Fragment książki

7 minut czytania

Gdzie kryje się wub

Załadunek był już prawie skończony. Optus stał przy statku z rękoma skrzyżowanymi na piersiach. Twarz miał zasępioną. Kapitan Franco powoli zszedł po trapie, uśmiechnął się.

— O co chodzi? — zapytał. — Za wszystko ci zapłaciliśmy.

Optus nie odrzekł słowa. Odwrócił się, zebrał fałdy swej szaty. Wtedy kapitan przydepnął końcem buta skraj jego tuniki.

— Jeszcze chwila. Nie odchodź. Jeszcze nie skończyłem.

— Tak? — Optus odwrócił się z godnością. — Wracam do wioski. — Spojrzał w kierunku zwierząt i ptactwa, które zaganiano bądź wnoszono po trapie na statek. — Muszę zająć się organizacją następnych polowań.

Franco zapalił papierosa.

— Czemu nie? Twoi ludzie mogą się udać na sawannę i znowu tropić zwierzynę. Ale dopiero kiedy my będziemy już w połowie drogi między Marsem a Ziemią…

Optus odszedł, nie rzekłszy więcej ani słowa. Franco podszedł do pierwszego oficera, stojącego przy trapie.

— Jak idzie? — zapytał. Spojrzał na zegarek. — Udało nam się ubić tutaj niezły interes.

Pierwszy spojrzał na niego kwaśno.

— A dlaczego, pana zdaniem, tak się stało?

— O co ci chodzi? Potrzebujemy tego bardziej niż oni.

— Zobaczymy się później, kapitanie. — Oficer utorował sobie drogę po trapie, na którym tłoczyły się długonogie marsjańskie biegusy, i wszedł na statek. Franco patrzył, jak znika we wnętrzu. Właśnie zamierzał ruszyć jego śladem, kiedy zobaczył to.

— Mój Boże! — Zatrzymał się, zagapił, ręce mimowolnie oparł na biodrach.

Peterson szedł w stronę statku, z twarzą poczerwieniałą od wysiłku i prowadził to na sznurku.

— Przepraszam, kapitanie — wystękał, szarpiąc za sznurek.

Franco ruszył w jego stronę.

— Co to jest?

Wub zatrzymał się chwiejnie, wielkie cielsko powoli opuścił na ziemię. Najwyraźniej miał zamiar usiąść, przymknął lekko powieki. Kilka much bzyczało przy jego boku, machnął ogonem.

Usiadł. Wokół zapanowała cisza.

— To jest wub — oznajmił Peterson. — Kupiłem go od tubylca za pięćdziesiąt centów. Powiedział, że to bardzo niezwykłe zwierzę. Niezwykle szanowane.

— To? — Franco szturchnął wielki, wydęty bok wuba. — To jest świnia! Ogromna, brudna świnia!

— Tak, proszę pana, to jest świnia. Tubylcy mówią na nią „wub”.

— Ogromna świnia. Musi ważyć ze czterysta fantów. — Franco złapał za kosmyk szorstkiej sierści. Wub westchnął ciężko. Otworzył oczy, malutkie i wilgotne. Potem jego wielki ryj zadrżał. Po policzku spłynęła mu łza i płasnęła o ziemię.

— Być może nadaje się do jedzenia — nerwowo zasugerował Peterson.

— Wkrótce się przekonamy — odparł Franco.

***

Wub przeżył start rakiety, przez cały czas śpiąc w ładowni statku. Kiedy już byli w przestrzeni i wszystkie sprawy szły gładko, kapitan Franco kazał swoim ludziom zagnać wuba na górę, chcąc się na własne oczy przekonać, co z niego za stwór.

Wub chrząkał i kwiczał, kiedy pędzono go korytarzem. No, chodź — denerwował się Jones, ciągnąc za sznur.

Wub zataczał się, ocierając bokiem o gładkie, błyszczące ściany. Wpadł do przedsionka i bezwładnie zwalił się na podłogę. Wszyscy poderwali się na równe nogi.

— Dobry Boże — odezwał się French. — A cóż to jest?

— Peterson mówi, że to jest wub — odparł Jones. — Jest jego własnością. — Kopnął wuba w bok.

Wub wstał niepewnie, dysząc ciężko.

— Co się z nim dzieje? — French podszedł bliżej. — Jest chory?

Obserwowali stwora. Wub żałośnie przewrócił oczami. Rozejrzał się dookoła, spoglądając na ludzi.

— Myślę, że on jest spragniony — powiedział Peterson. Poszedł po wodę.

French pokręcił głową.

— Nic dziwnego, że mieliśmy takie kłopoty ze startem. Musiałem na nowo sprawdzić wszystkie rachunki dotyczące obciążenia.

Peterson pojawił się z powrotem, przyniósł wodę. Wub zaczął ją z wdzięcznością chłeptać, opryskując ludzi. W drzwiach pojawił się kapitan Franco.

— Przyjrzyjmy mu się. — Podszedł bliżej, krytycznie mrużąc oczy. — Dałeś za niego pięćdziesiąt centów?

— Tak jest — odrzekł Peterson. — Jest wszystkożerny. Dałem mu pszenicę i zjadł. A potem ziemniaki, obierki, odpadki ze stołu i mleko. Wszystko chyba żarł z radością. Gdy skończył, położył się i zasnął.

— Rozumiem — powiedział kapitan Franco. — Natomiast co do jego smaku… Oto jest pytanie. Wątpię, czy ma sens tuczenie go dalej. Dla mnie jest już dość tłusty. Gdzie jest kucharz? Ma zaraz się tu zjawić. Chcę się dowiedzieć…

Wub przestał chłeptać wodę i spojrzał w górę na kapitana.

— Doprawdy, kapitanie — powiedział wub. — Proponuję, byśmy zmienili temat.

W pomieszczeniu zapadła martwa cisza.

— Co to było? — zapytał Franco. — Przed chwilą?

— To wub, proszę pana — odparł Peterson. — Powiedział coś.

Wszyscy spojrzeli na wuba.

— Co on powiedział? Co on powiedział?

— Zaproponował, byśmy zmienili temat.

Franco podszedł do wuba. Obszedł go dookoła, badawczo przyglądając mu się ze wszystkich stron. Potem cofnął się i zatrzymał przy grupce ludzi.

— Zastanawiam się, czy przypadkiem w środku nie schował się tubylec — oznajmił z namysłem. — Może powinniśmy go rozkroić i sprawdzić.

— Na litość boską! — załkał wub. — Czy wy, ludzie, tylko o tym potraficie myśleć, o zabijaniu i krojeniu?

Franco zacisnął pięści.

— Wyłaź stamtąd! Kimkolwiek jesteś, wyłaź!

Nic się nie poruszyło. Ludzie stali razem, ich twarze pozbawione były wyrazu, patrzeli w milczeniu na wuba. Wub zakręcił ogonkiem. Nagle odbiło mu się głośno.

— Proszę o wybaczenie — powiedział wub.

— Nie wydaje mi się, żeby tam ktoś w środku był — stwierdził Jones stłumionym głosem.

Wszyscy popatrzyli po sobie.

Do pomieszczenia wszedł kucharz.

— Pan mnie wzywał, kapitanie? — spytał. — Co to za zwierzę?

— To jest wub — oznajmił Franco. — Zostanie skonsumowany. Gdybyś mógł go zważyć i zastanowić się jak…

— Naprawdę wydaje mi się, że powinniśmy porozmawiać — powiedział wub. — Jeśli to możliwe, chciałbym to z panem omówić, kapitanie. Nietrudno dostrzec, że pan i ja nie zgadzamy się w pewnych podstawowych kwestiach.

Dłuższą chwilę trwało, zanim kapitan był zdolny cokolwiek odrzec. Wub czekał dobrodusznie, zlizując krople wody z ryja.

— Chodźmy do mojej kajuty — rzekł w końcu kapitan. Odwrócił się i wyszedł z pomieszczenia.

Wub powstał i potruchtał za nim. Ludzie stali i patrzyli, jak wychodził. Potem usłyszeli odgłosy niezgrabnego gramolenia się po schodach.

— Zastanawiam się, jaki będzie wynik tej rozmowy — odezwał się kucharz. — Cóż, jestem w kuchni. Dajcie mi znać, gdy się coś okaże.

— Jasne — powiedział Jones. — Z pewnością.

Wub z westchnieniem rozmościł się w kącie.

— Musi mi pan wybaczyć — powiedział. — Obawiam się; że nawykłem do częstego zażywania wypoczynku. Kiedy jest się tak wielkim jak ja…

Kapitan niecierpliwie pokiwał głową. Usiadł przy biurku i splótł dłonie.

— W porządku — odparł. — Porozmawiajmy więc. Jesteś wubem? Nie mylę się?

Wub wzruszył łopatkami.

— Tak przypuszczam. To znaczy w ten sposób nazywają nas tubylcy. My posługujemy się własnym określeniem.

— I mówisz po angielsku? Kontaktowaliście się już wcześniej z Ziemianami?

— Nie.

— A więc gdzie się nauczyłeś?

— Mówić po angielsku? A czy ja mówię po angielsku? W ogóle nie wydaje mi się, żebym akurat mówił. Zbadałem pański umysł…

— Mój umysł?

— Przebadałem jego zawartość, szczególnie zaś jego strukturę semantyczną, jak to zwykłem nazywać…

— Rozumiem — powiedział kapitan. — Telepatia. Oczywiście.

— Jesteśmy bardzo starą rasą — ciągnął dalej wub. — Bardzo starą i bardzo nieruchliwą. Swobodne poruszanie się sprawia nam dużo trudności. Zdaje pan sobie sprawę, że ktoś tak ociężały i powolny znajduje się właściwie na łasce i niełasce bardziej ruchliwych form życia. Żadnego więc pożytku nie mielibyśmy z rozwijania czysto cielesnych organów samoobrony. W jaki sposób moglibyśmy zwyciężyć? Zbyt masywni, by uciekać, nazbyt miękcy, by walczyć, zbyt dobroduszni, by polować dla przyjemności…

— Czym się więc odżywiacie?

— Jemy rośliny. Warzywa. Jesteśmy niemalże wszystkożerni. Jesteśmy też bardzo liberalni. Tolerancyjni, eklektyczni i liberalni. Żyjemy i pozwalamy żyć innym. W taki sposób udało się nam przetrwać. — Wub spojrzał na kapitana. — I dlatego też tak gwałtownie protestuję przeciwko temu pomysłowi z upieczeniem mnie. Jestem w stanie dostrzec, jakim torem biegną myśli w pańskiej głowie… większość obrazów w pańskiej duszy to wizerunek mnie w lodówce, reszta na ruszcie, odpadki rzucimy kotu…

— A więc potrafisz czytać w myślach? — zapytał kapitan. — Bardzo interesujące. Coś jeszcze? Chodzi mi o to, co jeszcze potraficie robić w tym stylu?

— Jeszcze kilka tego typu drobiazgów — odpowiedział wub nieobecnym głosem, rozglądając się po pomieszczeniu. — Pięknie się pan tu urządził, kapitanie. Całkiem czysto u pana. Szanuję schludne formy życia. Niektóre z marsjańskich ptaków są również dosyć czyste. Wyrzucają odpadki ze swych gniazd i wymiatają je…

— W samej rzeczy. — Kapitan pokiwał głową. — Ale wracając do przedmiotu naszego sporu…

— Właśnie. Mówił pan o zjedzeniu mnie na kolację. Smak, tak mi powiadano, jest przedni. Jestem trochę tłusty, lecz mięso mam delikatne. W jaki jednak sposób mielibyśmy doprowadzić do nawiązania trwałych stosunków między waszą rasą a moją, jeśli upieracie się przy tak barbarzyńskich poglądach? Zjeść mnie? Powinien pan raczej przedyskutować ze mną podstawowe i najważniejsze kwestie: filozofię, sztuki piękne…

Kapitan wstał.

— Filozofia. Być może zainteresuje cię wiadomość, że przez najbliższy miesiąc trudno będzie znaleźć dla ciebie coś do zjedzenia. A niestety tak się składa, że odpadki ze stołu…

— Zdaję sobie sprawę. — Wub pokiwał głową. — Ale czy nie byłoby bardziej w zgodzie z waszymi demokratycznymi zasadami, gdybyśmy ciągnęli zapałki albo coś w tym stylu? Mimo wszystko demokracja jest po to, by chronić mniejszość przed pogwałceniem jej praw. A więc, skoro każdy z nas dysponuje jednym głosem…

Kapitan ruszył w kierunku drzwi.

— Chyba ci się przewróciło w głowie. — Otworzył drzwi. Chciał właśnie coś powiedzieć…

Zamarł z rozwartymi ustami, wpatrzony pustym wzrokiem w przestrzeń. Jego palce wciąż ściskały klamkę.

Wub obserwował go. Po chwili wybiegł truchtem z pomieszczenia, przeciskając się w progu obok kapitana. Potem ruszył korytarzem, pogrążony w rozmyślaniach.

W pomieszczeniu panowała cisza.

— A więc widzisz — powiedział wub — mamy nawet wspólny mit. W twojej pamięci odnalazłem wiele znanych mi mitologicznych symboli. Isztar, Odyseusz…

Peterson siedział w milczeniu, wpatrując się w podłogę. Poprawił się na krześle.

— Mów dalej — powiedział. — Proszę, mów dalej.

— W waszym Odyseuszu odnajduję postać wspólną mitologiom większości rozumnych ras. Interpretuję to w następujący sposób: wędrówka Odyseusza jest zdobywaniem przez jednostkę świadomości siebie samej. Pojawia się tu więc idea rozłąki, separacji od rodziny i narodu. Proces indywidualizacji.

— Ale Odyseusz wraca przecież do swego domu. — Peterson zerknął przez okno luku na gwiazdy, nieskończone pole gwiazd płonących niewzruszenie w pustym wszechświecie. — Na koniec wraca do domu.

— Jak muszą to zrobić wszystkie istoty. Czas rozłąki wreszcie dobiega końca, stanowił jedynie krótki okres wędrówki duszy. Ma swój początek, potem koniec. Wędrowiec powraca do swej ziemi i przedstawicieli swej rasy…

Wtem otworzyły się drzwi. Wub przerwał i odwrócił wielką głowę.

Do pomieszczenia wszedł kapitan Franco, za nim widać było twarze pozostałych. Zawahali się w drzwiach.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...