1
Tożsamość: Olympia Onassis
– Nie! Nie! Po pańskiej drugiej lewej stronie – rzuciłam gniewnie, wskazując paczkę papierosów, którą miałam zamiar kupić. Serce wciąż waliło mi jak młotem po straszliwej awanturze, którą Alex zrobił mi na ulicy. Chciał, żebyśmy zamieszkali razem, a raczej próbował wprowadzić się do mnie. Nie byłam na to gotowa – w gruncie rzeczy, nie byłam pewna, czy kiedykolwiek będę. Właśnie ze sobą zerwaliśmy, tym razem na dobre.
Od tygodni niemal nie sypiałam, co w niczym nie pomagało.
Wpatrujący się we mnie zza lady farmaceuta powiedział coś w jakimś obcym języku. Języki wymierają ponoć szybciej od żab, ale czytałam gdzieś, że w tym mieście i jego dzielnicach nadal używa się niemal tysiąca różnych dialektów. Co za bajzel!
Wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: „I co teraz?”.
Pomruk zniecierpliwienia ludzi stojących za mną w kolejce o mało nie pokonał mojego głodu nikotyny. O mało, ale nie całkiem. Kupienie głupiej paczki papierosów wymagało, żeby farmaceuta osobiście zweryfikował zaświadczenie o moich nanouprawnieniach, a ja nie miałam zamiaru przechodzić przez to wszystko jeszcze raz.
– Chwila! – Uniosłam jedną rękę, grzebiąc drugą w torebce; szukałam słuchawki sieci komórkowej. Czułam niechęć do chirurgicznych implantów, więc nadal używałam staromodnych gadżetów. Boleśnie zdawałam sobie sprawę z wpatrzonych we mnie zniecierpliwionych oczu, ale wsunęłam słuchawkę do ucha.
– Camele lighty! – powtórzyłam, pokazując palcem przeszkloną gablotę.
Język, którym się posługiwał, natychmiast przetłumaczono w słuchawce.
– Jak już pani mówiłem, to nie są camele. Paczka wygląda tak samo, ale będzie pani musiała przejść na drugą stronę ulicy, żeby dostać camele. – Z nadzieją w oczach wskazał drzwi wyjściowe.
Westchnęłam.
– W porządku, niech będzie, cokolwiek pan ma.
Sięgnął do gabloty i podał mi paczkę. Chwyciłam ją i zaczęłam się przepychać przez tłum ku wyjściu, a kiedy otworzyłam paczkę, natychmiast obciążono mój kredyt za tę transakcję. Kopnęłam w drzwi i wypadłam na zewnątrz, płosząc wchodzących klientów.
Palenie to zły nawyk, którego nauczyłam się od matki. Nie rozmawiałyśmy ze sobą od lat, a nawet jeśli dochodziło między nami do jakiejkolwiek wymiany zdań, i tak się mną nie interesowała. Podobnie jak nie interesowała się ojcem, co ostatecznie doprowadziło do tego, że przeniósł się z resztą rodziny do jakiejś komuny technofobów w Montanie. Nie byłam w stanie skontaktować się z nim niemal od tak dawna, jak nie rozmawiałam z matką, i tego też nie miałam zamiaru jej wybaczyć w najbliższym czasie.
Stanęłam tuż przed drzwiami do apteki, żeby zapalić, przymknęłam oczy i zaciągnęłam się głęboko.
Śródmieście pulsowało wokół światłami reklam. Niemal każdy cal kwadratowy przestrzeni od latarni do chodnika wypełniały ruchome afisze zapowiadające nowe przedstawienie na Broadwayu albo zapraszające do wielowszechświata. Tuż nade mną tańczyła holograficzna głowa, skrząc się i chybocząc w zasnuwającym ją papierosowym dymie. „Odwiedzajcie Tytana, kąpcie się w metanowych deszczach!”
Zaciągając się po raz drugi, zerknęłam na uśmiechniętą głowę. „Kąpcie się w metanowych deszczach?” To nie brzmi sexy. Powinni byli raczej zaproponować coś takiego: „Unieś ją na wyżyny – kochajcie się na węglowodorowej pustyni”. Uśmiechnęłam się posępnie pod nosem. „Kochajcie się” – to coś zupełnie mi obcego, nie tylko na Tytanie.
Metaliczny, zrobotyzowany surogat, którego kątem oka widziałam za sobą w kolejce w aptece, wpadł na mnie zupełnie bez ostrzeżenia i przycisnął mnie mocno do muru. Z przejęcia krew odpłynęła mi z twarzy, ale strach i zdumienie ustąpiły szybko miejsca wściekłości. Odepchnęłam go, wrzeszcząc i wymachując rękoma.
– Złaź ze mnie!
Odepchnęłam się od muru znacznie łatwiej niż się spodziewałam. Staliśmy naprzeciw, wpatrując się w siebie przez chwilę, moje gniewne spojrzenie napotykało martwe spiżowo-szare gałki. Obdarzył mnie, jak mogłam się domyślać, przelotnym spojrzeniem, poruszył rękoma w przedziwnym mechanicznym geście, jakby chciał wzruszyć ramionami, i zniknął w strumieniu pieszych. Rzuciłam się za nim w pościg, ale niemal natychmiast się poddałam.
Trzęsłam się.
Oddychając nierówno, wytarłam ślinę z kącików ust. Opuściłam głowę i przekonałam się, że ukradł mi papierosy. Ręce drżały mi w takt chybotania się holograficznej głowy zachwalającej nade mną Tytana. Między palcami prawej dłoni wciąż tlił się obojętnie papieros.
Nikt z przechodniów niczego nie zauważył, a raczej nie chciał zauważyć. Domyśliłam się, że syntetykowi chodziło o papierosy, choć nie miałam pojęcia, że roboty palą.
Cholerne miasto.
Przyszło mi do głowy, żeby zadzwonić do Alexa, ale przypomniałam sobie niedawną awanturę, a poza tym byłam już spóźniona na prezentację. Roztrzęsiona, rzuciłam niedopałek na chodnik, zmiażdżyłam go stopą i wyszłam spod markizy, żeby przyłączyć się do płynącego Zachodnią Pięćdziesiątą Siódmą morza pieszych.
Wbijając się w tłum, wypatrywałam nurtu, który zaniósłby mnie do krawężnika. Daleko przede mną ktoś zaklął głośno i przystanął. Powstrzymany na chwilę pęd zmusił falę ludzi do rozwidlenia się wokół przeszkody.
To była moja szansa.
Podpłynęłam do stojącego, wykonałam zwód za plecami mężczyzny i zgodnie z oczekiwaniami pochwycił mnie przeciwny nurt, płynący w pożądanym przeze mnie kierunku. Potem wpadłam na jakąś absurdalnie wyglądającą kobietę, pomalowaną błyszczącą czerwoną farbą, z wystającymi skądś tam pawimi piórami.
– Z drogi! – warknęłam. Odepchnęłam ją na bok, skręciłam ku krawędzi ulicy i przepchnęłam się łokciami do krawężnika, gdzie wyciągnęłam rękę wśród lasu innych wyciągniętych rąk.
– Dziesięć! Dziesięć! – krzyknęłam na cały głos, oferując dziesięciokrotność zwykłej taryfy. Byłam zmęczona i przestraszona, i chciałam się stąd wydostać.
Od strumienia aut oderwała się taksówka i przystanęła przede mną, a moja hojność naraziła mnie na wściekłe spojrzenia zgromadzonych wokół ludzi, także polujących na taryfę. Kiedy uniosły się maleńkie skrzydlate drzwi taksówki, pokazałam im środkowy palec.
Wsiadłam do pojazdu. Owiało mnie chłodne, przefiltrowane powietrze, zatrzasnęły się drzwi. Odczekałam chwilę, żeby się opanować, przymknęłam powieki, powoli odetchnęłam, starając się pozbyć napięcia.
– Dokąd, proszę pani? – rozdzwonił się metaliczny głos. Było to samoprowadzące się elektryczne auto, jeden z tych hondasoftów z silnikami w kołach; niewiele więcej od plastikowej rury na deskorolkach, gdyby ktoś chciał znać moje zdanie, ale taksówka tak czy inaczej.
Nabrałam powietrza w płuca.
– A… – Jaki jest do cholery adres mojego biura? Wyprostowałam się w panice. Co się ze mną dzieje? Pracuję tam od ponad dziesięciu lat!
– Dokąd, proszę pani?
– Jedną sekundę – rzuciłam. Przypomniawszy sobie, że wciąż mam słuchawkę w uchu, zadzwoniłam do mojego asystenta technicznego. – Kenny, podaj mi adres naszego biura.
– Piąta Aleja 555 – zakłopotany Kenny odpowiedział niemal natychmiast, a ja powtórzyłam adres taksówkarzowi.
Zaczerwieniłam się. Jak mogłam zapomnieć? Potrzebowałam drinka. Taksówka natychmiast przyspieszyła i włączyła się do ruchu. Oparłam się w fotelu i znów zrobiłam kilka głębokich wdechów, starając się pozbyć ucisku w piersi, kiedy pędziliśmy przez miasto.
2
Podniosłam ostrożnie jasną papierową serwetkę z czarnego blatu stołu konferencyjnego i otarłam pot z karku. Byłam zdenerwowana. Patricia Killiam, słynna matka chrzestna rozszerzonej rzeczywistości, postanowiła pojawić się osobiście na zaplanowanym na dziś zebraniu marketingu – a jeśli nie osobiście, to w postaci biostymulowanej prokury.
Co dla mieszkańców Atopii było jednym i tym samym.
Nowe konto Cognixa było największym przedsięwzięciem, jakim mieliśmy zajmować się w firmie, a mnie wyznaczono do kierowania ostatnimi negocjacjami. Po takim awansie mogłam wreszcie wyjść z cienia i grać pierwsze skrzypce. Napięcie było ogromne.
Musiałam się spieszyć, przebiegłam sprintem kilka ostatnich jardów do windy, ale zdążyłam na czas. Natychmiast rzucili mnie wraz z przygotowaną przeze mnie prezentacją na pożarcie ludziom z Cognixa. Mój pokaz nie był dobry – atak robota i zanik pamięci w taksówce dały mi się we znaki – nie zmieściłam się w czasie.
Ale zrobiłam, co do mnie należało. Oparłam się wygodniej na krześle i przyglądałam się, jak mój współpracownik Bertram kończy prezentację.
Myślałam o kłótni z Alexem. Nie chodziło tylko o zamieszkanie razem. Alex zawsze się czepiał, że spędzam za mało czasu z jego rodziną, jego braćmi i siostrami, którzy nieustannie mnie krytykowali. Właśnie to było źródłem ciągłych napięć między nami, a on tylko pogarszał sytuację, upierając się, że przemawia przeze mnie mój własny brak poczucia bezpieczeństwa. Wychował się w dużej rodzinie, pragnął mieć dzieci, a ja nie potrafiłam sobie wyobrazić, żeby ktokolwiek przy zdrowych zmysłach chciał sprowadzać potomstwo na ten świat. Rozpadający się świat.
Kątem oka zauważyłam, że nadszedł email z sierocińca Washington Heights, w którym pracowałam jako wolontariuszka. Nie chciałam mieć dzieci z Alexem, ale to nie oznaczało, że los dzieci w ogóle mnie nie obchodził. Wiedziałam, czym jest porzucenie przez rodziców. Ale to była wyłącznie moja sprawa. Skasowałam wiadomość, zanim ją zauważono.
Przeniosłam wzrok z powrotem na Bertrama. Po tylu nadgodzinach, które poświęciłam na pracę nad projektem, nie mogłam uwierzyć, że mój szef chciał początkowo oddać Bertramowi (niesforna grzywa kasztanowych włosów, absurdalna pantomima w groteskowym, multifazowym garniturze, wybuchy śmiechu z własnych żartów) kierowanie ostatnimi negocjacjami. Ale wnosząc z tego, jak reagowano na pokazywaną przez niego końcówkę MOJEJ prezentacji, to, co robił, przynosiło efekty. Czułam, że kariera wymyka mi się z rąk.
Chciało mi się palić.
Może już jestem na to za stara? W dzisiejszych czasach wszystkie dzieciaki używają sztucznej inteligencji do wykonywania większości zadań. Było mi trudno nadążyć za tym pędem. Na myśl o dzieciakach znów przypomniałam sobie Alexa. Czy popełniłam największy życiowy błąd? Kłuło mnie w brzuchu.
– Cognix: jutro zaczyna się dziś! – rzucił na zakończenie Bertram, wskazując z rozmachem przyszłość.
Rozległ się cichy aplauz.
Chwila! To mój slogan! Co on sobie myśli, prezentując go dzisiaj? Miałam przedstawić to hasło reklamowe dopiero jutro. Myślałam, że doszliśmy do porozumienia.
Szef zerknął na mnie.
– Coś nie tak, Olympio? – Roger, uosobienie średniej kadry menadżerskiej, zawsze trzymał w dłoni filiżankę kawy, a w szafie nieskończony zapas źle skrojonych garniturów i tandetnych krawatów. – Chciałabyś coś dodać? – Podniósł filiżankę do ust i upił łyk kawy. Wszyscy wpatrywali się we mnie.
Chryste, ależ tu duszno.
– Ja… ee… ja… – wyjąkałam, ale nie zdołałam niczego wykrztusić.
Wydawało mi się, że w sali brakuje powietrza, znów czułam ucisk w piersiach, jakby ściskanych imadłem. Zerwałam się od stołu i wybiegłam z sali, musiałam odetchnąć.
– Niech ktoś wezwie lekarza! – usłyszałam krzyczącego za moimi plecami Rogera. Oczy zaszły mi mgłą, ogarnęła mnie ciemność.
3
– To tylko zwykły atak paniki. – W łysinie doktora odbijał się wiszący wysoko panel lamp, tworząc ponad nieskazitelnie czystym kitlem lśniącą od potu aureolę. Wokół jego szyi wisiał nieprzydatny stetoskop. Pochylił się nad biurkiem i złożył dłonie, którymi podparł brodę, przyjmując, jak przypuszczam, zamyśloną pozę. – Ciągle pani pali?
Głupie pytanie. Wiedział, oczywiście, że palę.
– Tak, ale dbam o kondycję.
Kiwnął głową i zajrzał do notatek, wyczuwając, że lepiej nie rozpoczynać dyskusji na ten temat.
– To da się wyleczyć…
– Utrzymuję organiczną dietę farmaceutyczną – przerwałam mu. – Muszę ograniczyć przyjmowanie leków.
Coś w tym człowieku przypominało mi nigdy niekończący się korowód mężczyzn, z którymi po odejściu ojca spotykała się moja matka. Małżeństwo moich rodziców od samego początku było skazane na porażkę – grecko-szkocki melanż to najlepsza recepta na katastrofę.
Doktor spojrzał na mnie, zastanawiając się, co powiedzieć.
– Stres i lęk często prowadzą w tych czasach do zgonów. Naprawdę musi pani o siebie zadbać.
Spłodzili mnie jako usprawiedliwienie dla przepojonego złością związku. Miałam być spoiwem, które nie zadziałało, choć kłócili się o to bez przerwy, zupełnie nie zwracając przy tym uwagi na mnie. Jako dorosła przyjęłam nazwisko matki, Onassis. To była jedyna rzecz, jakiej od niej chciałam.
– Dobrze się pani czuje? – Doktor zauważył, że błądzę gdzieś myślami.
– Tak, tak. – Marzyłam, żeby się stąd wydostać. – Na pewno jest jakaś inna droga niż leki. Może nanoboty?
– Ale one i tak wykorzystują lekarstwa – tłumaczył. – Służą tylko za przekaźniki.
– Więc muszę sama dać sobie z tym radę. – Przewróciłam oczami. – Medytacja, techniki relaksacyjne…
Co za gówno… Tego nie musiałam dodawać.
– To z całą pewnością dobrze się pani przysłuży na dłuższą metę, ale doraźnie…
– Więc co pan proponuje? – Dlaczego od razu nie może przejść do rzeczy?
Odetchnął.
– Myślę, że dysponujemy czymś, co byłoby dla pani idealne, ale nadal rozważam opcje.
– I? – Czekałam na objawienie. Przyjął kolejną irytującą zamyśloną pozę.
– Stres i lęk to problemy głęboko zakorzenione w naszym społeczeństwie – odpowiedział spokojnie. – Choć da się je leczyć objawowo lekami, medykamenty nie rozwiązują kryjących się za nimi przyczyn. Medycyna uporała się z większością poważnych chorób, ale ludzki umysł to wciąż zagadka…
Poprawił się na krześle.
– Powstał nowy system rozszerzonej rzeczywistości, który testujemy na wybranych klientach – zaczął i podniósł ręce, bo chciałam zaprotestować. – Zanim pani coś powie, mogę zapewnić, że nie mam na myśli żadnych implantów w sensie chirurgicznym. Korzystała już pani z dostarczających lekarstwa nanobotów, a to, o czym mówię, jest krokiem dalej.
Pokiwałam głową.
– Okay.
– Połyka pani tabletkę i popija ją szklanką wody. W tabletce znajdują się urządzenia w skali nano, nazywane „sprytocytami”, które rozprzestrzeniają się w pani organizmie i podłączają do układu nerwowego. Są w stanie modyfikować sygnały przepływające przez neurony…
Znów nie byłam w stanie skupić uwagi, a doktor to zauważył. Nienawidziłam technicznego bełkotu.
Przerwał i spojrzał na mnie uważnie, zanim zaczął mówić dalej.
– Jeśli kiedykolwiek doszłaby pani do wniosku, że działanie systemu wywołuje dyskomfort czy też chciałaby się go pani pozbyć, prosta komenda dezaktywuje wszystko, a sprytocyty są wypłukiwane z pani ciała i wydalane. To bardzo łatwe.
Uśmiechnął się, na co odpowiedziałam uśmiechem. Wiedziałam już, co takiego opisuje.
– To zostało już przetestowane? – zapytałam.
Mówił o nowym atopijnym systemie Cognixa, którym zajmowaliśmy się w firmie. System nie był jeszcze dostępny na rynku, ale wiedziałam, że przeprowadzają testy na wybranej grupie klientów. Rozchmurzyłam się. Wyglądało na to, że ktoś z samej góry zwrócił na mnie uwagę. Może w końcu dostanę jednak to konto.
– System był testowany klinicznie od lat i jest w pełni dopracowany. Nie mogę podać pani nazwy handlowej, ale to nie powinno mieć znaczenia, prawda?
Byłam pewna, że wiedział, że wiem, o czym mówi, ale musiał trzymać się procedury. Grałam w tę grę, zdając sobie sprawę, że wszystko zostanie poddane ocenie kogoś z Cognixa, kiedy tylko wyrażę zgodę.
– Nie, raczej nie, jeśli uważa pan, że to pomoże… – odpowiedziałam, usiłując ukryć radość. Zastanawiałam się, czy będzie mnie karmił moimi własnymi sloganami marketingowymi.
– Jedną z głównych przyczyn stresu i lęku są reklamy. – Przerwał, wiedząc, że jestem specjalistką od reklam. – Moje zalecenie brzmi tak: powinna pani wykorzystać system do usunięcia ich na jakiś czas ze środowiska, w którym pani przebywa, i przekonać się, jak się pani poczuje.
– Jasne, brzmi zachęcająco.
Nie był pewien, czy to nie sarkazm, ale wyczuł poprawę mojego nastroju.
– Czy mam wypisać receptę?
Kiwnęłam głową.
– Będę miała nad tym całkowitą kontrolę?
– Oczywiście.
Chwila ciszy, podczas której patrzyliśmy sobie w oczy.
– Jest pani gotowa?
– Na co?
– Jeśli jest pani gotowa…
Kolejna pauza, po której kiwnęłam głową. Słuchawka, którą wciąż miałam w uchu, zadzwoniła cicho, odbierając elektroniczną receptę od automatycznej asystentki doktora.
Lekarz nalał z butelki, którą trzymał w szafce za biurkiem, wody do papierowego kubeczka – i podał mi kubek wraz z białą tabletką.
– Proszę to połknąć. To środek nasenny, który uśpi panią podczas wstępnej fazy zbierania danych.
Odebrałam od niego tabletkę i kubek. Spojrzał mi prosto w oczy.
– Olympio, czy wyraża pani zgodę na przekazywanie danych osobowych programowi?
Kiwnęłam głową po raz drugi.
– To obejmuje również pani prywatne dane z przeszłości, rozumiemy się?
– Tak – odpowiedziałam.
– Nie będziemy w stanie aktywować systemu dzisiaj. Musi pani wrócić do mnie pod koniec tygodnia, ale wszystko zainstalujemy już dziś.
Przyjrzałam się z roztargnieniem pigułce, wrzuciłam ją do ust i popiłam wodą, a potem oddałam mu pusty kubek.
– Proszę za mną. – Wstał i wyprowadził mnie z gabinetu do mniejszego pomieszczenia, w którym stała kapsuła – łóżko dopasowane do ludzkich kształtów. Przypominało to stare łóżka z solariów. – Musi się pani rozebrać.
Wykonałam polecenie bez pośpiechu. Środek nasenny zaczynał działać, a mój mózg pływał w oceanie spokoju. Położyłam się w kapsule, a zaraz potem oblepił mnie kleisty żel.
– A teraz proszę się odprężyć. – Opuścił górną część kapsuły. Zamknęła się z sykiem, całkowicie izolując mnie od otoczenia. W półśnie czułam dotykające mnie i łaskoczące drobne paluszki, jakieś świetliste wzory migotały mi pod powiekami, a w uszach słyszałam piski jak podczas badania słuchu. Czułam łagodne skurcze mięśni, wzdłuż całego ciała przebiegały słabe wyładowania elektryczne. Słodkawe i słonawe płyny przepłukiwały mi usta, nozdrza wypełniał gryzący dym, robiło mi się na przemian zimno i gorąco.
Zasnęłam i śniło mi się, że lecę nad polami złocistych stokrotek, a na pięknym złocistym niebie świeci słońce. Śniłam o żywych, choć nieżyjących dzieciach o błękitnych oczach, wypełnionych niebieskimi oceanami bólu.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz