Choć premiera „Suicide Squad” już minęła, warto zauważyć, że to nie jedyna grupa złoczyńców powołana do zadań specjalnych. W przypadku „Thunderbolts” siły łączą ze sobą Czerwony Hulk, Deadpool, Venom, Elektra i Punisher. Z jakim skutkiem?
To nie pierwsza sytuacja, w której pod banderą Thunderbolts gromadzą się złoczyńcy. Liczba pseudonimów na liście przekroczyłaby dwudziestkę i nie powinno to dziwić, zważywszy na fakt, iż grupa debiutowała jeszcze w 1997 roku. I co tu kryć, po wielu ugrzecznionych i politycznie poprawnych historiach, opowieść o łotrach współpracujących w słusznym celu brzmi co najmniej zachęcająco.
Na czele grupy znajduje się generał Ross, kompletujący na pierwszych stronach swój zespół, z którym wyrusza na tajemniczą wyspę, by zabić rządzącego nią generała Awę. Naturalnie mamy do czynienia z osobami mającymi niejedno na sumieniu, więc cel misji okazuje się mniej oczywisty. Scenariusz stworzony przez Daniela Waya nie powala. To prosta opowieść, która w żaden sposób nie zaskoczy czytelnika. Już pierwsze sceny werbowania kolejnych postaci przez Rossa przekonują, że pod względem fabuły nie winniśmy nastawiać się na szczególną oryginalność. Dziwi też fakt, że bohaterowie dołączają do Rossa, choć ten nie oferuje im nic w zamian. Dlaczego mieliby przystać na jego propozycję? Tego niestety z komiksu się nie dowiemy. Akcja prze do przodu w towarzystwie miałkich dialogów i licznych krwawych pojedynków. Przeciętny scenariusz nie musiałby kłaść się cieniem na końcowej ocenie, ponieważ mamy do czynienia z wieloma znanymi postaciami. Niestety nie zostały one najlepiej zarysowane, a łączące ich relacje – niemal wcale. Nawet zwykle wyszczekany Deadpool nie ma zbyt wielu ciekawych kwestii i raptem w jednej – dwóch sytuacjach potrafi rozbawić. Ross i Punisher to twardziele i właściwie tyle można o nich powiedzieć, ale i tak wypadają lepiej niż Venom i Elektra – ci są absolutnie bezpłciowi i sprawiają wrażenie doczepionych na siłę do całej historii, której rozwój pozostaje zresztą łatwy do przewidzenia.
Scenariusz nie należy do mocnych stron komiksu, na szczęście lepiej prezentują się rysunki. Lecz i tu można ponarzekać na dzieła Steve’a Dillona. Co prawda jest ładnie, choć można odnieść wrażenie, że znów nieznacznie lepiej na tle pozostałych wypadają Deadpool i Czerwony Hulk. Irytować może za to silnie wyeksponowana brutalność i krwawość wielu scen, bez których można było się obejść bez uszczerbku dla odbioru całego zeszytu. Podobne wrażenie może budzić kreska Dillona, która pozostawiła we mnie mieszane, choć bliższe negatywnym uczucia. Trudno jednak odmówić ilustratorowi charakterystycznego stylu, niestety pozbawionego pazura. W dodatku niektóre rzeczy kompletnie umykają przez bardzo intensywną kolorystykę – dominują czerń, czerwień (przesadnie wręcz czerwona krew) i czasem zieleń – przysłaniającą niekiedy inne elementy otoczenia.
Ostatecznie dostajemy przeciętną pozycję, będącą efektem kiepskiej realizacji mało odkrywczej, ale potencjalnie ciekawej idei współpracy negatywnych bohaterów. Przeciętny scenariusz z potężną logiczną dziurą – kompletnym brakiem korzyści/motywacji u zwerbowanych przez Rossa herosów, a dalej historia niestety nie rozwija się w bardziej interesującą. Oprawa graficzna jest lepsza, ale razi sztucznością oraz nieprzemyślaną kolorystyką i nie ratuje komiksu. Niestety „Thunderbolts: Bez Pardonu”, to jedna z najsłabszych pozycji z wydanych dotychczas w Polsce w ramach Marvel NOW!.
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz