anna: wywołujące ból transmitery zostały uwolnione w tylno-brzuszno-przyśrodkowym kresomózgowiu. Mózg dokonał samoskarcenia.
Dwóch innych młodzieńców przecisnęło się, by stanąć obok pierwszego. Ta trójka obrzuciła się spojrzeniami, jakby czerpiąc siłę z dzielonego celu.
- Zabić Ziemian, winnych śmierci Pek Aslor!
- Ziemianie są nierzeczywiści!
Zgromadzeni zamarli w bezruchu, jak przyszpilone okazy Anny – nie licząc ich falujących grzebieni czaszkowych. Nikt nie miał pojęcia, jak zareagować. Bazargan przypuszczał, że ta sytuacja jest bezprecedensowa również dla Świecian. Jak to możliwe, że siedmiu czy ośmiu z nich – krzykaczy na pewno nie było więcej – nie dzieli rzeczywistości w temacie tego, że status Ziemian ma być dopiero rozstrzygnięty? Coś takiego nie mieściło się w głowie. A jednak tak się stało. Mimo że nie mogło.
Tak było.
Pierwszy młodzieniec, najagresywniejszy, uniósł pałkę nad Bazarganem.
David Allen zasłonił szefa ekspedycji własnym ciałem. On sam pobladł wyraźnie, lecz nie wykonywał żadnych gwałtownych ruchów. Przez jego głowę przemknęła skomplikowana emocja: po części niezadowolenie, że Allen pomyślał, iż on, szef ekspedycji, potrzebuje ochrony; po części rozbawienie z tego samego powodu; po części niechętne przyznanie, że chłopak jest odważny; po części wreszcie irytacja z powodu jego chojractwa. Zanim zdążył wystąpić zza pleców Allena, obok młodzieńca z pałką stanęła kapłanka Pierwszego Kwiatu.
- Młody konarze – rzekła opanowanym głosem – Nadzór Rzeczywistości i Pokuty jeszcze nie zdecydował o nierzeczywistości Ziemian. Taka jest dzielona rzeczywistość.
Młodzieniec obrócił się, by stanąć twarzą w twarz z przedstawicielką duchowieństwa. Coś zmieniło się w wyrazie oczu krzykacza, coś, co Bazargan był w stanie dostrzec dopiero z profilu. Następnie młodzieniec z pałką skinął głową.
- Taka jest dzielona rzeczywistość – przyznał.
Bazargan przypatrywał się zafascynowany. To nie była kapitulacja ani zwierzęce poddanie się słabszego osobnika samcowi alfa. Ani też pozorne ustąpienie pola w wykonaniu buntownika, który nie przestał być pewien swoich racji. Dotychczasowi krzykacze jeden po drugim oznajmiali: „Taka jest dzielona rzeczywistość“ z przekonaniem, z jakim normalny człowiek mógłby powiedzieć: „Na dworze pada deszcz“. Natomiast tłum dokoła kiwał zgodnie głowami – nie było w tym ulgi albo poczucia triumfu z powodu zażegnania problemu, tylko takie samo niezaprzeczalne przekonanie. Chwilę później znowu rozbrzmiała muzyka i wszyscy, nie wyłączając krzykaczy, zaczęli ponownie tańczyć.
- Mein Gott – sapnął Dieter. – Chodź, Anno, zatańczmy.
- Dobry pomysł – zaproponował Bazargan.
Był bardziej wstrząśnięty, niż chciałby przyznać. Mimo to odwrócił się do najbliższej grupki tańczących i dołączył do nich.
Tylko David Allen trwał w bezruchu. Gapił się na służkę Pierwszego Kwiatu, która także podjęła przerwany taniec, jakby nic jej nigdy nie przeszkodziło. Allen patrzył na nią bardzo długo, a Bazargan modlił się w duchu, by żaden ze Świecian nie był na tyle dobrym obserwatorem, by do tej pory rozpracować znaczenie takiego wyrazu ludzkiej twarzy.
* * *
- Nie mam pojęcia, jakich jeszcze dowodów potrzebuje! – pieklił się Allen. – Mój Boże, czego trzeba do przekonania Bazargana? Hologramów nieba? Wizji na drodze do Damaszku?
Stał z Anną w ogrodzie przy jej kwaterze. Dieter był prawdopodobnie w środku, ale David nie dbał o to. Nie, wróć. Nawet wolałby, żeby gruby Niemiec go usłyszał. Może potrafiłby przemówić Annie do rozsądku skuteczniej niż on. Chociaż czemu w ogóle taka inteligentna kobieta jak Anna potrzebowała argumentów, czemu sama nie widziała tego, co wszyscy mieli przed oczami?…
Boże, ależ wspaniale wyglądała tego wieczora. Nie była piękna, nie w ten sposób jak genetycznie modyfikowane ślicznotki z Marsa, ale z pewnością tryskała energią i życiem. Pożegnalne całopalenie zakończyło się o zmierzchu, jak kazał zwyczaj, i dopiero wtedy wszyscy wrócili do wioski. Niektórzy Świecianie nie żałowali sobie pelu. Bazargan zabronił członkom swojego zespołu choćby zamoczyć usta w miejscowym alkoholu. Mimo to Anna, w świetle trzech księżyców, zdawała się zarumieniona, jej długie jasne włosy spływały po ramionach, źrenice w przejrzystych błękitnych tęczówkach były rozszerzone.
- Davidzie – zaczęła delikatnie – Ahmed wie, co robi. Stąpa po bardzo kruchym lodzie. Wcześnie czy później Nadzór Rzeczywistości i Pokuty rozstrzygnie, czy jesteśmy rzeczywiści. Jeśli decyzja będzie pozytywna… a Ahmed robi wszystko, by przechylić szalę na naszą korzyść… przydadzą nam się dobre układy z duchowieństwem, abyśmy mogli kontynuować naszą pracę. Jeśli zaś decyzja będzie na nie, nie pozostanie nam nic innego, jak wycofać się ze Świata w bardzo krótkim czasie. Czy…
- Tak, tak, mogę stąd wyjechać w każdej chwili. Notatki mam zabezpieczone. Anno, traktujesz mnie jak dziecko. Zdaję sobie sprawę z tego, co przed chwilą powiedziałaś. Ale tutaj chodzi o coś znacznie poważniejszego. Ci ludzie są niewolnikami duchowieństwa! Sama widziałaś, co się stało. Bunt został spacyfikowany za pomocą jednego zdania, które padło z ust samozwańczego bożka. Zgoda, że to jedno zdanie uratowało nam tyłki. Przynajmniej tym razem. Bo ta kapłanka równie łatwo mogła zachęcić tłum do działania. Przerażający jest ogrom władzy, nie dzisiejsza decyzja. Świecianie to dobrzy, łagodni ludzie. Nie są zabójcami… Musisz się ze mną zgodzić po tym, jak ten młodzik położył uszy po sobie i zaczął tańczyć jakby nigdy nic. Tak naprawdę nie chciał nikogo skrzywdzić. To duchowieństwo wymyśliło, żeby zabijać tych, których uzna za nierzeczywistych. Tym sposobem nic nie zagraża ich władzy. To takie typowe dla homogenicznych, rolniczych społeczeństw. Dlaczego Bazargan nie chce tego zrozumieć?
- Jestem pewna, że to rozumie – rzekła ze znużeniem Anna. – Jest prawie północ, Davidzie. Nie mam siły dyskutować z tobą o antropologii.
- Ale chyba widzisz, że…
- Dobranoc, Davidzie.
Nachylił się ku niej i pocałował ją.
Anna ani go nie odepchnęła, ani nie odwzajemniła pocałunku. Po prostu stała bez ruchu. Fakt, że pocałunkowi brakowało namiętności – mógł za to podziękować supresantom libido, które chyba jednak działały. Kiedy oderwał usta od jej warg, powiedziała:
- Nie rób tego więcej, Davidzie.
- Anno, kocham cię.
- Nie, wcale nie. Ty…
- Znowu traktujesz mnie jak dziecko! – wybuchnął.
- Ponieważ zachowujesz się jak dziecko, Davidzie. Zastanów się… Przecież wiesz, o co tu chodzi. Uczyłeś się o tym na szkoleniu. Rozwinęło się u ciebie zauroczenie charakterystyczne dla pracy w terenie, wyrosłe z poczucie zagrożenia i osamotnienia. Jestem od ciebie starsza o piętnaście lat i…
- To połączyło ciebie i Grubera? Zauroczenie charakterystyczne dla pracy w terenie, wyrosłe z poczucie zagrożenia i osamotnienia?
- Dobranoc, Davidzie – powtórzyła i weszła do środka.
Chciał wpaść tam za nią i wszystko jej wygarnąć – na Świecie nie było drzwi z prawdziwego zdarzenia, jeśli nie liczyć bram w zewnętrznym murze. Jednakże myśl, że Gruber tam jest i śmieje się z niego… O Boże, dlaczego w ogóle pocałował Annę? Wydał się na pastwę docinek Grubera, a ona zacznie go unikać, może nawet powie o wszystkim Bazarganowi… Zalała go fala wstydu.
Jego Dyscyplina wymagała dopracowania. Znowu.
Zajmie się tym od razu. Potykając się, ruszył w stronę własnej kwatery. W myślach opracowywał już skład mieszanki neurofarmaceutyków, który uczyni go odpornym na ich żarty. Stłumi wszystkie miękkie emocje, wydobędzie na wierzch agresywność…
Ktoś mignął za drzewem po drugiej ogrodu. Jakaś ciemna sylwetka. David stanął jak wryty, próbując przejrzeć mrok. Może to jeden z krzykaczy, który odzyskał buntowniczy zapał dzięki dystansowi dzielącemu go wreszcie od tyranii kapłanów?
Postać ponownie się poruszyła. To ta służąca, Enla.
David się zawstydził. A więc teraz boi się cieni! Zdecydowanie potrzebował nowego składu Dyscypliny. Zmieni go już nazajutrz.
- Oby twoje kwiaty rozwijały się w spokoju, Enlo! – zawołał za nią.
Dziewczyna drgnęła i David poczuł się nieco lepiej, podejmując wędrówkę przez przesycony zapachami, oświetlony blaskiem księżyców ogród.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz