Prolog
Cześć, Reg – powiedziała, podchodząc. Reginald, cóż za staromodne imię dla kogoś w jego wieku; zupełnie do niego nie pasowało.
– Czułem, że przyjdziesz – odpowiedział, ale nie podniósł wzroku.
Uwielbiała jego głos i oszczędność w słowach. Reg zawsze potrafił ją pocieszyć, nawet gdy nic nie mówił – a milczał prawie zawsze.
– Mogę z tobą posiedzieć?
Wiedziała, że się uśmiechnął, choć nie odwrócił się do niej. Pytanie nie wymagało odpowiedzi, on zaś nie lubił strzępić języka.
– Co u ciebie? – zapytała i z westchnieniem usiadła obok.
– To samo co wczoraj.
– Czyli będziesz zrzędził.
– Przy tobie nie będę.
– Zniosę każdy twój humor, Reg, wiesz przecież.
Spojrzał na nią i mimo że tego pechowego ranka była świadkiem śmierci pacjenta, widok twarzy Rega, smutnej, łagodnej, ukrytej za niesforną brodą i umorusanej po całym dniu pracy, podniósł ją na duchu i zapewnił poczucie bezpieczeństwa. Od dawna podejrzewała, że celowo się chowa pod półdługimi, orzechowymi włosami, kapeluszem, a nawet tą nieszczęsną brodą, ale choćby próbował, nie był w stanie ukryć oczu. Tych szarozielonych oczu, które zdradzały bystrość umysłu i zauważały wszystko, a jednak zapraszały do jego świata niewielu, gdyż przy innych przeważnie nie podnosił wzroku. A teraz te oczy patrzyły na nią; kryło się w nich mgliste rozbawienie, lecz przede wszystkim mądrość. Miał swoje tajemnice, ale przecież taki był z natury – wszystko, co się z nim wiązało, było tajemnicze. Pielęgniarki wzdrygały się, gdy o nim wspominała; twierdziły, że jest grubiański, pomylony albo odrażający. Nic podobnego. Przynajmniej wobec niej tak się nie zachowywał.
– Ktoś umarł? – zapytał, ponieważ się w niego wpatrywała.
Jak to możliwe, że zna ją aż tak dobrze? Czasami doprowadzało ją to do szału. Wezbrała w niej fala emocji, które dotąd trzymała na wodzy, ale nie chciała się rozpłakać. Nie mogła się rozpłakać. Jeśli praktyki czegokolwiek ją nauczyły, to tego, by nie odsłaniać się całkowicie przed pacjentami, bo inaczej także i ją ogarnie cierpienie. Ale nie chodziło tylko o nieokazywanie smutku. W chwilach spokoju martwiła się, że zachowuje się ozięble i wpuszcza bardzo niewiele osób za mur, który tworzy wokół siebie. Tak naprawdę nie miała wielkiej ochoty dzielić się z kimś swoim życiem. Oczywiście Reg się nie liczył. Był nieznajomym, z którym zaprzyjaźniła się tak dawno temu, że nie potrafiła sobie przypomnieć dnia w szpitalu, kiedy nie mogłaby go znaleźć gdzieś w ogrodzie – zawsze w pobliżu, zawsze gotowego poświęcić jej kilka minut, zawsze wiedzącego, co w danej chwili powiedzieć... nawet kiedy w zasadzie się nie odzywał. Z pewnością czegoś jej brakowało – może za jej samotność odpowiadał jakiś gen... taki, który sprawia, że normalni ludzie szukają kontaktu z innymi i budują przyjaźnie. Ona najwidoczniej go nie miała. Wydawało się, że nie pasuje do świata ludzi, w którym żyła, i nie czuła się jego częścią. Nie wyróżniała się wyglądem, mówiła jak każdy inny człowiek, a nawet do pewnego stopnia postępowała tak jak każdy inny. Ale gdzieś była luka – przepaść nie do pokonania pomiędzy nią a innymi. Reg był dla niej jakąś przedziwną liną ratunkową, bo on też nie mógł się odnaleźć, i chyba ją rozumiał, choć nigdy nie rozmawiali na tak osobiste tematy.
I tak szła przez życie obojętnie – zawsze... nawet w kontaktach z rodzicami. Przez wiele lat wydawało jej się, że to dlatego, że została adoptowana. Poszła nawet na terapię, do tego stopnia ją to niepokoiło – lecz w głębi serca wiedziała, że nie była to wyuczona reakcja i że nie wywołała tego informacja o adopcji. Nie, to tkwiło głębiej. Było zapisane w jej osobowości. I przez tę właśnie cechę swojego DNA, czy cokolwiek to było, nie czuła pełnej więzi z nikim oprócz Rega, szpitalnego dozorcy.
– Tak – odpowiedziała. Wreszcie była gotowa przyjąć do wiadomości, że Jim Watkins pożegnał się z życiem.
Reg się nie odezwał.
– Mhm – potwierdziła, lecz bardziej przypominało to cichy jęk: kolejna fala poczucia winy ogarnęła całe jej ciało i ścisnęła żołądek. Odpowiadała na pytanie, którego nie zadał, a jednak oboje wiedzieli, że to pytanie wisi w powietrzu.
Zaczęła się tłumaczyć, choć nie domagał się wyjaśnień.
– Staram się nie wybierać, Reg. Muszę być ostrożna.
– Ocal wszystkich.
– Nie mogę. Już i tak wystarczająco się wyróżniam. Wyobrażasz sobie, jak rozdmuchałyby to media, gdyby się zorientowały?
Wzruszył ramionami.
Uśmiechnęła się szyderczo i półgębkiem.
– A odpowiedzialni dziennikarze to tylko wierzchołek góry lodowej. Prasa brukowa i popularne magazyny, zwykli pismacy... Te beznadziejne programy o odkryciach podciągane pod publicystykę – powiedziała, krzywiąc się – po prostu by się na to rzuciły.
Pokręcił głową, lekko rozbawiony, ale zbity z tropu.
– Nigdy by mi nie dali spokoju, Reg.
– Mizernie wyglądasz.
– W twoich ustach to brzmi jak żart.
– Nawet gdybym zjadł konia z kopytami, to nie byłoby po mnie widać.
– Kłamiesz. Znam cię o wiele lepiej, niż ci się wydaje. Mizernie wyglądamy, Reg, bo wypełnia nas pustka. Nie ma w nas nic prócz dziwnego cierpienia. Rozpoznałam je w tobie, kiedy tylko cię ujrzałam: kiedy wkroczyłeś w moje życie i podstawiłeś mi nogę.
– Nie podstawiłem ci nogi – mruknął.
– A jak byś to nazwał?
– Sam się potknąłem i wpadłem na ciebie.
– I nie pozwoliłeś mi pójść do jasnowidza na Festiwalu z Innego Świata.
– Bzdura. Byliśmy sobie obcy. Jak mógłbym wtedy wpływać na ciebie?
– Nie byliśmy sobie obcy. Nawet jeśli nigdy wcześniej się nie spotkaliśmy, to zawsze miałam dziwne przeczucie, że znam cię całe życie.
Prychnął drwiąco i podał jej połowę pomarańczy, którą pracowicie obierał w czasie rozmowy. Wzięła ją do ręki, wdychając otaczający ich świeży, cytrusowy zapach.
– Ile masz lat, Reg?
– Nie wiem.
Roześmiała się.
Spojrzał na kawałek pomarańczy, który trzymał w dłoni.
– Naprawdę. Żyję już za długo – powiedział, spuszczając wzrok. – Nigdy tak naprawdę nie wiedziałem.
– Cóż, pod tymi wszystkimi kędziorami – powiedziała, targając jego brodę – wyglądasz na jakieś trzydzieści pięć lat.
– A ty masz dopiero dwadzieścia i uznano cię za geniusza, więc wiesz już, jak to jest, kiedy wszyscy bacznie ci się przyglądają – odparł, wracając do poprzedniego tematu.
– No właśnie! – warknęła. – Prawie rok nie dawali mi spokoju, kiedy się dowiedzieli, że w tak młodym wieku dostałam się na medycynę. Teraz wszystko przycichło. Jestem zwyczajną stażystką w dużym miejskim szpitalu.
– I w tajemniczy, często niewyjaśniony sposób ratujesz ludziom życie.
– Słuchaj, chcę, żeby wszyscy po prostu przyjęli do wiadomości, że mam talent i naprawdę wcześnie zaczęłam się rozwijać. Nic na to nie poradzę. I na to, że mam szósty zmysł w kontaktach z pacjentami, też nic nie można poradzić, ale nie chcę robić z tego widowiska. A tak się właśnie stanie, jeśli pójdę ścieżką, którą sugerujesz. W szpitalu zaczną coś podejrzewać, ludzie zaczną się domagać mojej obecności przy wszystkich operacjach, a media zaczną mnie czcić jak jakiegoś mesjasza.
– Może jesteś mesjaszem.
– Przestań! – powiedziała i trzepnęła go wierzchem dłoni.
Zjadła pomarańczę, delektując się cierpką eksplozją smaku. Przez kilka minut siedzieli w milczeniu i obserwowali toczące się w ogrodzie życie – matki pchające wózki, psy wyprowadzające właścicieli, pary migdalące się w cieple jesieni.
– Ale jak to możliwe, że tak nam ze sobą dobrze, Reg? Może to dlatego, że oboje jesteśmy sierotami?
– Bo jesteśmy przyjaciółmi.
– Wymień jakiegoś innego przyjaciela.
– Nie mam innych i nie mów mi, że ty też nie masz, bo widziałem cię z ludźmi.
– Szpiegowałeś mnie, co?
Rzucił jej spojrzenie z ukosa.
Wyrzuciła kawałek pomarańczowej skórki między korzenie drzewa, pod którym siedzieli obok siebie.
– Widziałeś mnie z kolegami i znajomymi. Nie widziałeś mnie z przyjacielem. Moim jedynym przyjacielem jesteś ty. Przy tobie jestem szczera wobec samej siebie i mogę być naprawdę sobą.
– W takim razie jestem zaszczycony.
– Więc wyjaśnij mi, dlaczego tak jest.
– Bo jestem takim wspaniałym towarzyszem.
Westchnęła.
– Żaden z ciebie towarzysz. Odzywasz się tylko wtedy, kiedy ktoś się odezwie do ciebie. Milkniesz na długo i trudno wtedy cokolwiek powiedzieć... – skinęła głową, kiedy już chciał się odezwać – ...przy mnie tego nie robisz, przyznaję, ale nawet w czasie najzwyklejszej pogawędki każdy, kto z tobą rozmawia, czuje się strasznie niezręcznie. Obserwuję cię. Nie nawiązujesz kontaktu wzrokowego, nie uśmiechasz się, głównie wzruszasz ramionami i czasem burkniesz coś pod nosem. Przerażasz kobiety.
Wzruszył ramionami, jak gdyby potwierdzając jej słowa.
– To taki mój talent.
– Chciałabym cię rozumieć.
Zaryzykował i położył dłoń na jej dłoni, po czym cofnął ją jak oparzony.
– Rozumiesz. A dzięki temu rozumiesz też samą siebie. – Reg wstał i pomógł jej się podnieść. – Jesteśmy z jednej gliny. Po prostu pogódź się z tym, że jesteśmy samotnikami i na szczęście mamy siebie.
Skinęła głową. Objęła go na moment; wiedziała, że będzie zakłopotany, lecz przez chwilę trwali w uścisku.
– Dziękuję, Reg.
– Ludzie będą gadać – powiedział, odsuwając się od niej.
– Niech gadają. Już i tak czuję się jak na cenzurowanym.
Reg zmarszczył brwi; w jego oczach kryło się pytanie.
– Nie potrafię tego wyjaśnić. – Westchnęła. – Ale często mam wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. No wiesz, ukrywa się i podsłuchuje.
Lekko się do niej uśmiechnął.
– Pewnie się w tobie zakochał, ale jesteś taka niedostępna, że nie wie, jak zacząć rozmowę.
– Czyżby? A ty pewnie wiesz, jak to jest, co?
Reg ponuro się uśmiechnął i pokręcił głową.
– Widzimy się jutro? Przyniosę coś więcej niż pomarańczę.
– To randka. Przynieś czekoladę – rzuciła przez ramię.
– Pa – odpowiedział łagodnym tonem Corbel de Vis z Penraven, po czym uniósł dłoń, żegnając się z utalentowaną młodą stażystką, która nie miała pojęcia, że w jej żyłach płynie królewska krew – że jest księżniczką na wygnaniu – i że zdolności uzdrowicielskie zawdzięcza magii, którą zabrała ze sobą z innego wymiaru, z pewnością z innej epoki... a co chyba najważniejsze, że jest kobietą, którą Corbel kocha.
1
Mężczyzna wyglądał przez okno, wypatrując wśród drzew jakiegoś ruchu, lecz odwrócił się, słysząc pukanie do drzwi.
– Wejść! – zawołał i zaczekał, aż do komnaty wkroczy jego osobisty doradca, niosący w rękach tacę. Zmarszczył brwi. – Nie musiałeś...
– Wiem, panie – odparł doradca. – Ale wypij choć jeden kielich.
Westchnął.
– Nadal ani śladu mojego kruka – dodał gderliwym tonem.
– Wróci – odpowiedział beznamiętnie doradca. – Zawsze wraca. – Odstawił tacę. – Najwidoczniej już świetnie poznał okolicę i czuje się swobodnie, odlatując na tak długo. To pora kwitnienia, imperatorze. Pewnie wszystkie ptaki zajmują się teraz swoimi sprawami.
Loethar ponuro pokiwał głową.
– Co słychać tam na dole, Freath?
– Wszystko przebiega zgodnie z przewidywaniami, panie. Atmosfera jest bardzo ożywiona; najwybitniejsze rody rzeczywiście są zadowolone z tego spotkania i dbają o swoje interesy polityczne, nie zapominając przy tym o równie ważnych koneksjach. I choć to już trzecie Posiedzenie imperium, to nadal można wyczuć pewne napięcie. Przedstawicielom Droste jak zwykle utarto nosa, ale mimo to są niemal tak zadowoleni jak ci z Cremond.
Loethar uniósł brew, a jego twarz wykrzywił grymas.
– Teraz przynajmniej wszyscy są równi. Nie ma królów, jedynym władcą jestem ja. Oho, widzę ten twój uśmieszek. Co dziś oznacza?
Freath skinął głową, potwierdzając jego domysły.
– Wybacz, panie, ale dla mieszkańców Koalicji Denova tak naprawdę nic się nie zmieniło. Może i oficjalnie nie ma królewskich rodów, ale nowe okręgi, jak je nazwałeś, panie, nadal składają hołd Penraven.
Loethar przytaknął.
– Nie sądzisz, że mi wybaczyli, Freath?
– Nie sądzę, imperatorze – odparł ostrożnie. – Dekada to ciągle za mało, by wymazać z ich pamięci doznane krzywdy. Śpieszę jednak zapewnić cię, panie, że udało ci się pozostawić jedynie blizny, a nie otwarte, jątrzące się rany. Stałeś się hojnym dobroczyńcą wszystkich największych rodów, które nadal cieszą się wieloma przywilejami i pozycją; właściwie nie mają na co narzekać.
– W rzeczy samej. Poza tym nie wtrącałem się zbytnio w ich rządy nad okręgami.
– A to kolejny powód, dla którego wykazują taką wyrozumiałość i coraz bardziej będą ci ufać, panie. Za chwilę po wstanie nowa dynastia, a wielu z nich tak bardzo obawia się wybuchu kolejnej wojny, że lojalnie wesprą twojego dziedzica.
Loethar ponuro się uśmiechnął.
– Nie mogę się doczekać narodzin syna. – Po chwili westchnął. – A w jakim nastroju jest imperatorowa?
– Marudnym... To chyba najtrafniejsze słowo, panie.
– Nie taka suknia, nie taka fryzura, za duży brzuch, za kwaśne napoje, za cierpkie potrawy.
– Za mało zainteresowany mąż – dodał Freath.
Loethar rzucił doradcy piorunujące spojrzenie. Czasami sam się zastanawiał, jak to się stało, że pozwolił temu surowemu człowiekowi na taką poufałość. Nawet teraz jeszcze nie w pełni ufał byłemu doradcy poprzedniej rodziny królewskiej, uważał jednak, że Freath jest najinteligentniejszą z osób, które na co dzień się wokół niego kręcą. Doceniał jego wnikliwość, sarkastyczne poczucie humoru, bezpośredniość i bystry umysł. Gdy porównywał go ze swoim zastępcą, przyrodnim bratem, nie dziwił się, że nie tylko zapewnił Freathowi pozycję, ale i skrycie ją chronił.
– Powinienem się martwić? – zapytał swobodnie, w duchu jednak pragnął usłyszeć opinię doradcy.
– Nie, panie. Jeśli jednak chciałbyś, aby życie w twoim domu było bardziej przewidywalne, to warto by poświęcić imperatorowej więcej uwagi. Spodziewa się przecież dziecka i czuje się bezbronna.
– Skąd wiesz, Freath? – Loethar westchnął i przyjął od doradcy puchar.
– Wiele lat spędziłem u boku brzemiennej królowej, panie. Iselda straciła kilkoro dzieci, zatem w ciąży była na ogół drażliwa. Bez wątpienia była zaniepokojona – miała przecież powody, skoro straciła tylu potomków – ale martwiła się także, że nie będzie już taka atrakcyjna dla Brennusa.
Loethar prychnął z pogardą.
– Trudno w to uwierzyć. Może gdybyś jej nie zabił, mógłbym się z nią ożenić!
– Doprawdy mam nadzieję, panie, że ściany nie mają uszu – rzekł Freath cierpkim tonem, Loethar zaś spojrzał na niego krzywo. Obaj zbyt dobrze znali napady złego humoru Valyi. – Brennus się nad nią rozpływał.
– Naprawdę?
– Był jak odurzony; to chyba najlepsze określenie. Bardzo rzadko się zdarza, by dwoje ludzi było sobie tak oddanych.
Loethar mruknął coś pod nosem. Rada Freatha wcale go nie pocieszyła. Właściwie jeszcze bardziej zniechęciła go do żony. Małżeństwo z Valyą było udręką. Od hucznej ceremonii zaślubin, przez którą z trudem przebrnął, stała się zachłanna na władzę i bogactwa, a szczególnie na ich powierzchowne oznaki. Wiedział dlaczego: chciała w ten sposób ogłosić ludności dawnej Koalicji, że choć niegdyś plotkowano i chichotano za jej plecami z powodu zerwanych zaręczyn z Valisarem, to teraz jest imperatorową, której należy składać hołd. A kiedy wreszcie da Loetharowi dziedzica, jej pozycja znacznie się umocni.
– Cóż, Valya doświadczyła w życiu wiele nieszczęścia. Długotrwałe trudności z zajściem w ciążę stanowiły ciężkie brzemię. Ale to się zmieniło. Może nasz syn da jej radość, dzięki której porzuci swoje mroczne myśli.
Freath się wyprostował.
– Mówiłeś mi kiedyś, panie, że nasza imperatorowa stawiła czoła ludziom, zwierzętom i naturze, by odnaleźć cię na równinach. Nie wiem jednak, co się działo po zaręczynach zerwanych przez Brennusa, a zanim nasza pani pojawiła się w Penraven dziesięć lat temu.
– Myślę, że nie zaszkodzi, jeśli się dowiesz. Ojciec Valyi obwiniał ją o to, że Brennus ją odrzucił, choć ponad rok nie widziała swojego przyszłego męża. Wysłał swoją jedyną córkę i dziedziczkę do klasztoru położonego w Zębach Lo, właściwie więżąc ją wśród zakonnic. Jak wyznała mi dawno temu, jest przekonana, że na pewien czas oszalała – prawdopodobnie na kilka lat. I choć czas zaleczył rany, nigdy nie stłumił gniewu. – Przeciągnął się i sięgnął po kielich stojący na pobliskim stole z plecionkowego drewna. – Uciekła. – Ziewnął. – I zaczęła szukać mieszkańców Stepów. Przebyła te góry w pojedynkę. Imponujące.
Freath w milczeniu rozważał te słowa. Loethar czekał, popijając wino.
– A zatem... – zaczął doradca, zasępiony. – Czy atak był pomysłem imperatorowej, panie? To już stare dzieje: chyba nic się nie stanie, jeśli podzielisz się ze mną tą wiedzą.
– Właściwie to nie był niczyj pomysł – skłamał Loethar. – Miałem buntowniczą naturę, nie satysfakcjonowało mnie przewodzenie ludności Stepów i pragnąłem znacznie więcej niż nędznych równin i okazjonalnych wizyt handlarzy z Koalicji, którzy uważali się za lepszych od nas. I wtedy znikąd pojawiła się ta niemal zagłodzona, niesamowita kobieta, której gniew dorównywał mojemu. Dała wyraz temu, co już od pewnego czasu działo się w mojej głowie.
– I tak rodzi się historia, panie – powiedział beztrosko Freath.
Loethar upił kolejny łyk wina i odwrócił się, patrząc na widok za oknem.
– Aż trudno uwierzyć, że od naszego najazdu na Brighthelm minęło dziesięć lat. Czuję się tu jak u siebie.
Freath zamrugał oczami.
– Bo jesteś u siebie, mój panie.
– Nie sądzisz, że zjednoczenie naszych ludów przebiegło pomyślnie, Freath?
– Tak, panie, zaskakująco pomyślnie.
– Tyle mieszanych małżeństw – kontynuował Loethar. – Naprawdę cieszy mnie, że krew naszych narodów zaczęła się mieszać.
– Generał Stracker pewnie by się nie zgodził – swobodnie dodał Freath.
– Jest krótkowzroczny. Gdyby to od niego zależało, większość ludności Koalicji właśnie użyźniałaby glebę. Nie byłoby ludzi, z których można by stworzyć imperium – odparł Loethar, ponownie żałując, że jego przyrodni brat nie jest choć w połowie tak wnikliwy jak doradca. Jego rozmyślania przerwało pukanie do drzwi; skinął głową, widząc pytające spojrzenie Freatha.
Freath otworzył drzwi i zamienił z kimś kilka słów. Po chwili zamknął je i odwrócił się do Loethara.
– Pora wychodzić, panie.
Loethar zaczął zapinać kaftan. Freath posłusznie podał mu kurtkę.
– Nie znoszę tych wszystkich oficjalnych strojów, Freath.
– Wiem, panie, ale to konieczne. Nie możesz wyglądać jak jakiś barbarzyńca. – Obaj się uśmiechnęli. – Co słychać na północy, panie?
Loethar wzruszył ramionami, pozwalając Freathowi sprawnie zapiąć swoją kurtkę, samemu zaś walcząc z kołnierzem.
– Na razie spokojnie. Nasi zwiadowcy patrolują las. Sławetny rabuś i jego brawurowi sługusi zwodzą mnie, ale na pewien czas ich uciszyliśmy. Od kilku księżyców nic się w tej okolicy nie dzieje.
Rozmowę przerwało im walenie do drzwi.
Freath zmarszczył czoło, Loethar jednak kiwnął głową. Doradca podszedł do drzwi i otworzył je.
– Muszę z nim porozmawiać – zażądał ktoś obcesowo.
– Generał Stracker, mój panie – oznajmił Freath, gdy barbarzyńca przeciskał się obok niego, wchodząc do komnaty.
– Stracker. O wilku mowa! – uprzejmie rzekł Loethar. – Właśnie mówiłem Freathowi, że byłeś na północy i że panuje tam spokój.
Usta Strackera rozszerzyły się w chytrym uśmiechu. Zielona tatua także rozciągnęła się na jego okrągłej twarzy o grubych rysach.
– Już nie taki spokój.
Loethar przestał krzywić się do odbicia w lustrze i odwrócił się do generała.
– Co się stało?
– Możliwe, że mamy naszego nieuchwytnego banitę.
Loethar z zaskoczenia aż otworzył usta i również się uśmiechnął.
– Mów.
Freath po cichu zajął się nalewaniem wina obu mężczyznom, podał je dyskretnie, po czym z powrotem wtopił się w otoczenie i stał w milczeniu. Choć się nie wtrącał, Loethar wiedział, że doradca słyszy każde słowo. To nie miało znaczenia. I tak omówiłby z nim tę sprawę.
– Nie mogę stwierdzić tego, co chciałbyś usłyszeć – w każdym razie jeszcze nie teraz – ale jeden z ludzi, jesteśmy prawie pewni, że jeden z banitów, został raniony strzałą.
– Faris?
– Możliwe.
– A zatem został ranny i uciekł? – dopytywał Loethar.
– Można tak powiedzieć – potwierdził Stracker, najwyraźniej niewzruszony napięciem w głosie imperatora.
– Skąd w takim razie stwierdzenie, że prawie go macie? Tylko dlatego, że raniliście człowieka, który być może należy do jego grupy? – Loethar prychnął pogardliwie i opróżnił puchar.
– Nie tak szybko, bracie. Posłuchaj do końca – rzekł Stracker, a w jego głosie pobrzmiewała przebiegła nuta. – Moi ludzie powiedzieli, że strzała trafiła go w udo. Z pewnością nawet ty się zgodzisz, że w takiej sytuacji każdy sam troszczy się o własną skórę.
Zapadła niezręczna cisza. W końcu Loethar niechętnie przytaknął.
– A co to ma do rzeczy?
Stracker szeroko się uśmiechnął.
– W tym wypadku było inaczej. Nasi żołnierze potwierdzili, że banici zebrali się wokół rannego, tworząc ze swoich ciał tarczę. Uciekali przed naszymi, niosąc go i próbując biec. Trzeba przyznać, że są sprytni i szybcy i że dobrze radzą sobie w lesie; nasi nigdy by im nie dorównali. Zniknęli w cieniu wielkich drzew, nim żołnierze zdołali wdrapać się na wzgórze.
– Do czego zmierzasz? – Loethar nie chciał wyjść na głupca, wiedział jednak, że rozczarowanie mąci jego myśli.
Stracker był wyraźnie zachwycony ociężałością jego umysłu.
– Spytaj Freatha, on z pewnością zrozumiał. – Swobodnie upił duży łyk ze swojego pucharu.
Loethar spojrzał na Freatha, który z napięciem w głosie zastosował się do niewypowiedzianego polecenia.
– Jak mniemam, panie, generał Stracker sugeruje, że ten człowiek był aż tak ważny, że pozostali zaryzykowali dla niego swoją wolność lub życie.
– Nie inaczej – potwierdził Stracker, pękając z dumy.
Loethar usłyszał w głosie Freatha ogromny niepokój, zwrócił się jednak do Strackera.
– A ty pozwoliłeś im uciec. – W jego cichym głosie czaiła się groźba.
– Nie, bracie, nie ja pozwoliłem. Mnie tam nie było. Gdybym tam był, ścigałbym ich, dopóki nie stanęłoby mi serce. Dowodzący żołnierzami kapitan stwierdził jednak, że nierozważnie byłoby zapuszczać się głębiej w las z zaledwie pięcioma ludźmi. Był świadom, że chcielibyśmy się o tym dowiedzieć, dlatego przekazał mi tę informację, ja zaś przekazuję ją tobie. Tymczasem jednak kazałem Vulpanowi udać się w to miejsce.
Tym razem Loethar bez problemu pojął intencje brata.
– Pomysłowe.
– Dziękuję – rzekł wielkolud i łaskawie raczył skinąć głową.
– Jestem pod wrażeniem, Strackerze. Co teraz?
– Czekamy na wieści. Znajdziemy go, bracie. Uwierz mi. – Loethar nie bronił się, gdy generał po przyjacielsku poklepał go po twarzy, bo choć tego nie znosił, wiedział, że był to gest czułości. Mimo to zadbał, by mina nie zdradziła jego odczuć, gdy generał zmierzał do wyjścia.
– Miłego spotkania ze szlachtą – rzekł Stracker z ironicznym uśmiechem, po czym wyszedł.
Loethar nieobecnym wzrokiem wpatrywał się w otwarte drzwi, dopóki Freath ich nie zamknął.
– Mówiłem ci już o Vulpanie, Freath?
– Nie, panie. Może teraz mógłbyś mnie oświecić – rzekł doradca, wracając do swojego poprzedniego zajęcia: usuwania kłaczków z materiału na ramionach imperatora.
– To jeden z naszych Obdarowanych. Posiada niezwykły talent: wystarczy, że posmakuje czyjejś krwi, a będzie w stanie zawsze rozpoznać tę osobę.
Freath cofnął się o krok, marszcząc czoło w zabawnym zakłopotaniu.
Loethar z rezygnacją uniósł dłoń, odwracając się.
– Wiem, wiem. Ale z tymi Obdarowanymi nigdy nic nie wiadomo. Bywa, że posiadają zdolności, które przechodzą ludzkie pojęcie.
– Czy to smakowanie krwi działa w ten sam sposób co węch w wypadku psa?
Loethar szeroko się uśmiechnął.
– Pewnie tak. On się nigdy nie myli, Freath. Wielokrotnie go sprawdzaliśmy... Próbowaliśmy go nawet przechytrzyć.
Freath zmarszczył brwi.
– A zatem posmakował krwi rannego banity.
Loethar przytaknął.
– Dlaczego mieliby go chronić, gdyby to nie był Faris? W tej zgrai poza nim nie ma nikogo ważnego. – Zauważył, że Freath zamrugał oczami, lecz mówił dalej: – Ale pewnego dnia złodziej się potknie, a Vulpan go dla mnie wytropi. Jestem cierpliwym człowiekiem.
– Niesamowite – skomentował Freath, kręcąc głową i ustawiając puchary na tacy. – Czy ten Vulpan jest lojalny, panie?
Loethar wzruszył ramionami.
– Nie ma wątpliwości co do jego mocy.
– Czy Kilt Faris jest aż tak istotny? – spytał Freath, wyciągając ręce, by zapiąć ostatni guzik pod szyją Loethara.
Loethar uniósł podbródek.
– Tak. Prowokuje mnie.
– Tak samo postępował za czasów Brennusa, panie.
– To miało mnie uspokoić, Freath?
Doradca stanął za władcą i wygładził jego kurtkę.
– Wybacz mi, panie. Chciałem tylko powiedzieć, że Faris jest jak komar: jest irytujący i myśli, że okradanie koronnego skarbca to przestępstwo innej rangi niż okradanie poczciwych mieszkańców Penraven.
– I właśnie dlatego zamierzam go dopaść.
Loethar zmrużył oczy, słysząc, jak doradca bierze głośny wdech, zbyt przypominający oznakę poirytowania.
– Wybacz mi, panie. Czy mógłbym coś doradzić?
– Masz to w zwyczaju, Freath. Byle szybko.
Freath odchrząknął i z powrotem stanął przed imperatorem.
– Pozwól, że z tobą zejdę, panie. Będziemy mogli porozmawiać po drodze. Naprawdę musimy już iść.
Loethar skinął głową, a Freath podszedł do drzwi i przepuścił go przodem.
– Proszę, panie.
Szli obok siebie korytarzami Brighthelm. Loethar był przekonany, że Freath jest na tyle bystry, by zauważyć, że imperator zrównał jego status z pozycją każdego ze swych najbliższych stronników – nie w postaci tytułu, ale z pewnością w zakresie dostępu do siebie. Nawet dara Negev, po której nie widać było, że jej bóg zamierza się o nią upomnieć, nadal dawnym zwyczajem chadzała kilka kroków za głową swego rodu. Jednakże około dwóch lat temu Loethar doszedł do wniosku, że nie ma zamiaru dłużej mówić do Freatha przez ramię, i nalegał, by ten zawsze szedł obok niego, gdy omawiali sprawy państwowe. Choć matka, przyrodni brat, a nawet Valya przy wielu okazjach wyniośle upominali Loethara, że Freath nie docenia tego zaszczytu, imperator był przekonany, że doradca nie tylko docenia tę zmianę, ale też w duchu cieszy się z tego przywileju.
Doszli do głównych schodów i przeszli korytarzem ozdobionym wspaniałymi gobelinami przedstawiającymi byłych królów z rodu Valisarów.
– Wybacz, panie – kontynuował Freath. – Wracając do naszej rozmowy, po prostu chciałem zaproponować, byś rozważył podniesienie podatków na północy. Pościg po lesie Deloran byłby czasochłonny i wyczerpałby twoich ludzi. Poza tym jako imperator wyszedłbyś na głupca, panie.
Loethar ostro spojrzał na Freatha.
– Faris ze mnie kpi?
– Opodatkuj tych, którzy go chronią i drwią z ciebie, mój panie. Opodatkuj mieszkańców północy. Każde wyjaśnienie będzie dobre. Albo lepiej niczego nie wyjaśniaj. Powiedz, że nowy podatek pokryje wyrządzone przez Farisa straty. Przypomnij im, że to ich ciężko wypracowane i zarobione pieniądze są wykradane i że jeśli nawet nie pomogą ci go znaleźć, to z pewnością pomogą naprawić wyrządzone szkody.
Loethar się uśmiechnął.
– Bardzo dobry pomysł, Freath. Naprawdę bardzo dobry.
Freath wzruszył ramionami.
– Na twoim miejscu, panie, natychmiast odwołałbym żołnierzy. Najlepiej, gdyby wszyscy myśleli, że dopóki dostajesz pieniądze należne imperium, ta sprawa cię nie obchodzi. Jeśli chcesz, panie, to z przyjemnością ogłoszę tę wiadomość.
– Nie boisz się wrogich reakcji?
Freath prychnął ze wzgardą.
– Ludzie znienawidzili mnie już dawno, imperatorze. Nic się w tej sprawie nie zmieniło.
– Zastanowię się nad twoją propozycją.
Freath się ukłonił.
– Powiadomię imperatorową, że oczekujesz jej wraz ze swoimi gośćmi, panie.
Gdy Loethar przy dźwięku trąb wkraczał do głównej sali, Freath wszedł po schodach, na półpiętro, czując znajome napięcie zaciskające mu żołądek w supeł. Wiedząc, że nikt go już nie zauważy z najniższego piętra, na chwilę oparł się o balustradę, biorąc dwa głębokie oddechy, by się uspokoić. Już dawno tak się nie czuł i niemal zapomniał, jak to jest stać na skraju przepaści. Dziesięć lat temu co dzień musiał stąpać po tej krawędzi. Choć jakimś sposobem udało mu się przeżyć, jego piękna Genrie nie miała tyle szczęścia. Przemijające lata nie ukoiły bólu po jej stracie. Często odwiedzał jej nieoznaczony grób i choć serce mu pękało, gdy nie mógł zostawić tam kwiatów – nikt bowiem nie mógł widzieć, że ją opłakuje – zostawiał za sobą niemy żal. Swą śmiercią okupiła jego życie, które stało się przedziwnym pasmem zła: nieustannych kłamstw, przybierania masek i cierpliwego snucia potajemnych planów.
Jedyną niespodzianką był jego bezradny podziw – choć codziennie walczył z tym uczuciem – dla człowieka, którym miał pogardzać. Nienawiść wobec generała Strackera, szydzenie w duchu z dary Negev czy szczera odraza w stosunku do imperatorowej przychodziły z łatwością. Z Loetharem jednak nie szło tak łatwo. Ten człowiek był urodzonym przywódcą w każdym calu, podobnie jak niegdyś Brennus. Freath wiedział, że gdyby Loethar urodził się w rodzinie Valisarów, nie zaś wśród zamieszkujących Stepy barbarzyńców, wszyscy by go podziwiali. Można mu było tylko pogratulować podejścia do mieszkańców dawnej Koalicji. Bez wątpienia nowy imperator był bardzo surowym władcą – ale który król taki nie był? Przez te wszystkie wieki żaden z Valisarów nie okazał się słaby. Każdy był twardym człowiekiem, zdolnym podejmować najtrudniejsze decyzje. Każdy władca, który łagodnie obchodziłby się z oszczercami, z pewnością zostałby zniszczony. Freath niejednokrotnie myślał – za co sam siebie nienawidził – że na miejscu Loethara w niewielu sytuacjach postąpiłby inaczej.
Próbował to kiedyś wyjaśnić Kirinowi, swojemu wiernemu towarzyszowi, lecz ten w ogóle nie chciał go słuchać. Poza tym Kirin zawsze stawiał go pod ścianą, zadając pytanie, na które Freath nie był w stanie odpowiedzieć. „Ale dlaczego, Freath? – dopytywał się. – Dlaczego w ogóle to zrobił? To musiało być pragnienie władzy. A przecież w pogoni za czymś, co nie należy do ciebie, nie ma ani krzty honoru”.
Zasadniczo Kirin miał rację – szczególnie jeśli ktoś wierzył w baśnie albo w legendę o Alginie i w to, że ludzie pragną żyć w pokoju i nigdy nikomu nie zazdroszczą. Przez twarz Freatha przebiegł grymas. Może i dynastię Valisarów otaczał podziw, ale jej fundamenty to przelew krwi i zabór ziem, które nigdy nie należały do Valisarów – a to niewiele różniło się od sposobu, w jaki Loethar zajął tereny Koalicji. Jedyną różnicą było to, że Cormoron dostrzegł korzyści płynące z oddania królestw rodom, nad którymi miał przewagę. Dał im złudne przekonanie, że jest wspaniałomyślnym zdobywcą, a nawet dobroczyńcą mieszkańców wszystkich tych ziem. Kirin był naiwny, twierdząc, że Valisarowie – albo którykolwiek królewski ród – są bez winy. Wszystkie tereny i bogactwa na początku zdobywano przelewem krwi. Loethar i jego horda pod tym względem niczym się nie wyróżniali – a jeśli już, to Loethar przynajmniej był w swej bezceremonialności uczciwy.
Mimo zaskakującego tłumaczenia, że Loethar rzekomo zaatakował Koalicję Denova tylko dlatego, że nadarzyła się okazja, Freath nadal nie był przekonany, czy ten pozornie niespodziewany najazd był wyłącznie dziełem przypadku. Racjonalne uzasadnienie imperatora było prawdopodobne i zapewne prawdziwe, Freath był jednak pewien, że kryje się za tym coś więcej. Życie toczyło się spokojnie w siedmiu królestwach, których terytorium sięgało aż po Droste na północnym wschodzie i położone dalej na wschód Zęby Lo oraz tereny należące do ludności Stepów. Co prawda mieszkańcy Koalicji i ludy Stepów rzadko nawiązywali relacje, jednak za czasów Brennusa handel rozkwitł. Może częstsze kontakty z obywatelami Koalicji i ich pełnym przepychu stylem życia przyciągnęły ludzi Loethara?
Freath wyjął chusteczkę i otarł twarz, żałując, że nie może zetrzeć z niej strachu. Przez dziesięć lat cierpliwość stała się główną towarzyszką jego życia. Sprawiała, że czuł się słaby, nielojalny i żałosny. Wiedział, że była także jego przyjacielem. Cierpliwość pozwalała mu odnosić małe zwycięstwa dla siebie, dla nich, dla sprawy, której się poświęcili. Dla nich. Zamknął oczy. Dla nich zyskał jeszcze trochę czasu, odwodząc Loethara od pomysłu ścigania Farisa. Wiele lat temu Freath założył, że prawowity król, Leo, uciekł do Farisa i jego ludzi. Teraz doradca powinien dotrzeć do Farisa i wreszcie się przekonać, czy banita zajmował się królem przez te wszystkie lata. Dekada rozłąki. Dekada nienawiści. Czy w ogóle rozpozna Leonela Valisara, króla Penraven? Czy Leo mu wybaczy?
Musiał dotrzeć do Kilta Farisa, zanim zrobią to ludzie Loethara. Musiał się modlić, żeby się nie okazało, że to Farisa zranili.
– O, tu jesteś – usłyszał znajomy głos. Podniósł wzrok i zobaczył zbliżającego się Kirina. – Dobrze się czujesz, Freath?
Doradca skinął głową.
– Tak. Po prostu musiałem chwilę pomyśleć.
Kirin lekko się uśmiechnął, a w jego twarzy było tyle współczucia, że Freath odwrócił głowę.
– To nigdy nie jest bezpieczne – rzekł przyjaciel.
– Święte słowa. Szukałeś mnie?
Kirin rozejrzał się, sprawdzając, czy są sami, i Freath natychmiast poczuł kolejne ukłucie strachu.
– Przyleciał gołąb – szepnął przyjaciel.
Serce Freatha zadrżało ze zdumienia i ekscytacji.
– Ale przecież minęło tyle lat.
– To wiekowy gołąb – powiedział Kirin.
Na ten komentarz Freath nieoczekiwanie wybuchnął śmiechem. Tak szczerego śmiechu chyba nikt dotąd nie słyszał w murach Brighthelm. Na twarzy Kirina malował się zachwyt.
Freath nadal chichotał.
– Na Lo, ależ to wspaniałe uczucie.
– Chciałbym móc częściej wywoływać taką reakcję – przyznał młodszy przyjaciel. – Ale mam jeszcze lepszą wiadomość. Ptaka wysłał Clovis.
Freath zamknął oczy, w duchu odmawiając dziękczynną modlitwę. Obaj dawno stracili nadzieję na jakiekolwiek wieści od starego przyjaciela, który wyrwał się ze szponów Loethara jeszcze w czasie obłędu pierwszych dni po najeździe. Freath próbował się z nim skontaktować, wykorzystując wszelkie dostępne mu potajemne sposoby, lecz jego starania były daremne.
– Gdzie on jest? – zapytał, wstrzymując oddech.
Kirin szeroko się uśmiechnął.
– W Medhaven. Z Reuth.
Freatha ogarnęła fala ulgi, po czym przyszła mu do głowy jeszcze bardziej ekscytująca myśl. Złapał Kirina za rękę i ją uścisnął.
– Piven? – szepnął, ośmielając się wbrew rozsądkowi mieć nadzieję.
Usta Kirina rozciągnęły się w szerokim uśmiechu i tylko raz skinął głową, po czym się zawahał.
– Później – powiedział pośpiesznie. – Ktoś idzie.
Freath puścił rękę Kirina, cofnął się, a chwilę później na schodach pojawiła się, pędząc na górę, jedna ze służących Valyi. Pochodziła z plemion. Freath ją polubił. Była spokojna, pracowita i dobrze wykonywała obowiązki – przypominała Genrie, choć brakowało jej charakteru w kontaktach z imperatorową. To jednak było zrozumiałe. Najmniejszy sprzeciw wobec Valyi wiązał się z karą. Jedynie Freath zdołał się wznieść ponad to, ale tylko dlatego że chronił go wyżej postawiony autorytet.
– Bridie? – zagaił, gdy służąca biegiem wspinała się po schodach.
– Mistrzu Freath, ona... – Dziewczyna popatrzyła na nich obu, szukając właściwych słów.
– Wiem, Bridie. Już idę – zapewnił ją.
W oczach dziewczyny odmalowała się taka ulga, że Kirin aż pokręcił głową.
– Nie pozwól, żeby tobą pomiatała, Bridie – powiedział.
– Nie – sprzeciwił się Freath. – Niech pomiata. Dzięki temu się na ciebie nie uweźmie. Chodź, pójdziemy razem i ją okiełznamy, dobrze? – Bridie uśmiechnęła się niepewnie i skinęła głową. Spojrzał na Kirina. – Później? Może przy kolacji?
Kirin przytaknął.
– Jeślibyś mnie potrzebował, będę w bibliotece.
Ależ zwyczajnie to zabrzmiało, pomyślał Freath. Kirin, człowiek uczony, udawał się do biblioteki, on zaś, doświadczony ochmistrz, miał właśnie spełnić życzenie swojej pani. Życie wygodnie się poukładało, pozwalając im stosunkowo swobodnie żyć pośród barbarzyńców – jak gdyby ból i rozpacz nigdy nie miały znaczenia. A jednak serce waliło mu w piersi i wiedział, że Kirin czuje podobny przypływ emocji, preludium do nowej bitwy. Lecz ta bitwa nie rozegra się w polu między dwiema armiami. O nie. W tej bitwie bronią będzie podstęp. Wyłącznie przebiegłość pozwoliła Freathowi i Kirinowi przeżyć, by mogli walczyć o te nowe czasy. I to przebiegłość pomoże prawowitemu królowi z powrotem zasiąść na tronie Valisarów.
Szedł u boku szybko przebierającej nogami Bridie, a jego serce nagle urosło, pierś była szersza niż przez tych ostatnich dziesięć lat, a myśli przepełniał zachwyt.
Piven żyje.
Król i następca tronu prawdopodobnie ocalał. Freath nigdy nie śmiał o tym wszystkim marzyć. Wyglądało jednak na to, że Lo wysłuchał jego modlitw.
Jeśli osiągnie cokolwiek w czasie tego podwójnego życia, to jeszcze zobaczy koronację króla Leonela oraz upokorzenie fałszywego władcy, który nazwał siebie imperatorem i który stanie przed obliczem valisarskiego monarchy.
Leo sam zadecyduje o losie Loethara.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz