Fragment książki

23 minuty czytania

1. John Czerwoniuch

Łup, łup, łup! Stary Roger walił kijem w pień naszej grupy, żeby nas obudzić i wygonić z szałasów.

– Wstawać, leniwe obrostki! Jak się nie pośpieszycie, to nie zdążymy na ziąb i wszystkie kozły wrócą z powrotem do Ciemna!

Hmmmf, hmmmf, hmmmf, robiły wszystkie drzewa dookoła. Pompowały i pompowały spod ziemi gorący sok. Hmmmmmm, robił cały las. A od wzgórz Peckham niósł się łomot siekier grupy Nietoperzy. Oni rozpoczynali wstania parę godzin przed nami i już zabrali się za ścinanie jakiegoś drzewa.

– Coo? – marudził kuzyn Gerry, który spał ze mną w jednym szałasie. – Dopiero co się położyłem!

Jego młodszy brat Jeff podparł się na łokciu. Nic nie powiedział, ale gapił się wielkimi, ciekawskimi oczami, gdy Gerry i ja zrzucaliśmy skóry do spania, owijaliśmy się pasoskórami, łapaliśmy plecoskóry i dzidy.

– No ruszać dupy, leniuchy! – doleciał nas zły, zapluwający się głos Davida. – Wyłazić, i to szybko, zanim was dorwę.

Gerry i ja wyczołgaliśmy się z szałasu. Niebo było szklanoczarne, nad nami Gwiezdny Wir, biały jak lampka białucha tuż przed nosem, a powietrze chłodne chłodne, jak to w ziąbie, kiedy między nami i gwiazdami nie ma nic. Większość dorosłych myśliwych już się zebrała, mieli dzidy, strzały i łuki – David, Met, Stary Roger, Lucy Lu... Całą polanę zaściełał gorzki dym, który rozświetlały ognie i płonące lampodrzewa. Starosta naszej grupy, Bella, i mama Gerry’ego, brzydka, ale miła ciotka Sue, piekły na śniadanie nietoperze. Nie szły z nami, ale wstały wcześniej, żeby wszystko nam przygotować.

– No, jesteście, skarby – powiedziała Sue i dała nam obu po pół nietoperza: jedno skrzydełko, jedna nóżka, jedna malutka pomarszczona rączka.

Błe! Nietoperz. Krzywiliśmy się z Gerrym, przeżuwając gruzłowate mięso. Było gorzkie gorzkie, chociaż Sue osłodziła je pieczonym drzewosłodem. Ale w wyprawie łowieckiej właśnie o to chodziło. Jedliśmy na śniadanie nietoperza, bo naszej grupie nie udało się znaleźć nic lepszego w lesie wokół Rodziny, więc teraz trzeba będzie spróbować szczęścia dalej, na wzgórzach Peckham, gdzie wełniaki schodzą z Śnieżnego Ciemna podczas ziąbów.

– Nie będziemy iść do nich Zimną Ścieżką – powiedział Roger. – Pójdziemy naokoło, Małpią Ścieżką, i zejdziemy się z nimi nad drzewami.

Trach! David walnął mnie w tyłek tępym końcem swojej wielkiej dzidy i wybuchnął śmiechem.

– Wstajemy, wstajemy, Johnny!

Spojrzałem w jego paskudny nietopysk – chyba najgorszy w całej Rodzinie. Wyglądał, jakby zamiast nosa miał jeszcze jedne, postrzępione usta. Ale nie wiedziałem, co odpowiedzieć. On nie miał poczucia humoru. Walił z całej siły bez powodu i zaśmiewał się, jak z najlepszego kawału.

Ale właśnie w tej chwili na polanę wyszła banda obrostków z grupy Kolczaków, z łukami, dzidami. Przeszli po wydeptanej ścieżce, która łączyła nasze grupy, a dalej prowadziła do Wielkostawu.

– Ej tam, Czerwoniuchy! – wołali. – Gotowi?

Bella dogadała się z ich starostą, Liz, że trochę ich ludzi zabierze się z nami i podzielimy się łupami. Mieszkali najbliżej nas i mieli teraz takie same wstania i spania jak my, więc łatwiej było z nimi coś robić (łatwiej niż na przykład z grupą Londyn, która jadła kolację, jak my wstawaliśmy).

Zauważyłem, że jest z nimi Tina: Tina Kolczak, co przycinała sobie włosy ostrygą, żeby sterczały jak kolce.

– To jak, gotowi?! – zawołała Bella. – Wszyscy mają dzidy? Ciepłe plecoskóry? Świetnie. No to idźcie. Idźcie, przynieście parę kozłów i dajcie nam tu spokój.

***

Poszliśmy ścieżką prowadzącą przez wielkie pole migoczących gwiazdokwiatów i weszliśmy na teren Nietoperzy. Cała banda dorosłych i obrostków Nietoperzy stała na swojej polanie i łomotała siekierami z czarnoszkła w olbrzymiego czerwoniucha w różowym świetle jego kwiatów. Przeszliśmy skrajem polany do Płotu Rodziny, odciągnęliśmy gałęzie z przejścia i wyszliśmy na otwarty las. Żadnych szałasów i ognisk. Nic, tylko świecące drzewa.

Hmmmf, hmmmf, hmmmf, robiły drzewa. Hmmmmmm, robił las.

Szliśmy przez całe wstanie w świetle drzewolamp, rzucając się na wszystkie ptaki, nietoperze i owoce, jakie się nawinęły, aż w końcu zatrzymaliśmy się, żeby odpocząć pod wielką skałą zwaną Gulą Lawy. Stary Roger rozdał każdemu po gruzłowatym placku zrobionym ze zmielonych nasion gwiazdokwiatów, żebyśmy mieli coś w brzuchu, a potem siedliśmy sobie, plecami do skały, żeby nie musieć uważać na podkradające się od tyłu lamparty. Wokół rosło pełno żółciuchów, których w Rodzinie nie było za wiele, była też masa żółtych zwierząt zwanych skoczkami, które wyskakiwały z lasu na tylnych nogach i załamywały cztery rączki, patrzyły na nas wielkimi, płaskimi oczami i robiły pip-pip-pip. Skoczki nie nadawały się do jedzenia ani na skóry, więc tylko rzucaliśmy w nie kamieniami, żeby sobie poszły i dały nam spokojnie spać.

Kiedy się zbudziliśmy, na niebie dalej świecił Gwiezdny Wir. Zjedliśmy po kawałku suchego placka i poszliśmy dalej, pod czerwoniuchami, białuchami i kolczakami, dookoła przelatywały migające przelotki, ganiały za nimi nietoperze, a drzewa robiły hmmmf, hmmmf, hmmmf, jak zawsze, i zlewało się to w hmmmmmmm, które było tłem całego naszego życia.

Po paru kilometrach doszliśmy nad mały staw pełen świecących falorostów i wszystkie obrostki pozdejmowały skóry i zanurkowały do ciepłej wody po jadalne kraby i ostrygi. Wszyscy chłopcy patrzyli na nurkującą Tinę Kolczak, wszyscy myśleli, jaka jest zgrabna, jakie ma długie nogi i jaką gładką skórę – i jak bardzo chcieliby się z nią ślizgnąć. Ale ona, jak tylko się wynurzyła, podpłynęła prosto do mnie i dała mi zdychającą ostrygę, jeszcze świecącą jasnoróżowym światełkiem.

– Wiesz, John, co się mówi o ostrygach, nie? – powiedziała.

Na szyję Toma, ładna ładna była, najładniejsza w całej rodzinie. I dobrze dobrze o tym wiedziała.

Po paru godzinach doszliśmy tam, gdzie z lasów Okrągłej Doliny zaczynają się wznosić wzgórza Peckham i zaczęliśmy na nie wchodzić Małpią Ścieżką, która tak naprawdę nie była żadną ścieżką, ale po prostu takim przejściem między drzewami, które znamy. Na wzgórzach dalej rosły drzewa – czerwoniuchy, białuchy i gorące kolczaki – a pod nimi migotały gwiazdokwiaty, tak jak wszędzie w lesie. Z ciemności, z lodu, spływały strumienie, które płynęły potem do Wielkostawu. Jeszcze były zimne zimne, ale już jasne i pełne życia. A po drzewach skakały małe stwory zwane małpami. Małe, chude ciałka z sześcioma łapkami, każda zakończona małą rączką. Przystojniak Lis trafił jedną strzałą i był z siebie zadowolony zadowolony, chociaż małpy to same kości i żyły, może kęs mięsa, ale ruszają się szybko i trudno w nie wcelować, bo na skórze mają te plamki, co migają, kiedy przeskakują między lampokwiatami.

Im wyżej szliśmy, tym zimniej się robiło. Gwiazdokwiaty zniknęły, drzewa robiły się coraz mniejsze i mniejsze, nie było już małp, od czasu do czasu między drzewami przebiegł jakiś drobniak. A potem skończyły się drzewa i wyszliśmy na gołą ziemię ponad lasem. Gdy tylko wdrapaliśmy się ponad korony najwyższych drzew, mogliśmy zobaczyć przed sobą całą Okrągłą Dolinę – cały znany nam Eden, z tysiącami tysiącami lamp rozciągających się od miejsca gdzie staliśmy, na wzgórzach Peckham, aż po Ciemny cień Niebieskich Gór po drugiej stronie, Góry Skaliste po lewej, z żarzącym się czerwono punktem Góry Snellinsa pośrodku, aż po ciemność po prawej, czyli Alpy. A nad tym wszystkim cały czas paliła się wielka spirala Gwiezdnego Wiru.

Oczywiście, bez drzew, których pnie by grzały, a kwiaty świeciły, było tu ciemno ciemno – ledwo można było coś dojrzeć w blasku gwiazd i świetle padającym od skraju lasu – i zimno zimno, zwłaszcza w stopy. Ale my, obrostki, popisywaliśmy się, kto wejdzie wyżej w śnieg. Lód niemal parzył, taki był zimny, więc większość dzieciaków wchodziła na dziesięć dwanaście kroków i z wrzaskiem zbiegała z powrotem. Ja jednak zabrałem Gerry’ego na sam szczyt grzbietu, a potem, nie zwracając uwagi na wrzaski Starego Rogera, żebyśmy wracali, poszliśmy jeszcze dalej, na drugą stronę, tak że straciliśmy z oczu resztę.

– Już im pokazaliśmy, co, John? – powiedział Gerry, dygocząc. Mieliśmy na sobie tylko pasoskóry, koźle skóry na ramionach, a stopy piekły jak obdarte. – Wrócimy do nich?

Kuzyn Gerry był ledwo o łonczas młodszy ode mnie – innymi słowy, jego tato ślizgnął się z mamą mniej więcej kiedy ja się urodziłem – i był bardzo do mnie przywiązany, miał mnie za kogoś wielkiego, zrobiłby wszystko, o co bym go poprosił.

– Nie, poczekaj jeszcze minutkę. Minutkę. Bądź cicho i słuchaj.

– Czego?

– Ciszy, debilu.

Ani hmmmmmmm lasu, ani hmmmf, hmmmf, hmmmf pompujących drzew, ani hum-hum-hum przelatujących w oddali gwiezdników, ani trzepoczących i migoczących przelotek, ani szuuuu nurkujących nietoperzy. Żadnych dźwięków, poza dobiegającym ze wszystkich stron chlupotem wody wypływającej spod śniegu tysiącem małych strumyczków. I ciemno ciemno. Bez światła drzew. Jedyne światło to Gwiezdny Wir.

Ledwo widzieliśmy własne twarze. Skojarzyło mi się to z tą tak zwaną Ziemią, z której przylecieli Tommy i Angela, dawno temu, na samym początku, razem z Trzema Towarzyszami, i gdzie któregoś wstania wszyscy wrócimy, jeśli tylko będziemy się trzymać naszego miejsca i będziemy dobrzy dobrzy dobrzy. Na Ziemi nie było żadnych lampodrzew, ani świecących przelotek, ani kwiatów, ale za to wielkie, wielkie światło, którego my tu w ogóle nie mamy. Światło wielkiej gwiazdy. Tak jasne, że wypalało oczy, kiedy się w nie dłużej gapiło.

– Jak się słyszy, co mówią o Ziemi – powiedziałem Gerry’emu – to zawsze wspominają tę olbrzymią, jasną gwiazdę, nie? I jakie piękne światło musiała dawać. Ale Ziemia kręciła się w kółko, prawda? Więc przez połowę czasu była odwrócona od tej gwiazdy, nie? Musiało tam być ciemno ciemno, bez lampodrzew, bez niczego. Tylko światła, które ludzie sami sobie zrobili.

– John, o czym ty gadasz? – Gerry zaszczękał zębami. – Jak chcesz tylko pogadać, to czemu nie wrócimy?

– Myślałem o tej ich ciemności. Nazywali to „noc”, tak? Przyszło mi do głowy, że to, co my tu mamy w Śnieżnym Ciemnie, oni nazwaliby Nocą.

– Hej-hej, John! – wołał Stary Roger z drugiej strony grzbietu. – Hej, Gerry! – Bał się, że zamarzniemy na śmierć, zgubimy się, czy coś.

– Lepiej wracajmy – powiedział Gerry.

– Niech się jeszcze minutę pomartwi.

– Ale mi jest zimno zimno.

– Minutkę tylko.

– Dobra – zgodził się Gerry – minutkę i koniec.

Głupol naprawdę odliczył to na swoim pulsie, a potem rzucił się z powrotem. Weszliśmy na szczyt. Gerry pobiegł prosto do reszty ludzi, ja jednak postałem tam jeszcze przez chwilę, trochę, żeby pokazać, że mam swój rozum i nie muszę lecieć w objęcia Starego Rogera ani nikogo innego, a trochę, żeby przyjrzeć się, jak wszystko stąd wygląda: świecący las, otoczony zewsząd ciemnością, a nad nim jasne jasne gwiazdy. To w dole, to nasz dom, pomyślałem, nasz cały świat. Dziwnie było patrzeć na niego z zewnątrz. Choć ten jasny las, ciągnący się w dole, z jednej strony wydawał się wielki wielki, to z drugiej był mały mały, świetlisty kącik przykryty od góry gwiazdami i ograniczony ze wszystkich stron ciemnymi górami.

Kiedy zeszliśmy, Gerry zrobił wielkie halo ze swoich zmarzniętych stóp, prosił ludzi, żeby je pomacali, roztarli, błagał, żeby ponieśli go na plecach, póki się nie rozgrzeje, no i w ogóle skakał wokół nich i latał jak głupek. To właśnie był jego sposób na ludzi. Mówił: „Jestem tylko głupkiem, nikomu nic nie zrobię”. Ja tak nie miałem. Ja mówiłem: „Nie jestem głupkiem, o nie, i nie myśl, że ci nie oddam”. Udawałem, że w ogóle nie czuję zimna w stopach. Zresztą, tak mi zdrętwiały, że naprawdę nic nie czułem. Zauważyłem, że Tina przypatruje mi się z uśmiechem. Uśmiechnąłem się też.

Poszliśmy dalej, tuż poniżej linii śniegu, tuż powyżej lasu, gdzie było jeszcze trochę światła od drzew. Stary Roger stękał i kwękał, jak to obrostki nie mają nic a nic szacunku, nie to co kiedyś.

– Stary głupek się bał, że będzie musiał wrócić do rodziny i powiedzieć waszym mamom, że was zgubił – powiedziała Tina. – Myślał, jakie będzie miał kłopoty. Nie byłoby już ślizganka dla Starego Rogera.

– Tak jakby teraz było – powiedział ciemnooki Lis. Mama powiedziała mi kiedyś, wzruszając ramionami, że najpewniej jest moim ojcem. (Ale z kolei innym razem mówiła, że to Stary Roger – widocznie kiedyś nie był takim głupkiem jak teraz – albo jakiś ładny obrostek z Londynu. Żałowałem, że nie wiem, ale właściwie większość ludzi nie miała pojęcia, kto jest ich ojcem).

Dotarliśmy do Zimnej Ścieżki, która biegła w dół obok strumienia wody z roztapiającego się wielkiego lodowca. Wydeptały ją wełniaki, a my podkradliśmy się do niej teraz, na wypadek gdyby parę się trafiło. Nie było jednak żadnego, za to masa świeżych koźlich śladów schodzących ze śniegu na błotnistą ziemię obok strumienia, a potem do lasu w dole. Zeszły na ziąb z miejsca, gdzie normalnie żyły, przerywając to, co normalnie tam robiły.

– Kiedyś widziałem duże duże stado, dokładnie w tym miejscu – mówił Roger. – Zeszły ścieżką z lodowca. Dziesięć piętnaście łon temu. Dziesięć dwanaście ich było, szły jeden za drugim ze Śnieżnego Ciemna i potem...

W tym momencie przestałem słuchać. Podniosłem wzrok na Śnieżne Ciemno, kiedy gadał, i zacząłem się zastanawiać. Nic nie było o nim wiadomo, tylko że wysoko wysoko, ciemno ciemno i zimno zimno zimno, i że tam jest źródło wszystkich strumieni i wielkich lodowców i że otacza cały nasz świat.

Nagle wysoko na niebie zobaczyłem światełko: małą, daleką, bladą plamkę unoszącą się w ciemności.

– E, patrzcie! Tam!

Normalnie, jak coś widzisz, i nie wiesz co to, to po sekundzie dwóch już wiesz, albo się chociaż domyślasz. Ale tutaj w ogóle nie byłem w stanie, po prostu nie miałem pojęcia, co to może być. No bo na niebie jest jedno źródło światła – Gwiezdny Wir. Inne są na ziemi – żywe stworzenia, drzewa, rośliny, zwierzęta i ognie, które sami palimy. Ale pomiędzy niebem a ziemią widziałem w życiu tylko żar wulkanów jak Góra Snellinsa. Czerwony czerwony jak ogień, nie blady i biały.

Głupio to brzmi, ale przez chwilę myślałem tylko o tym, że to Lon Downik, taka latająca łódka ze światłami, jak ta, którą Angela, Tommy i Trzej Towarzysze przylecieli na Eden ze statku Buntownik.

No cóż, ciągle nam powtarzali, że to się kiedyś stanie. Trzej Towarzysze wrócili na Ziemię po pomoc. Wiadomo było, że coś musiało się stać, bo ludzie z Ziemi powinni przylecieć już dawno, ale mieli ze sobą takie coś, co się nazywało Radyjo, mogli tym wołać przez całe niebo, i takie coś zwane Komputerem, co umiało różne rzeczy zapamiętywać. Przyjdzie takie wstanie, kiedy znajdą Buntownika albo usłyszą Radyjo, zbudują nowy statek i przylecą po nas, przez Gwiezdny Wir, przez Dziurę w Niebie, i zabiorą nas z powrotem w jasne światło tej wielkiej wielkiej gwiazdy.

I przez jedną pełną strachu i nadziei chwilę myślałem, że to się wreszcie dzieje.

Nagle odezwał się Roger.

– No ta – powiedział. – To one. To wełniaki, jak nic.

– Wełniaki?

Jasne, że tak! Teraz było to dla mnie oczywiste. To blade światełko w ogóle nie było na niebie, ale wysoko w górach, w Śnieżnym Ciemnie i to były po prostu wełniaki. Na nazwy Michaela, całe szczęście, że nie powiedziałem tego na głos. Mieliśmy szukać właśnie wełniaków, niczego innego, a ja je, kurna, wziąłem za ludzi z Ziemi!

Głupio mi się zrobiło, ale też smutno smutno, bo przez parę chwil naprawdę myślałem, że przyszedł czas i wreszcie wrócimy w to miejsce pełne ludzi i światła, tam, gdzie znają odpowiedzi na wszystkie trudne trudne pytania i widzą rzeczy, których my nie dostrzegamy jak ci ślepcy...

Ale nie, wcale nie. Nic się nie zmieniło. Dalej mamy tylko Eden i siebie nawzajem, pięciuset ludzi na cały świat, zbitych w kupkę, z czarnoszklanymi dzidami, łódkami z pni i szałasami z kory.

Rozczarowujące to było. I smutne smutne. Ale to niesamowite, że te góry tam są aż tak wysokie. Rozumiecie, nawet z dołu, z Rodziny, było widać ich cienie na tle gwiazd, wiadomo było, że są wielkie wielkie, ale samych gór nie było widać, tylko dolną część, gdzie jeszcze rosły drzewa i było światło – tak że właściwie nie wiadomo było, gdzie się kończą góry, a zaczynają chmury nad nimi. Dotąd chodziłem tylko na te niższe wzgórza i wyobrażałem sobie, że Śnieżne Ciemno za nimi jest może ze dwa trzy razy wyższe od szczytu, na który wleźliśmy z Gerrym. Teraz widziałem, że jest wyższe dziesięć dwanaście razy.

I właśnie tam, na samej górze, tak wysoko, w miejscu tak odległym od nas, że wydawało się jak sen, jeden za drugim szły sobie wełniaki, a łagodne białe lampki na ich głowach rozświetlały śnieg. Przez moment, gdy przechodziły, jarzył się biało, potem szarzał i czerniał z powrotem. I choć wełniaki były wielkie i ważyły dwa trzy razy tyle co człowiek, tam wysoko, w maleńkim kręgu światła, wydawały się maleńkie jak mrówki. Równie dobrze mogły być tymi malutkimi muszkami, co mieszkają u nietoperzy za uszami.

A mnie gdzieś z tyłu głowy pojawiła się myśl, że naprawdę jesteśmy w stanie dotrzeć do innych światów, że niekoniecznie muszą być schowane w Gwiezdnym Wirze, albo za Dziurą w Niebie – mogą być tu, na Edenie, na ziemi. W końcu wełniaki tam chodziły i stamtąd wracały.

– Wtedy, jak mówiłem, było ich dwanaście trzynaście – powiedział Stary Roger. – Zeszły tędy i zdążyliśmy cztery zrobić, zanim reszta uciekła z powrotem na górę. Nie dało się ich tam gonić. Kojarzycie starego Jeffo Londyna, tego z jedną nogą, co robi te łodzie? No, wtedy jeszcze miał dwie nogi, trochę za bardzo się nakręcił i poleciał za resztą, siedmioma ośmioma kozami. I zgubił się na Ciemnie. Czekaliśmy ile tylko mogliśmy, ale też zaczęliśmy marznąć. Zeszliśmy trochę w dół i jeszcze poczekaliśmy. Już nikt nie myślał, że wróci, już mieliśmy wracać do Rodziny z kozami, ale on, cholera, wrócił. Kuśtykał w dół, z tymi takimi białymi oparzeniami na nodze i na palcach. Zaraz sczerniały – czarne oparzenia, chociaż czemuś mówi się o nich „zgorzej”. Dlatego ma tylko jedną nogę. Drugą trzeba mu było uciąć, odpiłować czarnoszklanym nożem. Na fiuta Harry’ego! Trzeba było słyszeć, jak się drze. Ale reszta, no, reszta się cieszyła, że wraca z taką ilością mięsa. I jak nas lubili, jak przyszliśmy, mówię wam. Ślizganko jedno za drugim. Ja wam mówię. Wiem, że...

– No starczy, Roger – przerwał David. Nie lubił jak ludzie się śmieją i żartują o ślizganiach. – Dobra, Roger, to bardzo ciekawe, ale tamto stado chyba nie idzie w dół, co?

Stary Roger zadarł głowę na Śnieżne Ciemno i udał, że patrzy. Był już w takim wieku, kiedy zaczyna się ślepnąć – osiemdziesiąt łonczasów czy coś. Nie przyznawał się, że prawie nic nie widzi, żebyśmy nie zdecydowali, że ma już nie być naszym głównym myśliwym – no i nie powinien nim być – więc nie powiedział, że widać tam tylko mgłę.

– No, nie, chyba... ten... z wełniakami to zawsze ciężko powiedzieć.

Głupota, pomyślałem, że ten staruch ma nami dowodzić. Naszej grupie, całej Rodzinie zresztą, zaczynało brakować jedzenia. Jeszcze nic strasznego, ale przez niektóre wstania wszyscy chodzili trochę głodni. No i kogo wysyłamy, żeby dowodził polowaniem na wełniaki? Ślepego, starego durnia!

– Idą w przeciwną stronę – stwierdził zimno David. – Lepiej zejdźmy i spróbujmy dopaść te, co zeszły wcześniej.

– A skąd ty wiesz, że tam na górze to nie te same, co zeszły wcześniej? – zapytał Met. Wysoki, potężny chłopak, ale nie za bystry i nie za często się odzywał. – Może już były na dole, a teraz wracają.

– Popatrz na ślady, Met – David dźgnął go w ramię. – Popatrz, kurna, na ślady. W dół idą, nie? Ani jeden nie idzie w górę. Popatrz, Einsteinie, w którą stronę mają palce. Wychodzi, że trochę ich jeszcze na dole jest, nie? I ja mówię, że zostaną na dole, póki na niebie jest Gwiezdny Wir.

– To może tu poczekamy, aż będą wracać? – zapytał Met.

Głupi pomysł. Ze skór mieliśmy tylko pasoskóry, takie przepaski i po koźlej skórze na ramionach. Marzliśmy w bose stopy.

– Sprytnie, jej, jak sprytnie – powiedział David i popatrzył na Meta z tym swoim uśmiechem, co nie był naprawdę uśmiechem, przez dziurę w twarzy świstał mu oddech, przez te drugie usta, w miejscu gdzie powinien mieć nos, ciągle wyglądające na czerwone i bolące. – Ty sobie, Met, zostawaj ile chcesz, ja tam na zgorzej nie mam ochoty.

Zawsze był takim sarkastycznym chamem. Ale to, i walenie ludzi końcem dzidy, to i tak było najbardziej przyjacielskie z jego zachowań.

– Ktoś jeszcze chce się odmrozić razem z Metem, to proszę bardzo – dodał. – A reszta schodzi stąd tam, gdzie naprawdę są wełniaki, jasne?

Było zimno zimno, nawet kiedy się przytknęło plecy do drzewa. Bo tutaj rosły tylko małe drzewa, które nie dawały tyle ciepła, co wielkie czerwoniuchy albo białuchy na dole w Dolinie. Ale z drugiej strony, pomyślałem sobie, Met wcale tak głupio nie myślał. Gdybyśmy tylko znaleźli jakiś sposób, żeby móc tu trochę dłużej zostać, moglibyśmy zrobić dużo dużo więcej wełniaków, bo one wszystkie musiały tędy przejść, kiedy schodziły z Ciemna na ziąb, albo wracały do niego. To czemu nie pomyśleliśmy, żeby jakoś się tu ogrzać? Czemu nie wzięliśmy więcej skór, nie porobiliśmy sobie skór, którymi można by się jakoś obwiązać? Czemu nie wymyśliliśmy jakichś skór, które da się nałożyć na stopy? Czemu po prostu postanowiliśmy, że pod Ciemnem jest zwyczajnie za zimno i za trudno, żeby chociaż spróbować sobie jakoś z tym poradzić?

No, ale tak było, i już. Zeszliśmy w dół wzdłuż strumienia i zaraz wokół pojawiły się wysokie drzewa, wszędzie lampki, białe, czerwone, niebieskie, a ta wąska przerwa między drzewami rozrosła się do Doliny Zimnej Ścieżki. Mała była – w godzinę dałoby się ją obejść dookoła i dojść do wąskiej przerwy w drzewach, która prowadziła do Okrągłej Doliny, gdzie mieszkaliśmy.

– Ciekawe, gdzie te wełniaki chodzą – powiedziałem. – Może do jakiegoś innego lasu za górami?

– Innego lasu? – prychnął Lis. – John, nie udawaj durnia. Na pewno nie ma niczego tak dużego jak Okrągła Dolina.

– Nieprawda! Kiedy Tommy, Angela i Trzej Towarzysze pierwszy raz zobaczyli Eden, wszędzie były światełka...

– Za górami mieszkają Ludzie Cienie – przerwała mi Lucy Lu swoim powolnym, donośnym, rozmarzonym głosem.

Miała okrągłą, bladą twarz i wodniste oczy. Często chodziła po innych grupach w rodzinie i proponowała, że porozmawia z cieniami ich zmarłych, w zamian za kawałki czarnoszkła, stare skóry i resztki jedzenia.

– Bzdury – powiedziała Tina. – Nie ma żadnych Ludzi Cieni.

Ja też tak myślałem. Szkoda czasu na rzeczy, które ludzie widują kątem oka albo w snach. Na fiuta Harry’ego, aż nadto jest prawdziwych rzeczy, które widać jak na dłoni! Które można wziąć w ręce i pomacać.

– Nie mówiłabyś tak, jakbyś ich widziała, jak ja – dodała Lucy Lu tym swoim rozmarzonym głosem, jakby w połowie była w naszym świecie, a w połowie w świecie jakichś cieni, które widzi tylko ona.

– Niektórzy mówią, że niebo to wielki płaski kamień – wtrącił nagle Gerry – a Gwiezdny Wir to skalne lampki, które pod nim rosną, tak jak w jaskiniach. Ten wielki płaski kamień leży brzegami na Śnieżnym Ciemnie. Ciemno jest tam po to, żeby miał się na czym trzymać.

– To dopiero jest bzdura – powiedziała Tina, śmiejąc się gardłowo. – Chłopak, to dopiero jest bzdura. I, Gerry, poza tobą nikt tego nie mówi. Wymyśliłeś to przed chwilą. Bo chcesz być inny, jak twój bohater John.

– Nie wymyśliłem! – zawołał ze śmiechem Gerry.

Był zadowolony, że przerwał moją sprzeczkę z Lucy Lu i Lisem.

– Pewnie, że tak. W życiu nie słyszałam czegoś tak z dupy wyjętego.

– No, przed Najstarszymi lepiej o tym nie mów – dodał Stary Roger. – To by im się nie spodobało. Zresztą, jakby Tommy i Gela przylecieli z Trzema Towarzyszami z Gwiezdnego Wiru, jakby był tylko skalnymi lampkami na jakimś kamieniu?

– To co, Gerry nie może mieć własnych pomysłów? – zapytałem. – Najstarsi mogą sobie wymyślać bajki, jakie zechcą, a my musimy wierzyć, że to prawda?

– Ty uważaj, John – powiedział David. – Ty, kurna, uważaj, co mówisz.

– Obrostki! – prychnął Stary Roger. – Kiedy ja byłem młody, Najstarszych się szanowało. Nikt nigdy nie mówił, że Prawda jest wymyślona.

Ja też nie sądziłem, że Prawda jest wymyślona. Nie wątpiłem, że Tommy, Angela i Trzej Towarzysze przylecieli z nieba. Mieliśmy w końcu Pamiątki, mieliśmy Ziemskie Modele, mieliśmy stare napisy i rysunki wydrapane na drzewach. Po prostu nie podobało mi się, że niektórzy mają tę starą historię na własność, tylko dla siebie, i mogą wyciągać z niej, co im się podoba.

***

Zaraz potem Stary Roger podzielił nas na pary i kazał rozproszyć się po Dolinie Zimnej Ścieżki na poszukiwanie wełniaków. Ja dostałem do pary Gerry’ego. Wysłał nas do wąskiego wąwozu zwanego Gardłem, który prowadził prosto do samej Okrągłej Doliny.

– Do samego Gardła, rozumiecie – powiedział – ale dalej nie. Tym sposobem zobaczycie wszystkie kozły, które uciekną przed nami.

Poszliśmy do Gardła, przyczailiśmy się z dzidami i czekaliśmy na kozły. Na górze nad nami było takie miejsce, na takim skalnym czubku po prawej stronie Gardła, patrząc w stronę Rodziny. Kiedyś tam wlazłem. Pokazałem to teraz Gerry’emu.

– Tam jest pięć sześć dobrych, suchych jaskiń – powiedziałem mu – a przed każdą trochę płaskiej przestrzeni. Można by siedzieć i patrzeć na las. A trochę w dole jest staw, trzy pięć metrów i ciepły ciepły od korzeni kolczaków.

– Dobre miejsce do mieszkania dla Rodziny – powiedziałem mu. – Dużo lepsze niż to co teraz. Jest wszystko co trzeba: staw, jaskinie. Blisko do ścieżek wełniaków. Pewnie i czarnoszkło by się znalazło, jakby dobrze poszukać.

Gerry parsknął śmiechem.

– Ty to czasem dziwnie dziwnie gadasz. Jak to, dobre miejsce dla Rodziny? Rodzina to jest miejsce!

– Miejsce, ale i ludzie. Ludzie mogą się przenosić, prawda? Przynajmniej niektórzy. Ludzie i miejsce to nie musi być to samo. Rodzina może się ruszyć, a to byłoby tylko nowe miejsce.

– Ale musimy zostać przy Kręgu! – zaprotestował Gerry. – Inaczej Ziemia nas nie znajdzie, jak po nas wrócą! Daj spokój, John, ty czasem...

Urwał i roześmiał się, jakby dotarło do niego, że żartowałem, choć na chwilę udało mi się go nabrać.

A ja sam nie byłem pewien, żart to czy nie.

– Wejdźmy głębiej w las – powiedziałem.

Gerry wzruszył ramionami. Zrobi, co zechcę. Gerry zaliczał się do tych, którym inni muszą mówić, co mają robić i jakimi być.

– Ale mieliśmy zostać w Dolinie Zimnej Ścieżki – stwierdził.

– No tak, ale tylko trochę pójdziemy.

***

I jak tylko weszliśmy przez Gardło do lasu nad Okrągłą Doliną, natknęliśmy się na lamparta.

Staliśmy na jednej z tych polan, jakie robią się między białuchami, kiedy stara grupa drzew usycha, a nowa jeszcze się z Podziemia nie przebiła. Wszędzie wokół mieliśmy białuchy i kolczaki, kwiaty świeciły im na biało i niebiesko, pasły się na nich przelotki, a pod nogami rosły gwiazdokwiaty. Lecz tutaj, w tej otwartej przestrzeni rosły tylko malutkie gwiazdokwiatki, przy samej ziemi, a nad głowami mieliśmy doskonale widoczny Gwiezdny Wir, niezasłonięty żadnymi gałęziami i lampami.

Właśnie kucałem, żeby napić się ze strumienia, kiedy go zobaczyłem.

– Gerry, patrz! Tam! – szepnąłem, zerwawszy się na równe nogi.

– Co tam?

Kępka gwiazdokwiatów pomiędzy drzewami na moment rozbłysła i przygasła z powrotem. Potem to samo stało się pomiędzy kolejnymi drzewami, na lewo od tamtych. I to samo jeszcze trochę dalej.

– Na cycki Geli! – jęknął Gerry. – Szybko! Włazimy na drzewo!

Nie ruszyłem się. Kolejne kwiaty rozbłysły i zniknęły. A Gwiezdny Wir cały czas się palił, przelotki przelatywały, migając, a drzewa robiły hmmmf, hmmmf, hmmmf, a las robił hmmmmmm, jak zawsze.

Kwiaty znowu rozbłysły i przygasły. Tym razem zauważyłem cień samego lamparta, prawie niewidoczny wśród tych kwiatów na skórze, przesuwających się do tyłu, kiedy idzie naprzód, tak żeby wydawało się, że stoi w miejscu. Krążył dookoła nas, jak to lamparty, wkoło i wkoło – czysta, bezgłośna ciemność, przesuwająca się w tle wędrujących po skórze świecących kwiatów.

– Zdążymy do tego białucha – szepnął Gerry. – Tak szybko nie biega.

Obaj obserwowaliśmy przesuwający się pomiędzy drzewami ciemny kształt, cały czas obracając się tak, żeby stać twarzą do niego. (Dziwnie to musiało wyglądać, kiedy tak staliśmy i jednocześnie się obracaliśmy). Zerknąłem szybko na drzewo, o którym mówił Gerry, i widziałem, że ma rację. Zdążymy tam bez problemu, o ile po drodze o coś się nie potkniemy. Oczywiście lampart, gdy tylko zobaczy, że się ruszamy, przestanie krążyć. Przestanie krążyć i się rzuci, ale jeśli dobrze wyczujemy moment, będziemy już pod drzewem, już będziemy się wciągać na gałęzie. Wtedy zostanie tylko wołać i czekać – niedługo przybiegnie Stary Roger, David, Lis i reszta, z wrzaskiem, z dzidami, z łukami i strzałami, a lampart rozpłynie się z powrotem w lesie. Dorośli pokrzyczą na nas, że nie zostaliśmy w Dolinie Zimnej Ścieżki, ale za to będziemy mieli super historię do opowiadania, więc tak bardzo się tym nie przejmą – zwłaszcza jeśli trochę się ją doprawi: jak to szczęki lamparta kłapały nam tuż pod stopami, kiedy wskakiwaliśmy na gałęzie, jak patrzyły na nas jego zimne oczy... wszystko to, co ludzie zawsze dodają, żeby opowieści wydały się bardziej interesujące od prawdy.

Ale z drugiej strony, taka historia może i jest ciekawa i zajmująca, ale nie wpływa na nas specjalnie, prawda? Ludzie będą jej słuchać przez jedno wstanie, może dwa, ale nie zmienią zdania o Gerrym i o mnie. Bo zrobiliśmy tylko to samo, co każdy by zrobił – zobaczyliśmy lamparta, rozejrzeliśmy się za drzewem, uciekliśmy.

– Chcesz, to biegnij – szepnąłem; obaj cały czas obracaliśmy się w miejscu, żeby stać twarzą do tego krążącego wokół nas stworzenia – biegnij.

– Co? A ty...

Ale był zbyt przestraszony, żeby się spierać. Pobiegł, ile sił w nogach, przez otwartą przestrzeń, do drzewa.

A ja? Ja zobaczyłem, jak lampart się zatrzymuje. Jak się obraca. Jak oczy mu migoczą, kiedy szykuje się do skoku za nim.

– Eeee! – wrzasnąłem. – Tutaj!

Odwrócił głowę, żeby popatrzeć na mnie. Gerry wgramolił się na dolne gałęzie drzewa i zaczął się wspinać na sam szczyt. Lampart powoli podszedł w moim kierunku, stanął i zaczął mnie obserwować. Teraz, gdy stał bez ruchu, plamki na bokach przestały się poruszać i tylko migotały, zupełnie tak samo jak prawdziwe gwiazdokwiaty. Skóra pod spodem była czarna czarna. Nie czarna jak czarne włosy, nie czarna jak pióra gwiezdnika, nie czarna jak zwęglone drzewno. Nic z tych rzeczy nie jest naprawdę naprawdę czarne. A skóra lamparta nie ma włosów, futra, piór czy łusek. W ogóle nie odbija światła. Nie ma konturów. Nie ma żadnych odcieni. Jest czarna czarna jak niebo za Gwiezdnym Wirem. Czarna czarna jak dziura, co idzie aż na samo dno wszystkiego, jak Dziura w Niebie.

Chciało mi się płakać. Chciało mi się krzyczeć, że zrobiłem błąd i na razie kończymy grę. Żałowałem, że po prostu nie pobiegłem jak Gerry, jak zrobiłby każdy inny chłopak, albo każdy dorosły, chyba że była ich cała banda myśliwych z mocnymi dzidami, z prawdziwymi grotami z czarnoszkła. Ja miałem tylko dziecinną dzidę na kozły, z drzewcem z odrostu czerwoniucha i byle jakim grotem z kolca kolczaka, nasadzonym na koniec i przyklejonym klejem z gotowanego drzewnego soku.

Ale nie było sensu krzyczeć czy płakać. Nawet bać się nie było sensu. Przecież nie powiem lampartowi, że się poddaję i już się nie bawię, prawda? Jak dzieciak, co bawi się w chowanego? Przecież lampart nie powie: „No dobra, przegrałeś, koniec”. Podjąłem decyzję i przepadło.

Stanąłem więc w dobrej pozycji, ścisnąłem dzidę i obserwowałem lamparta, czekając na jego atak. Uczucia gdzieś zniknęły. Nie były teraz potrzebne. Postarałem się przez chwilę nic nie czuć. W tym byłem całkiem dobry.

– Ratunku! – zaczął się drzeć Gerry z wierzchołka drzewa. – Na Gelę, pomóżcie! Lampart! Lampart! Wielki lampart zaraz zeżre Johna!

– Gerry, cicho bądź, debilu – zasyczałem. – Nie mogę się przez ciebie skupić i naprawdę mnie, kurna, zje.

Lampart mnie obserwował. Oczy lamparta są okrągłe, płaskie i wielkie jak ludzka dłoń, no i nie poruszają się w głowie, jak nasze oczy. Nie chodzą z boku na bok. Ale z bliska, tak jak ja stałem, było widać, że w środku różne rzeczy się jednak poruszają, drobne, błyszczące, wędrujące iskierki. Całkiem jakby zaglądać mu w myśli w jego wielkiej czarnej głowie. Jakby je było naprawdę widać. Można je zobaczyć, ale nie da się zrozumieć. Widać tylko, że tam są.

Lampart zaczął śpiewać.

Patrząc mi prosto w oczy wielkimi, pustymi, lśniącymi krążkami, otworzył pysk i zaśpiewał tę rozkoszną, powolną, smutną pieśń lampartów, tym swoim przyjemnym, smutnym głosem, zupełnie jak u kobiety. Wszyscy oczywiście dobrze to znali – te dobiegające gdzieś z daleka, z lasu ooooo-iiiii-aaaaa, brzmiące tak ludzko, że aż trudno sobie było wyobrazić, że to nie człowiek. Każdy budził się choć raz ze snu, słysząc ten śpiew. Każdy myślał sobie, na serce Geli, jak to dobrze dobrze, że jestem w Rodzinie i dookoła pełno ludzi. A potem słuchał znajomych odgłosów z innych grup Rodziny, które miały inne wstania: ludzie gotowali mięso, skrobali skóry, budowali szałasy z gałęzi i kory, rąbali drzewa kamiennymi toporami, gadali, śmiali się, kłócili i krzyczeli.

I dzięki tym przyjemnym głosom ludzi, którzy nie spali, lampart w lesie wydawał się bardzo daleko, jakby w innym świecie, zbyt odległym, żeby się nim przejmować. W końcu to tylko zwierzę, jedno z wielu za ogrodzeniem, poluje sobie tam na swój dziwny sposób, właściwie niewiele się różni od nietoperza, drzewnego lisa albo pełzaka. Człowiek wzdychał, przewracał się na drugi bok, mościł w skórach, układał wygodnie, i z powrotem zapadał w sen. Czuł się nawet przytulniej niż przedtem, słysząc z daleka tego samotnego lamparta, a samemu będąc bezpiecznym w ciepłym miejscu, za płotem – tak jak przytulnie się robi, kiedy się słyszy padający na szałas deszcz, a samemu siedzi się w środku, gdzie sucho i ciepło.

Tylko że dla mnie to się nie działo gdzieś daleko za płotem. Lampart stał tuż przede mną i nie śpiewał żadnemu kamieniakowi albo skoczkowi. Śpiewał mnie. Śpiewał mi kołysankę, opłakiwał dawne czasy, śpiewał pieśń miłosną, powoli cichnącą, powoli gasnącą, wtapiającą się w tło i coraz dalszą, cichszą i cichszą, aż znalazła się gdzieś daleko, aż już jej tu nie było, aż zapomniała się i przepadła.

I wtem potwór rzucił się prosto na mnie, przeskakując te kilka metrów pomiędzy nami, otwierając paszczę szeroko szeroko, gotowy, żeby zabić, a śpiew został z tyłu, tak jak te jego plamki. Wyrwałem się z rozmarzenia. Uniosłem dzidę. Zaczekałem na odpowiedni moment, wiedząc, że mam tylko jedną próbę, jedną szansę, żeby to zrobić. Zamierzyłem się dzidą i kazałem sobie ją tak trzymać i czekać. Jeszcze nie... Jeszcze nie... Jeszcze nie... Teraz!

Na nazwy Michaela, to dopiero było przyjemne! Wymierzyłem jak trzeba. Wsadziłem dzidę prosto w paszczę lamparta, prosto w jego wielkie, gorące gardło.

Łup! – koniec drzewca dzidy uderzył mnie w pierś i odrzucił do tyłu. Chlap! – całego mnie obryzgał wielki kleks zielonoczarnej krwi lamparta. Czarny potwór zwalił się na ziemię i zaczął się miotać, bulgotać, dławić i szarpać pazurami tę straszną, ostrą rzecz, która wbiła mu się w gard­ło i nie pozwalała oddychać. Pośpiesznie odtoczyłem się z zasięgu wierzgających łap. Aaaaarr-aaaaarr-aaaaarr, robił lampart, próbując pozbyć się dzidy, aaaaarr-aaaaarr-aaaaarr. Topił się. Topił się we własnej krwi. Zaraz zresztą przestał ryczeć i tylko trochę się wił i bulgotał. A jeszcze potem znieruchomiał.

– Na fiuta Toma, ty go, kurna, zrobiłeś!

Gerry zeskoczył z drzewa i biegł do mnie.

Pozbierałem się na nogi. W głowie wszystko mi się pomieszało i nie wiedziałem, co myśleć i co mówić.

– Lucy Lu myśli, że lamparty to zmarłe kobiety. – Tyle się ze mnie wydobyło, dziwacznym, cienkim głosem. – No wiesz, ci Ludzie Cienie. Mówi, że dlatego mają taki głos i takie smutne smutne te piosenki. To bzdura, jak wszystko, co ona mówi. Rozumiesz....

– John, debilu, o czym ty, do cholery, mówisz? Zrobiłeś to! No popatrz! I to sam! Na kark Toma, sam to zrobiłeś!

Cały się trząsłem. Bardziej trząść się chybaby się nie dało, nawet gdybym godzinę łaził goły po Śnieżnym Ciemnie.

– Powiem ci coś śmiesznego – odezwałem się. – Jak zobaczyliśmy te wełniaki tam na górze, to przez chwilę myślałem, że to jest Lon Downik z Ziemi. Hehe. Głupio, co?

Gerry roześmiał się.

– Na fiuta Toma, John! Przed chwilą zrobiłeś lamparta!

– Ale może któregoś wstania ktoś naprawdę przyleci, nie myślisz? Mówią, że statek im się uszkodził, kiedy Angela i Michael gonili go Kosmicznym Rajdowozem i próbowali zatrzymać. Mówią, że przeciekał. Ale nawet jeśli po drodze z powrotem się rozpadł, nawet jeśli Trzej Towarzysze zginęli, to ludzie z Ziemi musieli się wcześniej czy później dowiedzieć, nie? W końcu mieli tam Komputera i Radyjo? No dobra, wylecieli z Edenu dwieście łonczasów temu. Ale pomyśl, ile czasu buduje się taki statek. Zobacz, stary Jeffo pół łonczasu robi z drzewa jedną byle jaką łódź do łowienia ryb na Wielkostawie.

Gerry chwycił mnie za ramiona i potrząsnął.

– Na cycki Geli, John, przestań no gadać o cholernych łodziach z nieba! Zrobiłeś lamparta! Sam! Dziecięcą dzidą!

I dziwne dziwne to było. Lampart przede mną dalej się wił, cały byłem w jego czarnej krwi i cały się trząsłem trząsłem. Jednocześnie z oczu ciekły mi łzy, bo myślałem o Trzech Towarzyszach, którzy zostawili Tommy’ego i Angelę na Edenie i próbowali wrócić na Ziemię – Dixonie, który wpadł na pomysł, żeby ukraść gwiezdny statek, Mehmecie, którego Angela lubiła najbardziej, bo był miły, i łagodnym Michaelu, który ponazywał rośliny i zwierzęta. Żałowałem, że nie wiadomo co się z nimi stało, kiedy popłynęli po niebie na Ziemię, w tej przeciekającej gwiezdnej łódce.

I myślałem, że szkoda, że nie wiadomo, kiedy ktoś z Ziemi po nas przyleci.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...