Prolog
Wszedł do sklepu z magią, głównie dlatego, że padało. Oraz może dlatego, że w ciągu czterdziestu ośmiu godzin stracił dziewczynę, pracę, serdecznego przyjaciela, zamknęli ulubiony pub, a także jedyny kiosk w pobliżu domu, gdzie mógł kupować bilety, ukradli mu samochód, przestali produkować jego papierosy, z niejasnych przyczyn wyłączyli kablówkę, a siostra babki postanowiła zaskarżyć ostatnią wolę tej drugiej i odebrać mu dach nad głową.
Niekoniecznie w tej kolejności.
Teraz stał na jakimś zapyziałym podwórku, dygocąc z zimna w przemoczonym płaszczu z odprawą wetkniętą do portfela, i patrzył tępo na amulety, kule, różdżki oraz kadzidełka na wystawie.
Są takie dni. Czasami w miejscu, które stanowi podstawę topografii prywatnego świata, nagle pojawia się wywieszka z napisem „Likwidacja”. Na mapie pojawia się biała plama. Jednak coś takiego zdarza się raz na jakiś czas. Pewien punkt znika, a pojawiają się inne. Znajduje się inne sklepy, puby, poznaje nowe kobiety i nowych przyjaciół.
Najwyraźniej jednak zdarza się i tak, że ktoś wstaje rano, goli się i wychodzi z domu, tylko po to, żeby przekonać się, że wszystko, co miało dla niego znaczenie, nagle znika, zostaje postawione w stan likwidacji, wali się, wybucha, znika i nie odpowiada na telefony. Jego osobista mapa pokrywa się białymi plamami i w zasadzie przestaje być mapą.
Jacek Wolecki miał wrażenie, że obudził się w świecie, który poddano korekcie, usuwając zeń wszystko, co mogłoby być dla niego przyjazne.
Sklep z magią był po prostu zapchany towarem. Tysiące drobnych, pstrokatych bibelotów kłębiły się na ladach, półkach, w gablotach i etażerkach. Tłoczyły się na ścianie, rozpychały gdzie popadło. Szklane misy pełne wisiorków, półki zastawione cudacznymi książkami, sterty półszlachetnych kamieni, dzbanuszki, figurki i diabli wiedzą, co jeszcze.
W „Trampie”, którym Jacek zarządzał do wczoraj, wszystko musiało być podzielone na działy, wygodnie i przejrzyście rozłożone. Wschodni bazar, który tu panował, stawiał mu włosy na głowie. W jaki sposób klient ma cokolwiek znaleźć?
Lodowaty listopadowy deszcz został na zewnątrz i siekł przygnębiające podwórko pomiędzy smutnymi kamienicami, noszącymi jeszcze ślady po pociskach. Widać było trzepak, pokręcone drzewko i schody prowadzące do znajdującego się w oficynie małego sklepu wyspecjalizowanego w sprzęcie do sportów walk wschodu, gdzie przed chwilą beznadziejnie próbował znaleźć pracę.
Bałaganiarskie wnętrze miało przynajmniej tę dobrą cechę, że najwyraźniej oczekiwano, iż klient będzie buszował wśród półek, gablotek i stert najdziwniejszych przedmiotów. Nikt nie wyskakiwał z natrętnym „W czym mogę pomóc?”. W czym? Do diabła, we wszystkim! Chciał mieć z powrotem przyjaciół, mieszkanie, pub „Shiobhan” i swoją pracę. Chciał prowadzić niewielki, niezależny sklep sportowo-turystyczny wraz z trzema podobnymi sobie wariatami. Chciał uniknąć najgorszego, które już siedziało mu na karku. Upadku na dno. Supermarketu. „Pracownik działu Rekreacja proszony jest do kasy numer osiemdziesiąt sześć”. Chciał, żeby wróciła Magda. Ale nie ta upiorna z ostatnich miesięcy, ale tamta dawna Magda, które nagle gdzieś się podziała.
Nie chciało mu się wychodzić na ten deszcz i zimno, na listopadową szarówkę.
Właściciel albo może pracownik siedział w jednym z dalszych pomieszczeń, pod sufitem grzmiały jakieś dziwne, wibrujące dźwięki, jakby pijany Tybetańczyk ryczał w pustej beczce. Gdzieś tliły się kadzidełka, napełniając pomieszczenie duszącym, ciężkim zapachem.
Jacek spojrzał na tablicę zawieszoną dziesiątkami małych amuletów wyciętych z mosiężnej blachy. Zapewniały powodzenie finansowe, szczęście, harmonię, pogodę ducha, zdrowie, chroniły przed atakami i agresją, stawiały zaporę nieszczęściom. Do wyboru. Pięknie. Powinien kupić wszystkie.
Przy drzwiach wisiała spora korkowa tablica pełna ogłoszeń. To było dopiero coś. Niektóre przywodziły na myśl agencje towarzyskie. „Ligia i Luiza – wróżki przez całą dobę”. Ciekawe, czy mają też sesje wyjazdowe? „Uzdrawianie duchowe i odwracanie klątw – także na odległość”. „Teodorus – uzdrawianie energetyczne”. Jacek pokręcił głową z niedowierzaniem. Jedna z tych wizytówek naprawdę robiła wrażenie. „Ochrona przed demonami, odprowadzanie klątw, usuwanie przeszkód, odnajdowanie drogi – szaman miejski”. Ciekawe, ile bierze taki szaman.
Obłąkany Tybetańczyk z kompaktu nadal zawodził, nieliczni klienci pałętający się dotąd w zamyśleniu po sąsiednich pomieszczeniach dobijali chyba targu. Zadzwoniła kasa fiskalna. Dziewczyna z krótkimi, ciemnymi włosami i w wąskich okularach w rogowej oprawie minęła Woleckiego, tuląc do siebie zawiniątko zapakowane w czarną tkaninę. Niosła to jakoś ukradkiem, jakby nie chciała, żeby ktokolwiek spojrzał na jej sprawunki. Naturalnie Jacek zwrócił uwagę, ale nie dojrzał towaru. Zauważył tylko, że z pakunku coś kapie na kamienną podłogę ciemnymi kroplami. Otworzył usta, ale panna wyszła w pośpiechu, wiatrowy dzwonek powieszony przy drzwiach rozświergotał się blaszanymi trelami.
Drugi klient wyszedł zaraz po niej, niosąc zapieczętowaną szarą kopertę z czerwonymi stempelkami jakiegoś urzędu, świecę zapłonową i zegarek, którego wskazówki szły szybko do tyłu. Następny zapłacił, znowu zadzwoniła kasa, a klient podał właścicielowi paczkę zawiniętą w pomięty brązowy papier i wyszedł. Wyszedł z pustymi rękami, a jednak płacił. Kupił pozytywne wibracje? Tybetańskie powietrze?
Jacek został już tak z otwartymi ustami i wrażeniem, że świat w ogóle ostatnio zrobił się dziwny. Może klienci niczego tu nie kupili, a te cudaczne przedmioty mieli już wcześniej? A może zresztą tak wyglądają ezoteryczne zakupy. Skąd miał wiedzieć? Nigdy nie był w takim miejscu.
Odłożył półszlachetny kamień z powrotem do misy i zorientował się, że został w sklepie sam. Teraz już nic go nie uratuje przed „W czym mogę pomóc?”. Trzeba będzie powiedzieć nieśmiało „Tylko tak sobie patrzę”, a po chwili wyjść w deszcz, półmrok i chaos.
Strasznie mu się nie chciało. Nic dobrego Jacka tam na dworze nie czekało.
Za szybą nadal lał deszcz i nie zanosiło się, żeby miał zamiar przestać przynajmniej do końca maja przyszłego roku. A w ciemnym łuku bramy prowadzącej na ulicę stała szczupła czarnowłosa dziewczyna, w czerwonym plastikowym płaszczu błyszczącym od deszczu. Poznał ją. Widywał od kilku dni. To tu, to tam. Przypadkiem. Po raz pierwszy, kiedy patrzył przez okno na odchodzącą Magdę. Odchodzącą do mieszkania jego najbliższego przyjaciela. Magda szła długimi, wściekłymi krokami i prawdopodobnie nadal mamrotała do siebie jakieś gniewne tyrady. Patrzył na nią z dziwnym poczuciem ulgi i usiłował wróżyć sobie z tego, czy się odwróci i spojrzy na niego. Ale nie odwróciła się. Wydawało mu się, że klatka schodowa ciągle huczy odgłosem huraganowego trzaśnięcia drzwiami, które na zawsze oddzieliło ich od siebie. I wtedy zobaczył tamtą, nieprawdopodobnie piękną dziewczynę idącą ulicą w przeciwną stronę.
Następnym razem zobaczył ją dzisiaj rano, kiedy poszedł do pracy. Na drzwiach „Trampa” wisiała ta niebywała, niepojęta kartka „Remanent likwidacyjny”, którą czytał dziesięć razy, przekonany, że to jakiś żart.
– Przepraszam. – Paweł rozkładał tylko bezradnie ręce. – Zaoszczędziłem dla ciebie na odprawę. Napiszę ci referencje. Tylko tyle mogę zrobić.
A kiedy Jacek odpracował już te wszystkie bezradne „Dlaczego?”, „Jak możesz po sześciu latach zamykać z dnia na dzień”, „Dlaczego ja o niczym nie wiedziałem” i tak dalej, a potem wyszedł na ulicę jako bezrobotny, ta sama przepiękna, niemożliwa do zapomnienia dziewczyna czekała na przystanku tramwajowym.
A teraz stała sobie w bramie i patrzyła spod burzy czarnych włosów. Śledziła go? A może by podejść i zapytać, o co chodzi?
Właściciel sklepu z magią minął Jacka po drugiej stronie gablotki pełnej kryształów, półszlachetnych kamieni, lamp solnych i masek.
Zamknął drzwi wejściowe na zasuwę, wyjrzał przez szybę, jakby patrzył na dziewczynę stojącą nadal w bramie, i opuścił jeszcze bambusową roletę. Potem odwrócił wiszącą na drzwiach wywieszkę tak, by ukazywała napis „Nieczynne”. Wolecki obserwował jego poczynania z szeroko otwartymi oczami, a zdaje się, że i ustami.
Sprzedawca odwrócił się w stronę Jacka. Był śmiertelnie blady, jak przyprószony mąką. Długie, związane z tyłu włosy miał zupełnie białe. Szczupłe dłonie wystające z rękawów czarnego golfu były również białe niczym wosk.
Tylko oczy czerwone, jak wypełnione krwią.
Jacek rozejrzał się po ladzie w rozpaczliwym poszukiwaniu jakiejś broni, na wypadek gdyby okazało się, że akurat dzisiaj właściciel sklepu z ezoterycznymi pamiątkami oszalał i postanowił zamordować ostatniego klienta. Od kilku dni Jacek przestał zadawać pytania w rodzaju: „Dlaczego to się zdarza akurat mnie?”. Zdążył już zauważyć, że ostatnio nie jest ulubieńcem publiczności.
Po namyśle zacisnął w dłoni marmurowe jajo.
– Zostaw te tandetne talizmany, człowieku – powiedział sprzedawca. – Tobie potrzebna jest prawdziwa pomoc. Zgubiłeś drogę, co? Wszystko się wali, bez żadnego powodu? Nosisz płaszcz, teczka pod pachą. Jesteś poważnym człowiekiem. Żadnych kadzidełek, horoskopów, kryształów. Stoisz twardo na ziemi, a jednak tu wszedłeś. Oglądałeś wizytówki, potem talizmany. Tu są ciekawsze rzeczy dla zatwardziałego materialisty. Mnóstwo gadżetów, którymi można ozdobić mieszkanie albo zrobić komuś prezent. Niebo się wali, co?
– A co? Sprzedasz mi specjalny towar? Taki, który naprawdę działa? – zakpił Jacek.
– Nie trzymam tej zasuwy – ogłosił sprzedawca cierpliwie. – Możesz ją otworzyć i iść dalej. Chociaż wygląda na to, że nie bardzo masz dokąd. Zgubiłeś swoją drogę, przyjacielu. – Wyciągnął palec w kierunku tablicy z ogłoszeniami. – Szaman miejski. To moja wizytówka. Jeżeli wiesz, co dalej robić, idź. Jeżeli nie wiesz, zrób to, co się w takich razach robi od wieków. Usiądź i zapytaj szamana. Będę na zapleczu. Za kasą w prawo.
Poszedł i zniknął w głębi sklepu. Jacek odłożył śliskie od potu marmurowe jajo z powrotem do misy i ruszył do drzwi.
Postanowił wrócić do domu i pooglądać... Nie. Zadzwonić do... Nie. Przespać się.
Sam.
Jutro mógł jeszcze obejść parę sklepów sportowych w mieście, może kilka z jakichś pokrewnych dziedzin, a potem: „Pracownik działu Rekreacja...”.
Dzwonek wiatrowy przy drzwiach rozjęczał się smętną, przypadkową melodyjką.
Pokój za przejściem na zaplecze wyglądał inaczej niż można było się spodziewać. Żadnych magicznych gadżetów, kadzidełek, wyszywanych poduszek. Był prawie pusty, urządzony w taki supernowoczesny, ascetyczny sposób przywodzący na myśl gabinet dentystyczny albo modny klub. Polerowany metal, szkło.
Sprzedawca siedział na dziwacznym fotelu w przytłumionym świetle chromowanej lampy, przy szklanym stoliku. Po drugiej stronie stał taki sam fotel. Mężczyzna uniósł do ust wymyślną szklaną fajkę wodną. Cylinder z ustnikiem, w którym kłębił się ciężki jak mgła biały dym.
– Ludzie często mówią, że miasto to dżungla – odezwał się szaman miejski. – Ale nic z tego nie rozumieją. W dżungli żyło nie tylko to, co widać, ale i istoty mieszkające na innych poziomach rzeczywistości. W pewnym sensie sami ludzie powołują je do życia. My mamy wpływ na to, czy trafimy zwierzę z łuku, ale nie czy znajdziemy jego ścieżkę. Są rzeczy, które przychodzą z wyższego świata, i takie, które wychodzą z niższego. Choroby, niefart, kursy walut. Tak było, jest i będzie. Nie ma znaczenia, czy siedzisz w szałasie, jaskini czy apartamencie. Dżungla jest wszędzie tam, gdzie ludzie. Niosą ją w sobie. Razem z Drzewem Życia, duchami przodków i demonami. Nie zauważasz tego, bo jesteś jak ktoś, kto chodzi po centrum handlowym. Patrzysz na sklepy, towary na półkach, restauracje i domyślasz się, powiedzmy, istnienia kuchni albo magazynów, ale nie masz pojęcia, że są tam całe piętra i labirynty pomieszczeń, do których nie masz wstępu.
Jacek usiadł na drugim fotelu i nalał sobie wody mineralnej z wymyślnego dzbanka. Zwyczajna gadka nawiedzeńca. A czego niby się spodziewał?
– Przypuśćmy, że czyjś związek się rozpada – ciągnął szaman. – Umiemy znaleźć jakieś przyczyny. Psychologiczne, ekonomiczne, różne. Ale tak naprawdę często nie wiadomo, dlaczego coś się wydarzyło. Dlaczego nagle zamknięto sklep. Dlaczego ktoś nie może w żaden sposób zarobić pieniędzy albo dlaczego wchodzi akurat na to przejście dla pieszych, którym za trzy sekundy przejedzie pijany kierowca. Dawno temu wiedziano. Ktoś obraził bogów, przodków, zwrócił na siebie uwagę demonów. Teraz mówimy: „przypadek”, zamykamy oczy i zatykamy uszy.
Jacek wstał i przeszedł się po pomieszczeniu. Czuł się znużony i śmieszny. Trzeba iść do domu. Na szklanych półkach leżała kolekcja przypadkowych przedmiotów. Mieniąca się barwami hologramu karta kredytowa, mosiężna popielniczka ozdobiona kameleonem, samurajski miecz, srebrna, członowana bransoleta podobna do lśniącej skolopendry, zasuszony czarny motyl nabity na szpilkę, o skrzydłach jak płatki sadzy.
– Nie mam forsy – powiedział zmęczonym głosem. – Po co ta komedia? I tak ci nie zapłacę.
– To będzie zależało od ciebie. Jeżeli ci pomogę, sam zdecydujesz, czy i ile chcesz mi zapłacić. Najpierw muszę cię przeczytać.
– Znaczy co?
– Wyjmij wszystko, co masz w kieszeniach, i wsyp do misy. Także wszystko, co masz w portfelu, z wyjątkiem pieniędzy. Wszystko. Wizytówki, zapalniczkę, klucze, bilety, sznurek.
Jacek wytrzymał przez dłuższy czas spojrzenie okropnych, czerwonych oczu, po czym wzruszył ramionami.
Podobnie zaskakujące wrażenie pojawia się na lotnisku przy bramce magnetycznej. Jedna kieszeń, druga, trzecia. Kto by pomyślał, że tyle tam się mieści drobiazgów. Karty kredytowe, bilet do kina, klucze, papierosy, zapalniczka, dokumenty, wizytówki, jakieś karteczki z enigmatycznymi numerami telefonów. Cały stos.
Mężczyzna wycelował gdzieś pilota i pomieszczenie zalała muzyka. Żadne transowe zawodzenie, żadne indiańskie bębny. Perkusja, gitary – zespół The Clash. Guns of Brixton. Potem założył przeciwsłoneczne okulary. Eleganckie polaroidy. Straszne, krwawe oczy zniknęły.
Sprzedawca potrząsnął misą i wpatrzył się w jej zawartość, pykając ze swojej bulgocącej fajki. Jacek, który stracił poczucie rzeczywistości, przyglądał się temu z takim uczuciem, jakby patrzył na lekarza oglądającego zdjęcie rentgenowskie.
Mijały minuty. Szaman mruczał pod nosem, trudno powiedzieć, czy nucił do Clashów, czy mamrotał do siebie.
Przeleciały tak trzy utwory, po czym sprzedawca zdjął nagle okulary i odsunął od siebie misę.
– Zabierz to – powiedział. – Jak mówiłem, zgubiłeś drogę, człowieku. Teraz niczego nie załatwisz. Nic nie znajdziesz, nic nie poradzisz. Magda nie wróci. Ciotka zabierze ci mieszkanie. Dostaniesz zastępcze, takie, że będzie ci się chciało płakać. Twoja droga kariery skończy się w supermarkecie. Coś systematycznie niszczy twoje życie. Coś nie z tego świata zwróciło na ciebie uwagę. Czasami nieszczęście spada na nas rzeczywiście przypadkowo. Jak rykoszet. To niczym przypadkowe ofiary na wojnie. Palec na spuście trzymany o jedną sekundę za długo, błąd maszyny, awaria zapalnika. Ale nie tym razem. Przyciągnąłeś istotę, która ma cię na oku. To huraganowy ogień. Masz przesrane, człowieku.
Najpierw jest uczucie gorąca, a potem ciarki wędrujące milionem małych nóżek przez plecy i ciemię. Brak oddechu. Łomot wzbudzonego nagle serca. I paniczny chór głosów w głowie usiłujących zaprowadzić porządek, jak komendy oficerów na trafionym statku. Spokój! To zbieg okoliczności! Cwany oszust!
– Najpierw musisz zrozumieć i uwierzyć – oświadczył szaman. – Weź kilka rzeczy z tamtej półki. Mam trzy rodzaje klientów. Zwyczajni, którzy przychodzą coś kupić. Jakiś nieistotny drobiazg, w którego działanie sami nie wierzą. Zabawkę. Bibelot. Tacy, którzy przychodzą kupić coś, co jest im niezbędne, i wiedzą, co robią. Czasem zdrowie, czasem powodzenie, a czasem czyjąś śmierć. To prawdziwi klienci. Są jeszcze tacy, którzy płacą mi za to, żeby coś zostawić. To właśnie przedmioty w tym pomieszczeniu. Zwykłe rzeczy, które jednak mają wyjątkowe znaczenie. Czasem chodzi o to, żeby przestały przyciągać złe siły, a czasami po prostu, żeby o czymś zapomnieć.
Połóż je na stole, a ja opowiem ci o rzeczach, których istnienia właśnie doświadczasz. Opowiem ci o Plemieniu Przypadku. O Jesiennych Demonach. Tych, które kryją się za telefonem o drugiej w nocy, za zawirowaniami rzeczywistości. Uwalniam od nich takich jak ty. Potem kładę na półce trofeum i wchłaniam kolejnego demona. Jestem łowcą i księgą.
Posłuchaj Księgi Jesiennych Demonów.
Klub Absolutnej Karty Kredytowej
Tym razem, w mordę, jesteś załatwiony, Zięba – powiedział Zięba, po czym zjechał na pobocze autostrady i oparł czoło o kierownicę. Siedział tak przez chwilę, słuchając bębnienia uporczywego październikowego deszczu o dach auta i rytmicznego stękania wycieraczek. Przejeżdżające z rzadka samochody mijały jego zmaltretowanego garbusa z szumem opon i potrącały lekko karoserię podmuchami czołowymi, a Zięba leżał na kierownicy, zastanawiając się, dlaczego nie może się rozpłakać. W końcu, po raz pierwszy od dawna, był nareszcie zupełnie sam.
Do tej pory, od kilku, a może kilkunastu miesięcy, miał wrażenie, że gdyby mógł choć na chwilę przestać udawać, iż panuje nad sytuacją, to by mu pomogło. Wciąż miał takie uczucie, jakby w jego głowie znajdował się przegrzany kocioł parowy. Uśmiechał się do ludzi, reagował rzeczowo, kiedy mu tłumaczyli, dlaczego redukcja jest konieczna i dlaczego musi objąć również jego, cierpliwie znosił załamania i lęki Jolki, nie reagował na zrzędzenie matki i spokojnie patrzył, jak wskazówka wędruje po czerwonym polu skali. Jeszcze kilka takich prezentów od losu co ostatnio i po prostu eksploduje niczym parostatek na Missisipi. Gdzieś tam kończy się ludzka wytrzymałość, a potem po prostu przechodzisz na drugą stronę granicy. Różnie może być. Może wariatkowo? Może zacząć rabować albo strzelać do ludzi? A może po prostu poszukać sobie mocnej linki i gałęzi?
– Jestem nieudany – powiedział w stronę dźwigni zmiany biegów. – Stanowię felerny egzemplarz. Odpad jakiś, czy coś. Człowiek powinien mieć dość oleju w głowie, żeby znaleźć dobrą pracę. Powinien umieć zdobyć mieszkanie dla swojej rodziny, powinien chcieć mieć dzieci, powinien skończyć studia i móc planować przyszłość. Powinien, do cholery, umieć się dogadać z własną żoną. Sęk w tym, że to nie są żadne cuda. Wszyscy to umieją. Nie mówimy tu o milionach dolarów ani międzynarodowej karierze. Mówimy o przetrwaniu. Chciałbym być normalny.
Nadal nie mógł się rozpłakać i to było dziwne. Czytał, że to pomaga. Kobiety na przykład mogą i między innymi dlatego żyją dłużej. A zatem powinien, choćby dla higieny. Najwyraźniej się oduczył... I dobrze.
Wrzucił jedynkę i wtoczył garbusa na najwolniejszy, prawy pas, przeznaczony dla ciężarówek, maluchów i życiowych rozbitków podróżujących po kraju wrakami. Nie miał najmniejszego pojęcia, dokąd właściwie jedzie. Wybrał gdańską E-77, bo była ładna i kojarzyła mu się miło, beztrosko i jakoś wakacyjnie. Najwyraźniej nie jeździł nią nigdy w październiku. Teraz, wśród mgły, siąpiącego deszczu i zapadającego niczym brudna kurtyna zmroku wyglądała jak autostrada prosto do piekła. Pracowicie wrzucając biegi, dobrnął do osiemdziesiątki i parł naprzód, słuchając łomotania zaworów upodabniających silnik volkswagena do diesla rybackiego kutra.
Przydałaby się jakaś muzyka. Smętny blues dla przegranych, który zapewniłby jego ucieczce odpowiedni podkład. Bardzo mu tego brakowało. Niestety, samochodowy odtwarzacz kosztuje pięć stów jak obszył... Nie ma z tym dyskusji.
Oczywiście, wszędzie spotkasz facetów, którzy popukają się w czoło, twierdząc, że można to mieć za półtorej stówy, razem z głośnikami i montażem. Tylko że to dotyczy wyłącznie TYCH facetów. Gdyby Zięba nawet miał kiedykolwiek tyle pieniędzy, co, zważywszy okoliczności, raczej nie było możliwe, to i tak nie trafiłby ani w odpowiednie miejsce, ani odpowiedni czas, ani na odpowiednich ludzi. Tak to już było. Ze wszystkim. Być może dałby sobie wmówić, że ma nieodpowiednie nastawienie albo że w życiu wszystko się wyrównuje, albo że życie w ogóle jest ciężkie, gdyby nie miał tylu znajomych. Znał ich na wylot i wiedział doskonale, że nie jest od nich głupszy czy mniej pracowity lub gorszy. Startowali mniej więcej z tego samego poziomu, a teraz ziała między nimi przepaść. Tamci również mieli rodziny, mieli mieszkania, przyzwoite samochody, pracę, dzięki której nie tylko podtrzymywali funkcje biologiczne, ale pozwalali sobie na zbytki i gromadzili oszczędności, i wszystko to osiągali mniej więcej połową tego wysiłku, który Zięba wkładał na stanie w miejscu. Zupełnie jakby pchał się pod prąd na ruchomych schodach. Nie rozumiał zjawiska. Inni jakoś mogli sterować swoim życiem i nie napotykali na tego rodzaju obiektywne trudności, na które Zięba nadziewał się przy nawet najgłupszej sprawie. Najprostsze rzeczy zamieniały się w problemy nie do przebycia, jeżeli tylko on się za nie zabrał, i naprawdę nie było w tym jego winy. Tu nie chodziło o negatywne nastawienie, brak wiary we własne siły ani żadne inne psychologiczne sztuczki, o których pisze się w magazynach dla kobiet. Zięba ze wszystkich sił myślał pozytywnie, przygotowywał się drobiazgowo, a potem jego papiery ginęły, ludzie, na których liczył, odmawiali pomocy, w przepisach pojawiały się rozmaite kruczki i interpretacje zawsze na jego niekorzyść, urzędnicy pałali do niego gwałtowną nienawiścią od pierwszego wejrzenia i tak dalej. Miał w sobie coś, co zamykało wszystkie drzwi, nawet jeżeli dla każdego innego były otwarte na oścież. Nauczył się, że w jego przypadku absolutnie wszystko zależy od ślepego losu. Rzecz jasna, na pewnym etapie ważne były zdolności Zięby, pracowitość albo inwencja twórcza, ale żeby w ogóle do tego doszło, musiał mieć miejsce jakiś korzystny zbieg okoliczności. Kiedy przed laty był czas zarabiania za granicą, każdy, kto chciał jechać, musiał najpierw mieć paszport, pieniądze na bilet i cokolwiek, choćby najlichszy punkt zaczepienia na miejscu. Oczywiście, żeby dostać wizę, trzeba było mieć też od kogoś zaproszenie i przynajmniej namiar na ewentualną pracę. No i każdy miał kogoś takiego, a jeżeli nie, to istniała jeszcze przyjacielska samopomoc. W przypadku Zięby nie było o tym mowy. Rodzina udawała, że nie wie, o co chodzi, a przyjaciele zmieniali temat. Kiedy inni potrzebowali mieszkań, każdy miał jakąś sędziwą babcię, ciotkę albo wujka, którzy byli tak mili, by na czas odkorkować i zaopatrzyć potomka w stosowny zapis testamentowy. Inni otrzymywali posag albo coś w tym rodzaju i mieszkali.
Zięba miał trzypokojowe piekło na ziemi dzielone z żoną, trójką dzieci i swoimi rodzicami.
Kiedy inni szukali pracy, zawsze docierały do nich pogłoski o jakimś wolnym miejscu, zawsze korzystniejszym niż poprzednie i to zanim zaczęli się na dobre martwić.
A teraz on stracił pracę. Marną, bo marną, ale zawsze pracę. Co gorsza, doskonale wiedział, co będzie dalej. Dojedzie na samą krawędź galicyjskiej nędzy, potem, po gigantycznych wysiłkach, uzyska prawo do beznadziejnej harówki za psie pieniądze, a wszyscy będą mu robili niesłychaną łaskę. Miał dość. I na domiar tego wszystkiego jeszcze był odpowiedzialny za dzieci. Nie był w stanie poukładać własnego życia, a tu jeszcze miał kogoś wychować i utrzymać.
Jolka oczywiście wpadnie w histerię. Załamie się kompletnie i zamieni mu życie w neurotyczne przedpiekle. Rodzice będą triumfować. Gdyby został lekarzem, tak jak sobie życzyli, to nie byłoby tego wszystkiego.
Akurat. Nie dość, że robiło mu się niedobrze na samą myśl o krwi, to pamięć miał niczym jętka. Nienawidził nawet zapachu szpitala, ale liczyło się to, że oni byli lekarzami. Tradycje rodzinne i całe to pieprzenie.
Garbus zaczął jakoś dziwnie dygotać i Zięba stwierdził, że wydobywa z biednego pojazdu całe dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Zaprzątnięty myślami o tym wszystkim, wcisnął nieświadomie gaz do deski. Makabra.
Uciekał. Robił dokładnie to, co poradził mu Stefan.
Siedzieli w jego kawalerce, urządzonej ze specyficznym gustem świadomego samotnika. Zięba w skórzanym fotelu, ze szklanką whisky, Stefan za swoim biurkiem. Stefan zawsze miał dobre alkohole, wolny czas, pogodę ducha i przyjaciółkę na podorędziu.
Był też opętańczo życzliwy ludziom.
– Spierdalaj – powiedział znienacka, wysłuchawszy całej historii, i wypełnił pokój kłębami prince alberta. Zięba skamieniał. – To znaczy nie stąd, tylko w ogóle. Weź trochę kasy z tej twojej odprawy, zatankuj chrząszcza i wypierdalaj, gdzie pieprz rośnie. Na tydzień. Po pierwsze, jesteś tak wymaltretowany, że musisz odpocząć, bo się wykończysz. Po drugie, musisz naprawdę poważnie zebrać myśli, a nie masz na to żadnej szansy w tym kołchozie pełnym wariatów. Jedź gdziekolwiek. Nad morze albo w góry. Jest po sezonie, wynajmiesz pokój za grosze. Przemyśl wszystko, ułóż jakiś plan gry.
– Jolka mnie nie puści – powiedział ponuro Zięba. – Dla ciebie wszystko jest takie proste. Ja mam dzieci. Nie mogę wydać na siebie kilku paczek, jeżeli jestem bezrobotny. Co będzie dalej?
– Kretyn! – wrzasnął Stefan. – Przecież zarobiłeś te pieniądze, głupku, a nie ukradłeś. Ja stąd widzę, że wyglądasz jak trzy ćwierci do śmierci, a nie chce mi się specjalnie na ciebie patrzeć. Jeżeli Jolka nie rozumie takich prostych rzeczy, to ją okłam. I tak jej jeszcze nie mówiłeś, prawda?
– Nie.
– To powiesz po powrocie. Odpoczniesz, łatwiej będziesz mógł to znieść. Gdy tak na ciebie patrzę, to nie mogę zrozumieć, po co ludzie się żenią. Kobieta powinna cię wspierać, a nie dołować.
– Zrozum ją. Prawie cztery lata takiej wegetacji, bez domu, bez przyszłości. Poza tym, kiedy kobieta jest matką, to liczy się dla niej tylko przetrwanie. Żadnego ryzyka i żadnych zbędnych wydatków. Zwłaszcza w takiej sytuacji.
– Jezu, ale głupoty. Jedź! Jedź do lasu, czy coś. Jedź, zanim ci kompletnie odbije.
Zrobił, jak mu radzono. Zełgał coś o jakimś szkoleniu, spakował torbę i pojechał, sam nie wiedząc dokąd i czując się potwornie. Jednak z każdym kilometrem odepchniętym łysymi oponami volkswagena czuł się lepiej. Podobno doświadczają tego marynarze wyruszający w długie rejsy; lądowe kłopoty zostają na lądzie i człowiek z każdą chwilą staje się lżejszy. Dobrze było tak jechać samemu, bez wrzasków dzieci wypełniających samochód, bez rozżalonego na świat milczenia Joli, bez tego całego nieszczęścia na kołach, w które zamieniały się wszystkie wspólne wyjazdy. Czuł się prawie tak, jakby był panem swojego życia. Przynajmniej normalni ludzie muszą się tak czuć. On sam już nie pamiętał, jak to jest. Jola zaszła w pierwszą ciążę, kiedy byli na drugim roku studiów.
To tyle, jeżeli chodzi o panowanie nad własnym życiem. Okazało się, że znowu dodał gazu.
Minął most w Modlinie i jechał dalej, jakby na północy leżało rozwiązanie jego problemów. Kawałek za mostem przypalił sobie papierosa i zauważył, że wskazówka poziomu paliwa opadła prawie do zera. Nie było rady. Nie miał dużo pieniędzy, ale kto chce uciekać, musi mieć benzynę. Tak mówi pierwsze prawo zmotoryzowanego uciekiniera.
Stacja benzynowa wyglądała szykownie i niestosownie, niczym kosmiczny lądownik na bagnie. Pastelowe, przeszklone budyneczki aż zapraszały do środka. Zięba zatankował za setkę i postanowił napić się kawy. W przypływie jakiejś desperackiej rozrzutności kupił jeszcze paczkę goldenów i nalał sobie kawy ze szklanego dzbanka stojącego w ekspresie przy długiej ladzie z syntetycznego marmuru. Zrezygnował z kanapek, kiełbasek i pizzy, natomiast usiadł w tym skandynawskim wnętrzu przy drewnianym stoliczku i zapalił papierosa, patrząc na deszcz siekący kosztowne panoramiczne szyby.
Poczuł się dobrze, siedząc w tym wnętrzu z innej bajki, pijąc kawę za całe SZEŚĆ złotych, nie użerając się z nikim, nie tocząc żadnej małżeńskiej gierki, nie spiesząc się, bo ktośtam nie może za długo zostawać z dziećmi, tylko po prostu sobie siedząc. Tak dobrze, jakby był zupełnie kimś innym. Tak dobrze, że nie miał nawet ochoty opłakiwać swojego schrzanionego życia.
Dziewczyna usiadła przy sąsiednim stoliku naprzeciwko Zięby. Nie potrafiłby jej opisać: brunetka, bardzo smagła karnacja niczym u Cyganki, czarne oczy w kształcie migdałów, kasztanowe włosy upięte w niedbały, puszysty kok, wypukłe kości policzkowe – to pasowałoby do tysięcy kobiet, nawet gdyby dodać, że była piękna. Miała zestaw podstawowych elementów urody śródziemnomorskiej, ale złożonych w niepowtarzalny układ. Bardzo oryginalna twarz.
Nic z tych rzeczy. Już nigdy. Naprawdę nie przypuszczał, że widok ładnej dziewczyny z długimi nogami może wydawać się tragiczny. Sprawiała mu ból. Młody, sympatyczny facet w lotniczej kurtce z brązowej skóry, o której Zięba mógł tylko pomarzyć, usiadł obok dziewczyny, stawiając na stoliku tackę z hamburgerami. Ciemnowłosa uśmiechnęła się i nadstawiła usta do przelotnego pocałunku. Zięba miał nadzieję, że potem zabiorą się do jedzenia, ale oczywiście natychmiast zaczęli się do siebie łasić. Facet powiedział coś ściszonym głosem i brunetka zachichotała. Roztaczali wokół atmosferę takiej słodkiej sielanki, że aż się niedobrze robiło.
Zięba miał czasami wrażenie – ale mogło być po prostu produktem jego rozbuchanej wyobraźni – że wystarczy mu przelotny kontakt z kimś, by poczuć coś, może zapach, może jakąś aurę, która pozwalała wiedzieć o człowieku niemal wszystko. Czasem wyprzedzał go na światłach samochód, za szybą przez sekundę majaczyła twarz kierowcy, a Zięba już wiedział, jaki kolor mają meble w mieszkaniu faceta, czuł atmosferę jego domu, smak ulubionych potraw. Albo przynajmniej tak mu się wydawało. Niemniej, uczucie było przyjemne.
Tym razem było podobnie. Wystarczyło na nich spojrzeć i czuło się atmosferę tego ich młodego małżeństwa, widziało przytulną prostotę ich kawalerki: drewno, tropikalne rośliny, len, skóra i słoma.
Wiedział, że oboje pracują, że nie mają dzieci, a każdą wolną chwilę poświęcają na uprawianie kosztownych, przyjemnych sportów. Narty, żagle, windsurfing. Urządzają kolacyjki przy świecach i pieprzą się bez przerwy niczym susły: w łóżku, na dywanie, w kuchni, łazience.
Byli takimi cholernymi, rozpieszczonymi powodzeniem dzieciakami, że aż go piekło w dołku z zazdrości. Jemu i Joli nigdy nie było to dane. Nigdy nie mieszkali sami, nigdy nie byli u siebie, a kiedy się pobierali, pierwsze dziecko było już w drodze. W jednej chwili byli dziećmi, a w następnej rodzicami uginającymi się pod ciężarem obowiązków i powinności. Jeżeli chcieli być przez chwilę sami, musieli to organizować na tydzień naprzód, jak ekspedycję polarną. Słowo „spontaniczność” zniknęło z ich języka. Podziało się gdzieś. Młodość była dla kogoś innego, na przykład dla tych tu dzieciaków, którzy byli starsi o kilka co najmniej lat, a mimo to wciąż cieszyli się swobodą.
Kawa przestała mu smakować. Zięba wbił wzrok w stół i zaciągnął się papierosem, czując się stary i przegrany.
Niecałą godzinę później zorientował się, że popełnił błąd. Miło było tak jechać bez celu, jednak gdzieś musiał się zatrzymać. Chciał wynająć jakiś domek kempingowy na Mazurach, ale robiło się ciemno, a po nocy nie miał na to żadnych szans. Zanosiło się na nocleg w samochodzie i powrót do domu jutro, za to z ciężką grypą. Bardzo miła perspektywa.
Drugi błąd popełnił, skręcając z trasy na wschód, gdzieś za Waplewem. Chodziło o te Mazury, lecz tym sposobem znalazł się na bocznych drogach i nadzieje na nocleg spadły do zera.
Garbus toczył się ciemnymi drogami, wśród lasów i opłotków, a Zięba wlepiał oczy w mrok rozcinany reflektorami, usiłując wypatrzyć cokolwiek.
Znalazł dwa ośrodki wczasowe, puste i ciemne, skąd odjechał oszczekiwany przez chude psy i żegnany pustymi spojrzeniami lekko zawianych cieciów. Co gorsza, nie miał pojęcia, gdzie jest. Skręcił tyle razy, że mapa stanowiła lekturę nudną i bezwartościową.
Pierwsza tablica stała na poboczu i wyglądała podejrzanie porządnie. Miała nawet własne oświetlenie. W krainie zardzewiałej siatki, zbutwiałych desek, zapyziałych szyb i dzikich lasów taki ostentacyjny totem lepszego świata zapierał dech w piersiach.
Zięba przystanął i przeczytał napis: MOTEL SARGASSO 0,5 KM, a pod spodem krzepiące „czynne cały rok”. Ruszył, mając nadzieję, że będzie go stać na nocleg. Teraz, kiedy znalazł jakieś rozwiązanie, nagle poczuł dawno zapomniany smak przygody.
Następne pół kilometra przejechał powoli, wśród mgły wypełzającej z lasu, przepatrując uważnie pobocza.
Szyld kołysał się na dwóch łańcuchach, stylizowaną strzałką wskazując boczną drożynę odchodzącą w las od szosy, wysypaną jasnym żwirem.
Sargasso. Podobała mu się ta nazwa. Coś w sam raz dla rozbitka.
Żwirowa dróżka prowadziła przez ciemny, sosnowy las, ociekający deszczem, pachnący igliwiem i grzybami. Od bardzo dawna nie był w lesie. Pomyślał, że jeżeli będzie mógł się tu zatrzymać, to jutro pójdzie na spacer. Oczywiście, zaraz trzeba będzie ruszyć dalej. Nie było mowy o kilku dniach w motelu.
Reflektory oświetliły jaskrawobiałą bramę zamykającą drogę, z odblaskowym znakiem stopu przymocowanym pośrodku. Była zamknięta.
Zaczynają się schody, pomyślał Zięba i w tym momencie nad bramą zapłonął halogenowy reflektorek, rozbrzmiał miły, trójtonowy gong i krata miękko odsunęła się w bok, niknąc gdzieś w krzakach. Czary.
Motel przywodził na myśl programy telewizyjne o miliardowych aferach albo seriale z życia wyższych sfer. Mógłby przypominać dużą, urokliwą leśniczówkę, gdyby każdy, nawet najgłupszy szczegół nie wyglądał tak elegancko i zbytkownie.
W środku było jasno, ciepło i przytulnie, choć przepych wnętrza raził ostentacją i nuworyszostwem. Boazerie, skóra, mosiądz – styl myśliwski za ciężkie pieniądze.
To jakieś nieporozumienie, pomyślał spłoszony Zięba, ociekając na wytworną terakotę i czując się jak wędrowny dziad. Posiedzę w kawiarni przy herbacie albo może mógłbym się zdrzemnąć na fotelu, albo w garażu, albo może jednak sobie pójdę.
Ogromny, tłusty kot perski, uplasowany dekoracyjnie na czarnym, szorstkim futrze dzika, podniósł na osobę i bagaż Zięby spojrzenie pełne arystokratycznej pogardy, po czym powrócił do przerwanej drzemki.
Całą szerokość kontuaru recepcji okupowała grupka hałaśliwie szczęśliwych Anglików. Zastawili podłogę sakwojażami i sztucerami w futerałach, trzech podrywało recepcjonistkę, błaznując niczym wędrowny cyrk Monty Pythona, zaś dwóch poszturchiwało się w udawanej bójce.
Pięciu wyluzowanych Angoli na wakacjach. Nie przeszkadzało im nietaktownie bogate wnętrze, nie bali się wracać do domu, nie znajdowali się od lat na wirażu życia. Byli tak ostentacyjnie normalni, że aż się niedobrze robiło.
– Słucham? – Recepcjonistka zaszczyciła Ziębę błękitnym spojrzeniem.
(Niestety, jestem żonaty)
– Ile będzie kosztował wolny pokój?
– Jest pan sam?
(Tak, i czuję się taki samotny)
– Tak, na jedną noc.
(Ale całą, ślicznotko)
– Trzysta pięćdziesiąt ze śniadaniem.
Zapłacił z góry, czując, jakby wydzierał sobie serce, dostał klucz i ruszył po drewnianych schodach na górę, a jakiś mały człowieczek w jego głowie obrzucał go wyzwiskami, żądał, by natychmiast odebrał pieniądze, opamiętał się i wracał do domu.
Panie i panowie!
Oto pan Zięba, który na co dzień przez pięć minut wybiera pomiędzy dwiema paczkami żółtego sera, posiada jedną parę całych spodni, a bilet do kina od lat stanowi dlań niedościgły luksus. Właśnie zapłacił trzysta pięćdziesiąt złotych za pokój – witamy na dnie. Ciekawe, co jego dzieci jedzą dziś na kolację – czekamy na telefony od państwa!
Oszalałem, pomyślał Zięba ze zgrozą, nareszcie. Otworzył drzwi, żegnany oskarżycielskimi spojrzeniami wypchanych kozłów, saren i jeleni, i wszedł do środka. Pokój był dość bezosobowy, jak to pokój w hotelu. Tapczan, komódka z małym japońskim telewizorkiem, stolik, krzesło, szafka nocna z lampką i telefonem, tacka ze szklankami, drewniany stojak na strzelby obok szafy w maleńkim korytarzyku. Wszelkie sprzęty wykonał ktoś natchniony myślistwem i jazdą konną, niemniej, Zięba był zachwycony. Sam pędził życie w ciasnym, zagraconym i pełnym zgiełku pokoju, zmienionym w dwie klitki za pomocą paskudnej meblościanki.
Zamknął za sobą drzwi i położył torbę na podłodze. Zdjął przemoczoną kurtkę i powiesił ją w przedpokoju, a potem usiadł na brzegu tapczanu i spojrzał na facjatowe okienko wbudowane w pochyły dach, słuchając deszczu siekącego równo sosnowy las. Zupełnie nagle poczuł przypływ zimnej wściekłości i dzikiego buntu, który od dawna wrzał mu gdzieś pod czaszką. Zostanie tu.
Pieprzyć to wszystko.
Pieprzyć odpowiedzialność i poczucie winy.
Nie będzie szukał żadnego kempingowego ośrodka ani poddasza u wiejskiej gospodyni. Zostanie tak długo, na jak długo wystarczy mu pieniędzy, myślał, odkrywając w przedpokoju miniaturową lodówkę. Oznaczało to najwyżej dwa, trzy dni, ale co tam. I tak niczego by przez ten tydzień nie wymyślił.
– Trzy dni – powiedział stanowczo, oszołomiony wstrząsająco nowobogacką łazienką, z wypolerowanymi mosiężnymi kranami i czarno-złotą glazurą. Trzy dni, a potem wróci do domu i przynajmniej będzie miał co wspominać. Będzie odpoczywał, łaził po lesie, oglądał telewizję, siedział w barze i udawał kogoś innego. Później, kiedy będzie mu się wydawało, że już dłużej nie wytrzyma, przypomni sobie trzy dni z życia normalnego człowieka.
Odkręcił porcelanowe kurki i, słuchając przytulnego plusku wody lejącej się do wanny, rozpiął torbę, rozłożył swój skromny dobytek na półkach w szafie. Zadomawiał się.
Spędził prawie godzinę, mocząc się w gorącej wodzie, patrząc na czysty biały sufit i rozkoszując się ciszą. Nikt nie wrzeszczał, nikt się nie kłócił i nikt nie dobijał do drzwi. Mógłby tak leżeć całą noc. Ukryty przed światem, poza zasięgiem telefonów, pretensji, wezwań i obowiązków, którym nie można sprostać.
Nie zdołał całkowicie odpocząć, ale coś z panującej w pokoju ciszy, trochę sennego, deszczowego spokoju jesiennego wieczoru przeniknęło do zmaltretowanego mózgu Zięby. Kiedy wstał z wanny i się ubrał, miał ochotę poruszać się miękko i cicho, mówić szeptem, a najchętniej milczeć. Do tej pory, od dawna rozpierała go potrzeba wrzeszczenia aż do zachrypnięcia albo puszczenia się panicznym sprintem wprost przed siebie. Teraz czuł, jakby ktoś wymienił mu filtry w mózgu na nowe i czyste.
Założył świeżą koszulę, wypalił papierosa i postanowił pójść na kolację. Udało mu się wejść w rolę i stać na chwilę tym innym, bardziej udanym człowiekiem, bo nie uciekł na widok wykrochmalonych białych obrusów, świeczników i snujących się jak widma kelnerów w myśliwskich marynarkach. Przy stolikach siedziało najwyżej kilkanaście osób. Anglicy wygłupiali się i rżeli niczym ogiery, ale teraz poczuł do nich lekką sympatię. Znalazł sobie dyskretny stolik pod ścianą, z premedytacją rozłożył serwetkę, niszcząc zaprasowane kwietne origami, i otworzył kartę dań. Trzeba przyznać, że ceny były zaporowe i Zięba, mimo swojego nowego wcielenia, na chwilę stracił rezon. Przez jakiś czas nieprzytomnie wodził wzrokiem po cenach, szukając panicznie czegoś dwucyfrowego, wreszcie znalazł wśród zakąsek jakieś kiełbaski „Darz bór” i zamówił, dołożywszy sobie jeszcze herbatę. Mimo najgorszych obaw kelner wcale nie był wyniosły i nie dawał niczego do zrozumienia. Przeciwnie, zachowywał się przyjacielsko niby terapeuta i przez pięć minut opowiadał Ziębie o pieczonym na liściach chrzanu tutejszym wiejskim chlebie, od którego zagraniczniacy uzależniali się jak od kokainy i kupowali na drogę całe bochny.
Kiełbaski były ponoć z dzika, ponoć pieczone na węglach i rzeczywiście smaczne. Zjadł, ale dalej był głodny. Kupił jeszcze małą butelkę coca-coli w cenie dwulitrowej butli, pięćdziesiątkę wyborowej i zamknął tym samym budżet na ten dzień.
Piekielnie słodka cola pozwoliła oszukać głód, więc siedział, paląc papierosy, sącząc homeopatyczne ilości wódki i obserwując innych gości. Bardzo był ciekaw, pod jakim względem jest od nich gorszy.
Anglicy, wiadomo. Urodzili się w odpowiedniejszym miejscu i wszystko załatwiła za nich historia. Robili swoje za godziwą zapłatę, a pogarda do własnego kraju nie była wśród nich modna.
Przy innym stoliku siedzieli trzej panowie, noszący krawaty do myśliwskich kurtek, odznaczający się tą szczególną elegancją, która każe wybierać się do lasu w lakierkach i zakładać spodnie od dresu do białej koszuli. Rozmawiali po rosyjsku i wznosili toasty.
Jeżeli zaczną śpiewać coś bardzo smutnego i płakać, to znaczy, że właśnie kogoś zakopali w lesie, pomyślał Zięba. To jest jednak charakter narodowy. Przynajmniej wiadomo, skąd mają forsę.
W pobliżu kominka, po drugiej stronie sali, przy długim stole biesiadowało hałaśliwie kilkuosobowe, mieszane towarzystwo należące do młodego polskiego biznesu. Nikt nie miał więcej niż czterdzieści lat, nosili flanelowe, ocieplane kurtki w czarno-czerwoną kratę albo maskujący przyodziewek z amerykańskiego demobilu, wszystko kosztowne i nowiutkie. Wrócili najwyraźniej z polowania i obstawili kominek sztucerami i dubeltówkami, ale na stole królowały telefony komórkowe i papiery w plastikowych okładkach. Japiszony. Ciekawe, czy któryś umie strzelać.
Posiedział jeszcze trochę, lecz w końcu zabrakło coli i trzeba było iść. Zresztą, nie wydawało się to takie złe. Miał pokój jak marzenie, mógł oglądać telewizję albo słuchać deszczu, albo spać do syta i nikt nie będzie niczego od niego chciał.
Notes leżał na nocnej szafce, obok popielniczki i telefonu. Zięba nie musiał się nawet specjalnie zastanawiać, żeby stwierdzić, że to nie jego. To było widać. Nie miał notesu oprawionego w czarną, miękką skórę, i nigdy nie będzie miał. Podniósł go bezwiednie, a wtedy okazało się, że to nie notes, tylko książeczka. Wydrukowana na cieniutkiej bibułce, okrągłą, czytelną czcionką, ale drobnym maczkiem. Modlitewnik? Własność hotelu? Może poprzedni gość zostawił? Nonsens.
Zajrzał na pierwszą stronę i w ułamku sekundy pożegnał się z logiką. Niczym cios w potylicę. Jak nagłe wejście w cień. WŁASNOŚĆ PANA ARTURA ZIĘBY.
Drukiem. Tą samą czcionką, którą zadrukowano całą książeczkę. Nie był to żaden ręczny czy maszynowy dopisek. Napis powstał na tej samej bibułce i w tym samym momencie, kiedy produkowano całość. Zięba powoli odłożył notes na stolik i zdjął słuchawkę telefonu. Poruszał się jak we śnie albo wysokiej gorączce. Nie myślał. W jego mózgu panowała głucha, watowana cisza. Wdusił zero.
– Dzwonię z pokoju trzydzieści osiem. Czy przyszła do mnie jakaś przesyłka?
– Zaraz, trzydzieści osiem... Nie, przykro mi, nie było żadnej poczty. Jeżeli coś przyjdzie, to zadzwonimy lub recepcjonista powie panu przy okazji. Staramy się nie zakłócać gościom wypoczynku.
– Czy mają państwo jakiś swój folder, chciałbym polecić znajomym.
– To bardzo miło z pańskiej strony, foldery są w recepcji.
– Dziękuję – powiedział Zięba mechanicznie i odłożył ostrożnie słuchawkę. Sięgnął po książeczkę, lecz bał się otworzyć. Materiał reklamowy? Wygrałeś jedną z nagród, wśród których jest pięć milionów albo gipsowe krasnale, musisz tylko kupić nasz komplet garnków w cenie samochodu? A może to żart? Nie ma się co oszukiwać. Nie było do niego żadnych przesyłek. Ktoś go wytropił w tej leśnej głuszy, w motelu, w którym zatrzymał się przypadkiem, nawet nie wiedząc, gdzie jest. Ktoś go dopadł i czegoś chciał.
Zupełnie spokojnie dopuścił do świadomości, że dzieje się coś niemożliwego. Tak po prostu.
Otworzył książeczkę.
To nie jest żaden żart, przyjacielu, loteria reklamowa ani folder hotelowy. Nie musisz się niczego obawiać. Nie jesteśmy żadną mafią, urzędem czy sektą. Wiemy, że potrzebujesz pomocy, i właśnie chcemy Ci jej udzielić. Bez żadnych warunków i jakichkolwiek kosztów z Twojej strony.
– No pewnie – powiedział ponuro Zięba. – Nie ma niczego za darmo, z wyjątkiem przynęty. Tego akurat to się dobrze nauczyłem.
Oczywiście, nie ma niczego za darmo, lecz w tym przypadku Ty już swoje zapłaciłeś. Tym razem nie kupujesz niczego, tylko odbierasz zaległą pensję. Czy nigdy nie miałeś wrażenia, że z Twoim życiem jest coś nie w porządku?
– Mowa – powiedział Zięba. Poczuł rodzący się gdzieś w środku histeryczny chichocik. Robiło się coraz dziwniej. Zaczynał czuć ciarki na plecach i głowie.
Tysiące razy szukałeś odpowiedzi, zadawałeś retoryczne pytania, poszukiwałeś przyczyny w sobie i na zewnątrz. Modliłeś się i cierpiałeś. Pracowałeś i starałeś się, ale zawsze miałeś do czynienia ze znacznie twardszym materiałem niż inni. Oni rzeźbili swoje życie w glinie, a Ty w granicie. Tylko że gołymi rękami nie można rzeźbić granitu. My chcemy dać Ci dłuto.
– Kurwa – wyszeptał Zięba i z trudem przełknął ślinę. – Co tu się dzieje? Co to, kurwa, jest?
To jest pomoc dla Ciebie. Usiłujesz grać blotkami, bo takie karty przypadły Ci w udziale, a my chcemy to zmienić. Chcemy, żebyś od tej pory zawsze miał w ręku asa.
Zięba cisnął książeczkę na tapczan i wstał. Trzęsły mu się ręce, kiedy zapalał papierosa, i trzęsły się, kiedy wcisnął je do kieszeni spodni i zaczął chodzić po pokoju. Nosiło go. Okno i las szumiący ulewą, nocny stolik z telefonem i lampką. I z tą piekielną książeczką. Chodził. Okno, stolik. Obraz na ścianie: mgła, szuwary, stadko kaczek na szarym niebie, brązowe wyżły i dwóch facetów w brązowopłowych kurtkach z jesiennym kamuflażem. Strzelby.
Jezu. Ta książka z nim gadała. Naprawdę. On sobie myślał, a tam stały jak wół odpowiedzi. Chodził. Okno, łóżko. Przeczesał palcami włosy, wyłamał z trzaskiem kłykcie. Chodził. Lodowate dreszcze czuł już na plecach i karku. Włosy stawały mu dęba. Oszalałem. Mógłby tak chodzić całą noc. Chryste.
A gdzieś w głębi jego duszy pomalutku kiełkowała nadzieja. Ta nieśmiała, ale żywotna niczym kot nadzieja wszystkich straceńców, która każe im wstawać rano i przyjąć kolejne ciosy; która szepce cichutko, że tym razem będzie inaczej, że kiedyś wszystko się zmieni; która pcha ich w łapy kolejnego nieszczęścia; która daje żer wszystkim cwaniakom. Mówi ci: to już! Udało się, łap okazję! I kupują fałszywe akcje, losy na loterię i tombakowe pierścionki. Bo nie ma żadnych okazji, nigdy nic się nie zmieni, a przed twoim okienkiem nigdy nie wstanie słońce. Bo należysz do przegranych. Wygrywa się albo przy każdej okazji, albo wcale.
Usiadł i otworzył książeczkę. Na nadzieję nie ma rady. Rozprzestrzenia się jak pożar.
Wcale tak nie musi być. Niektórzy powiedzą Ci, że wszystko się równoważy, lecz to nieprawda. Kłamią. Powinno się równoważyć, ale jest inaczej. Powiedzą Ci, że tracisz jedno, a zyskujesz drugie. Ich zdaniem to, że masz dzieci, równoważy to, że nie masz im co dać jeść. W rzeczywistości jesteś zaprzeczeniem równowagi. Jesteś anomalią. Możesz nam wierzyć, to ma znaczenie. Jesteś zaprzeczeniem statystyki i chodzącą ofiarą chaosu. My chcemy przywrócić równowagę i dlatego wyciągamy do Ciebie rękę. Oczywiście, nie jesteś jedynym takim przypadkiem. Jesteś tylko małym krokiem na drodze do harmonii, ale każdy krok jest równie ważny. Żadnego nie można ominąć. I nie chodzi tylko o Twoje szczęście, którego zostałeś pozbawiony. Twój przypadek nie wytrąci świata z równowagi, jednak sumuje się z innymi, i wtedy umierają ludzie. Świat to naczynia połączone, a wojna, fanatyzm, szaleństwo, mord, powódź i susza to tylko różne twarze tego samego chaosu, który włada Twoim życiem. Dlatego nie bój się i chwyć wyciągniętą do Ciebie rękę.
– Dobrze, ale co mam robić? – jęknął Zięba. Do tej pory myślał, że jest po prostu małym, nieszczęśliwym człowieczkiem, który opadł z sił, a tu okazuje się, że jest chodzącą apokalipsą.
Twój przypadek jest na szczęście bardzo prosty. Technicznie rzecz biorąc, jesteś po prostu zablokowany. Nie możesz wyrwać się z marazmu i wywalczyć sobie satysfakcjonującej egzystencji, ponieważ zawsze staną Ci na drodze okoliczności, które zapewnią niepowodzenie. To bardzo silna anomalia, jednak prosta do zwalczenia. Wystarczy tylko jeden czynnik, a ściana, która Cię przytłacza, runie. Musisz mieć pieniądze.
– A to ci nowina.
Na razie nie możesz ich sam zdobyć. Na tym właśnie polega zaburzenie. Nie zarobisz ich ani nie ukradniesz. Nie zdobędziesz niczego, co ma jakąkolwiek wartość. Im mocniej będziesz się starał, tym silniejszy napotkasz opór. Będą Ci się przydarzały rzeczy graniczące z cudem, zresztą doświadczyłeś tego już nadto. Znasz to doskonale, jesteś ekspertem od niekorzystnych zbiegów okoliczności. Chaos jest oszczędny. Twoja anomalia koncentruje się na pieniądzach, ponieważ to w zupełności wystarczy. Można wynieść lub pogrążyć człowieka wyłącznie za pomocą pieniędzy. Można rozbijać małżeństwa, dręczyć dzieci albo mordować, wyłącznie za pomocą przepływu pieniędzy. Można zaburzać równowagę i wywoływać chaos. Dlatego musimy dać Ci broń do ręki. Dajemy Ci coś, co sprawi, że nigdy nie będziesz już miał kłopotów z majątkiem. Kiedy przeczytasz tę instrukcję do końca, na okładce znajdziesz w kieszonce Absolutną Kartę Kredytową. To nie jest karta żadnego banku. To uniwersalny ekwiwalent pieniędzy. Mógłby wyglądać jakkolwiek, ale ta forma będzie dla Ciebie najwygodniejsza w użyciu.
Nawet nie miał siły się śmiać. Obmacał książeczkę i obejrzał okładki, ale nie znalazł niczego.
Dobre sobie.
Karta należy wyłącznie do Ciebie. Nie można Ci jej ukraść, nie możesz jej zgubić ani stracić w inny sposób. Jeżeli z jakiegokolwiek powodu nie będziesz mógł znaleźć Karty, następnego dnia pojawi się ona w zasięgu Twojej ręki.
Zasięg działania Karty nie jest niczym ograniczony. Gdziekolwiek na świecie byś się nie znalazł, jeżeli ludzie sprzedają tam i kupują, Karta będzie działała. Wystarczy ją pokazać zamiast zapłaty. Jeżeli w tym miejscu honorują jakiekolwiek karty płatnicze, zachowają się tak, jakbyś użył właśnie takiej karty. Jeżeli nie, obejrzą ją i zwrócą Ci – kupiony właśnie towar będzie należał do Ciebie.
– Kpiny – powiedział oszołomiony Zięba. – Przecież to po prostu kradzież.
To nie jest kradzież, ponieważ sprzedawca oddaje Ci towar dobrowolnie i tylko do takiej sumy, na jaką go stać. Wzór na Karcie powoduje, że oddaje Ci towar za darmo na takiej samej zasadzie, na jakiej sam wziąłby go sobie do domu, podarował komuś albo poniósł koszty reklamy. Ograniczeniem jest wysokość rachunku, ponieważ nie możesz za jej pomocą nikogo zrujnować czy wpędzić w kłopoty finansowe. Odda Ci tyle, ile będzie mógł. Najlepiej Karta będzie działała wobec przedstawicieli naprawdę dużych firm. Jej działanie przenosi się w górę hierarchii służbowej, nawet wobec tych, którzy jej nie widzieli. Mimo to, widząc Twój rachunek, bez najmniejszych wątpliwości potraktują go tak samo, jak rozliczenie czyjejś delegacji, koszty reprezentacyjne albo coś podobnego.
Jeżeli sprzedawca nie będzie w stanie zrezygnować z zapłaty za swoje towary czy usługi, po prostu grzecznie Ci odmówi. Nie będzie żadnej sensacji ani skandalu. Jednak wyłącznie wtedy, gdy naprawdę nie będzie mógł sobie na to pozwolić. Karta wyzwala w ludziach altruizm wobec Twojej osoby, niezależnie od indywidualnego skąpstwa czy zapobiegliwości.
– Rany boskie, zwariowałem – jęknął olśniony nagle Zięba. – Naprawdę zwariowałem, to wszystko są moje urojenia. To dlatego wydaje mi się, że ta książka ze mną gada. Jestem świrem.
Wstał i znowu zaczął chodzić. Mimo że powiedział swoje obawy na głos, wcale nie uwierzył. To byłoby zbyt proste. Wszystko, co widział za oknem, było zbyt realne. I jego wątpliwości, i szum deszczu za oknem, i dotyk dżinsów na udach, i zapach tego pokoju. Czuł, że nie zwariował. Przynajmniej JESZCZE nie. Chodził, a tymczasem nadzieja brała się za niego na dobre. Czuł narastające stopniowo, głuszące strach podniecenie. Czuł, że w zasięgu jego ręki może znaleźć się klucz do innego świata. Takiego, w którym Zięba jest zupełnie kimś innym. Mógł wywołać zmianę. Sprawić, by jego życie przestało płynąć ustalonym torem. Jednocześnie przerażało go to – magiczna karta zastępująca pieniądze? Jakaś tajemnicza książeczka, list od ludzi, którzy chcą przywrócić światu równowagę? I czy to wszystko naprawdę było takie proste? Czy rzeczywiście wystarczy trochę forsy, żeby naprawić jego małżeństwo, uspokoić znerwicowaną psychikę, pozwolić mu odzyskać godność, pogodzić się z tym, że już na zawsze został ojcem?
Po namyśle doszedł do wniosku, że tak. Właściwie wszystkie jego problemy brały się z braku pieniędzy i na nim polegały. Taka karta rzeczywiście uniezależniłaby go od kaprysów losu i sprawiła, że z jego życia zniknąłby strach. Oczywiście, pod warunkiem, że to nie jest jakiś niesamowity dowcip. W końcu jego wątpliwości można było przewidzieć, na przykład wróżbici jakoś to robią... Taka karta... No, ale na razie nie było żadnej karty. Wprawdzie napisali „po przeczytaniu instrukcji”, a on jeszcze nie przeczytał... Do diabła z tym!
Zapłacisz, powiedział ten gderliwy, mały staruszek w głowie Zięby. Nie ma niczego za darmo. Zapłacisz za to i to z procentami.
Straszliwe podejrzenie narodziło się tam, gdzie mieszkał jego strach – gdzieś pod splotem słonecznym i popłynęło w górę. Było tak absurdalne, że przez chwilę starał się tego nie dopuszczać do świadomości, ale było za późno. Wiedział.
– Szatan – powiedział drżącym głosem w kierunku książeczki. Wcale nie wydało mu się to śmieszne. To nie była żadna przenośnia. Normalny, najprawdziwszy, kurwa, diabeł prosto z cuchnącej otchłani piekła, wyciągnął łapy po jego duszę. Dygocącymi rękami Zięba podniósł instrukcję. W pierwszej chwili chciał ją cisnąć przez okno, ale otworzył. Musiał wiedzieć, co będzie dalej. Diabeł – to mogło wiele tłumaczyć. Pojawienie się książki, jej niewiarygodne możliwości, Karta, przecież to najprawdziwsze kuszenie. Co powinien zrobić? Jak na złość, do spanikowanego mózgu przyszły mu tylko „Mistrz i Małgorzata” Bułhakowa oraz postać Marcina Kabata z „Igraszek z diabłem”. Nawet nie pamiętał żadnej modlitwy.
– Apage satanas – wymamrotał drżącym głosem, jednak mając poczucie, że robi z siebie durnia. Nakreślił nad książeczką dygocący znak krzyża i zajrzał do środka.
To bardzo ważny moment. Chwila, która musiała nadejść. Twoje wątpliwości są najzupełniej zrozumiałe, dlatego trzeba to powiedzieć wyraźnie: to nie ma nic wspólnego z piekłem ani żadnymi siłami ciemności. Nie chcemy Twojej duszy.
Pomyśl: staramy się raczej zmniejszyć oddziaływanie chaosu, a nie zwiększyć. Chcemy raczej ocalić Twoją duszę – jeżeli pozostaniesz w obecnym stanie, to ile czasu upłynie zanim się pogrążysz? Uciekniesz, pozostawiając żonę i dzieci na pastwę losu? Popełnisz samobójstwo? Zaczniesz kraść lub popadniesz w alkoholizm? Jeszcze jedno: możesz przyjąć Kartę albo ją odrzucić, zależy to wyłącznie od Ciebie. Nie chcemy niczego w zamian.
Powiedzmy wyraźnie jeszcze jedną rzecz: nie rozmawiasz w tej chwili również z Bogiem. Kategorie religijne nie pomogą Ci w zrozumieniu tej sytuacji. Należy ją rozumieć wyłącznie jako próbę przywrócenia równowagi.
Tak naprawdę, nie rozmawiasz w tej chwili z nikim. Po prostu czytasz instrukcję Absolutnej Karty Kredytowej. Nie staraj się tego zrozumieć, po prostu przyjmij do wiadomości. A teraz, proszę, odmów z nami krótką modlitwę.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz