Edward Egan, mieszkaniec Postmoderny, jest dilerem. I choć dziewczyny, imprezy i trunki wyskokowe są dla niego chlebem powszednim, to jednak nie rozprowadza narkotyków w ogólnie przyjętym znaczeniu tego słowa. Kokaina, heroina tudzież insze "cuda" nie wpisują się w działalność tego pana. W przeciwieństwie do rozprowadzania... tekstów. Tak, w tym świecie literatura nie tyle może działać jak narkotyk, co jest wręcz niezbędna do przeżycia.
Interes się kręci, taki stan rzeczy bohaterowi najwyraźniej wielce odpowiada. Jednakże pewnego dnia wszystko się zmienia. Edward budzi się w nieznanym miejscu, nie ma pojęcia jak i kiedy tu trafił, a na dobitkę pewien osobnik namawia go do odnalezienia tajemniczego Raportu, najważniejszego dzieła literackiego, wyjaśniającego "całą prawdę o naszym świecie, naszej literaturze, naszej egzystencji". Mężczyzna wyrusza w podróż, co przypomina porywanie się z motyką na słońce. Jak i gdzie znaleźć Raport? Po co w ogóle go szukać? Czy warto? Pytania doskonałe.
Bardzo rzadko natykam się na książki o książkach; z reguły temat ten sprowadza się do tego, że istnieje księga mająca specjalne właściwości, duże znaczenie itd. Dlatego też radość po zapoznaniu się z krótkim fragmentem oraz blurbem "Kotku, jestem w ogniu" była naprawdę duża, ale gdy tylko wgryzłam się w lekturę, zrobiło mi się smutno. Nie dlatego, że jest zwyczajnie zła (bo nie jest), ale dlatego, że wygląda jak odbicie "Miasta śniących książek" (o których pewnie kiedyś napiszę). "Miasto..." jest absolutną rozkoszą dla bibliofilów, a niestety – świat i fabuła "Kotka..." ma naprawdę wiele wspólnego z rzeczoną pozycją. Tak wiele, że w pierwszej chwili wylęgła się myśl, czy Dawid Kain przypadkiem nie postanowił przywłaszczyć sobie "Miasta..." i je przerobić. Później przyszła refleksja: czy faktycznie świat wypełniony książkami daje możliwość innych manewrów? Ostatecznie podstawa jest jedna: papier, drukarski tusz, okładki. Słowa, zdania, rozdziały, powieści. Toteż dałam autorowi szansę i właściwie się nie zawiodłam.
Fabuła jest dość szczątkowa, co przywodzi na myśl Dukaja (więcej monologów i filozofowania aniżeli akcji, przez co zostaje rozmyta), jednakże na tym podobieństwa się kończą. Dawid Kain sprawnie operuje słowami, nie tylko tworząc nowe (chociażby "uczytanie" jako zamiennik dla bycia na haju, lecz odnoszący się do "zażycia" tekstu, nie narkotyku), ale także sformułowania, porównania, nie boi się także żonglować konwencjami czy posadzić gęsto wulgarne kwiatki. "Włosy układane z kątomierzem", ulica Harlequina, "Cień szmaty czasu, wiszącej niby pranie na wieszaku materii" (jak podejrzewam – nawiązanie do "Cienia wiatru") – to tylko niewielka próbka twórczości Dawida Kaina. Zaś "kilka plasterków dziur, trzymających się w kupie wyłącznie dzięki cienkim skrawkom sera pomiędzy nimi" bezapelacyjnie podbiło moje serce; ostatecznie coś, co ma więcej dziur niż sera, serem raczej nie powinno być nazywane.
Sam świat, inaczej niż w "Mieście śniących książek" (naprawdę trudno nie porównywać tych pozycji) jest wręcz przepełniony literaturą. O ile w dziele Waltera Moersa wszystko sprowadza się właściwie do jednego miasta, to tutaj... miast i miasteczek, których nazwy określają, przez jakiego rodzaju ludzi (i pisarzy) są zamieszkiwane. Postmoderna, Idioteka, Wzdychowo – mówi wiele, prawda? Poza tym autor puszcza do czytelnika oczko, umieszczając w tym świecie takie postaci, jak Stephen King czy Andrzej Pilipiuk. Ba, mało tego! W książce Dawida Kaina pojawia się... Dawid Kain (choć nie jako bohater). Czyli generalnie rzecz ujmując: pisarz stworzył wprawdzie odmienny od naszego świat, ale jednocześnie uczynił go podobnym i znajomym, doprawiając szczyptą incepcji.
Jako że Genius Creations jest młodym wydawnictwem, byłam bardzo ciekawa, jak sobie poradzi z wydaniem książki. Wiedziałam wprawdzie, że pozycja ta liczy sobie jedynie 176 stron, ale i tak zaskoczyła mnie niewielkimi rozmiarami i dość nietypowym formatem. Wydaje się być ciut węższa w stosunku do wysokości, niż to zwykle bywa, ale nie da się ukryć, że sprawia wrażenie solidnej roboty. Wizerunek na okładce dość wyraźnie nawiązuje do kryjącej się za nią treści. Jeśli zaś mowa o międzyokładkowej zawartości – nie da się ukryć, iż w swej formie jest minimalistyczna, by nie powiedzieć wręcz: ascetyczna. Nie uświadczy się tu żadnych grafik czy zwykłych ozdobników w postaci inicjałów, zdobień w rogach bądź innych. Jedyne odstępstwo to zamiana standardowych trzech gwiazdek na kwadratowe kropki, co dość jednoznacznie przywodzi na myśl wielokropek. Niemniej, nie narzekam – jak dla mnie ta forma jest doskonałym uzupełnieniem dla treści.
Jak podsumować "Kotku, jestem w ogniu"? Twardy orzech do zgryzienia. Pozycja ta czerpie z wielu gatunków, przez co nie da się jej jednoznacznie zaklasyfikować. Znaleźć tu można elementy fantastyki, horroru oraz grozy, okraszone dawką absurdu i groteski. Na usta ciśnie się jedno określenie: bizarro fiction. Drugie, postmodernizm, właściwie też. Książka stanowi swoisty hołd dla literatury, nie tylko w treści, ale i formie. Uważni czytelnicy odnajdą też drugie dno. Czy warto po to sięgnąć? Owszem, zwłaszcza jeśli jesteście zapalonymi pasjonatami literatury.
Dziękujemy wydawnictwu Genius Creations za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz