W recenzji "Karmiciela kruków" stwierdziłam, że stanowi on niezłą obietnicę tego, że w kolejnych tomach również będzie dobrze, a może nawet lepiej. Już po kilku pierwszych stronach "Kowala słów" wiedziałam, że w grę wchodzi tylko i wyłącznie druga opcja. I miałam rację – po zakończeniu lektury z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że Łukasz Malinowski przykładnie odrobił zadanie domowe i zdecydowanie podniósł poziom, poczynając od blurba (ha, gińcie, niecne spojlery!), a kończąc na kształcie historii.
Po wybrykach Ainara w rodzinnych stronach, ich opuszczenie jest rzeczą wręcz oczywistą. Skald, mimo że wielbiony przez kobiety (a w szczególności mężatki), nie jest darzony podobną atencją pośród osobników swojej płci. Nie będąc mile widzianym gościem, bohater zamienił Północ na Wschód, gdzie radośnie trwonił zdobyczne srebro, nie mówiąc już o podbijaniu serc powabnych panien. Sielanka zostaje jednak zakłócona przez pewnego Blamada (czyli Afrykanina), posłańca niejakiego Tirusa Wielkiego. Jak wiadomo, zaproszenia mają to do siebie, że można je odrzucić bez większych konsekwencji. Wielce ważny i utalentowany Skald musiał wyjść z tego samego założenia, co skończyło się solidnym ciosem w głowę i najzwyczajniejszym w świecie porwaniem. Cóż, w niektórych przypadkach nie można przedkładać wychylenia kolejnego rogu miodu nad pofatygowanie się do jakże gościnnego gospodarza.
Ainar, choć wciąż grający pierwsze szczypce (a jakżeby inaczej! Toż taki utalentowany, że jego sława rozciąga się na cały świat!), nie jest już jedynym bohaterem na piedestale. Towarzyszymy także Alemu – wspomnianemu już Blamadowi – oraz Haukrhedinowi, człowiekowi posiadającemu dwie dusze: własną i ptasią. A trzech – jak wiadomo – to już kompania. Aha, mówiłam już, że do tej "kompanii" można dopisać także niejakiego Aloszę Czuryłowicza? I rudowłosą panienkę? Może i nie obserwujemy ich poczynań tak, jak wspomnianej już trójki, ale nie da się ukryć, że i oni mają swoje trzy grosze do wtrącenia. No i zdradzę wam sekret: szalony człowiek-jastrząb wzbudził we mnie podejrzanie duże pokłady sympatii. Czyżby główny, cudowny i och, ach wspaniały bohater miałby zostać cichcem zdetronizowany...?
Jeśli chodzi o realia świata przedstawionego, to w stosunku do "Karmiciela kruków" nic się nie zmieniło, pomijając przeskoczenie do scenerii lasów i stepów. Wciąż leje się krew (ci o wrażliwszych żołądkach powinni uważać, bo opisy bywają naprawdę plastyczne i wyobraźnia ma naprawdę solidne podstawy do tworzenia niezbyt pięknych obrazów), ale mamy także okazję podziwiać kunszt budowniczych miast czy po prostu krajobrazy. Dziwić tylko może fakt, że w tak odległym od Północy miejscu wciąż często-gęsto używane są określenia stricte skandynawskie. No ale, biorąc poprawkę na gatunek literacki oraz parę innych szczegółów, mogę przymknąć na to oko.
Tym razem nie mamy do czynienia ze zbiorem opowiadań, ale powieścią z krwi i kości. Jak się łatwo domyślić, nie jest zamkniętą całością, bo w kolejce czeka następny "Kowal słów", choć nie da się zaprzeczyć – autor doskonale wie, w jakim momencie urwać historię, by nakłonić czytelnika do dalszego romansowania z uroczym (tfu!) Ainarem i jego przymusowymi towarzyszami. Jako że opowieść została naprawdę zgrabnie skomponowana (i do tego z "jajem"! Prezentowany poziom humoru wręcz idealnie trafia w moje gusta), a i fabuła zaciekawia, dlatego też raczej nie przewiduję problemów w rzeczonym nakłanianiu.
W porównaniu z "Karmicielem kruków", wydanie zachowuje ten sam wysoki poziom. Okładka wykonana starannie, dyskretnie sugerująca zmianę klimatu. Do mapki Północy dołącza kolejna, przedstawiająca tereny Wschodu. I o ile nie mam nic do węża połykającego własny ogon oraz Yggdrasila (bo nie wyobrażam sobie, by mogło to być jakiekolwiek drzewo, wskazane przypadkiem palcem) przy pierwszej, to przy drugiej dziwi motyw celtycki. Gdzie Wyspy, a gdzie tereny – o ile wciąż umiem czytać mapy i wyciągać wnioski – obecnej Rosji? W każdym razie, tym razem roli dodatku nie pełni objaśnienie wierzeń (zarezerwowane na kolejny tom), ale obszerny słowniczek, dzięki któremu o wiele łatwiej zrozumieć, o czym mowa, jeśli przypadkiem dane słówko wyleciało z pamięci bądź nie potrafimy wyciągnąć jego znaczenia z kontekstu.
Odkładając "Kowala słów" czułam pewien niedosyt. Ponad trzysta pięćdziesiąt stron w tym przypadku zdecydowanie nie potrafiło nasycić mojego apetytu. I choć Łukasz Malinowski może nie jest drugim Sapkowskim, to udowadnia, że potrafi stworzyć całkiem dobry kawał literatury, co daje nadzieję nie tylko na jeszcze lepszy tom następny (tak, znów!), ale i na to, że na polską fantastykę (którą, rzecz jasna, można się chwalić, bo niestety – pewne pozycje należy pogrzebać bardzo głęboko pod ziemią) nie będzie się składać jedynie kilka największych nazwisk.
Dziękujemy wydawnictwu Erica za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
I nie ma za co dziękować - to naprawdę była czysta przyjemność!
Dodaj komentarz