PROLOG
Wrzesień 2000 roku: „Wycinki…”.
Lektorką była emerytowana nauczycielka angielskiego, której matka zamieszkała w ośrodku w 2001 roku. Odtąd przez pięć następnych lat lektorka co tydzień odbywała półgodzinną drogę z Alachua do Gainesville, aby swoją matkę odwiedzać. Jeśli pogoda sprzyjała, siedziały na tym samym wybrukowanym dziedzińcu mieszczącym się między dwoma głównymi budynkami mieszkalnymi, na którym siedziała teraz ze mną. Pośrodku dziedzińca szemrała fontanna, wokół której z trzech stron rozstawiono stoliki, odmalowywane po wielokroć, by chronić je przed niszczycielskim wpływem tropikalnego klimatu Florydy. Nawet teraz, pod koniec września, powietrze było gęste od wilgoci, a temperatura przekraczała trzydzieści stopni w cieniu.
Jej matka odeszła w roku 2006, jednak lektorka nadal przyjeżdżała co tydzień, teraz w charakterze wolontariuszki, aby czytać książki mieszkańcom ośrodka niemającym rodziny lub posiadającym rodzinę, która rzadko, jeśli kiedykolwiek, fatygowała się, aby ich odwiedzić. Dyrektor ośrodka dał mi jej nazwisko i numer telefonu. Dowiedziałem się od niego, że o ile wie, mężczyzna, którego nazywano William James Henry nie zawarł bliższej znajomości z nikim spośród mieszkańców ośrodka. Odwiedzała go tylko ta wolontariuszka, która teraz siedziała naprzeciwko mnie i sączyła mrożoną herbatę z wysokiej szklanki, w której nie było już lodu. Dyrektor uznał, że może ona zdoła mi pomóc.
– Nie mogę panu w niczym pomóc – usłyszałem właśnie od lektorki.
– Nigdy nic nie powiedział? – upewniłem się.
– Tylko nazwisko i w którym roku się urodził.
– 1876.
Skinęła głową.
– Żartowałam sobie z niego. Mówiłam: „Williamie, to niepodobna, nie mogłeś urodzić się tak dawno temu”. A on przytakiwał – by następnym razem powtórzyć to samo.
– Jak się zachowywał, kiedy pani mu czytała?
– Wpatrywał się w pustkę. A czasami usypiał.
– Nie wydawało się pani, że czasami na przykład słuchał?
– Nie o to chodziło – usłyszałem.
– A o co, w takim razie?
– O towarzystwo. On nikogo nie miał. Tylko w każdy wtorek o drugiej po południu miał do towarzystwa mnie.
Upiła łyczek herbaty. Fontanna ciurkała: woda przelewała się przez krawędzie misy i spadała na kamienie. W przeciwległym krańcu dziedzińca siedziało dwoje mieszkańców ośrodka, mężczyzna i kobieta. Siedzieli przy takim samym stoliku i trzymali się za ręce, patrzyli – w każdym razie takie odniosłem wrażenie – jak światło igra w kropelkach wody. Moja rozmówczyni wskazała mi ich wzrokiem.
– Choć przez krótki czas miał także ją.
– Miał? A kim ona jest?
– Na imię na Lillian. Była narzeczoną Williama.
– Narzeczoną?
– Nie tylko jego. Odkąd tu przyjeżdżam, miała już coś z tuzin narzeczonych – lektorka zaśmiała się cicho. – Ma Alzheimera, biedactwo. Znajduje sobie mężczyznę, owija się wokół niego niczym powój – na parę tygodni, a potem traci wszelkie zainteresowanie i „podrywa” kogoś innego. Pracownicy ośrodka mówią o niej femme fatale. Niektórzy z pacjentów bardzo źle znoszą, kiedy ich porzuca.
– A William?
Lektorka pokręciła głową.
– Trudno powiedzieć. William był… – urwała, szukając odpowiedniego słowa. – No, nie wiem, czasami wydawało mi się, że cierpi na autyzm. Bo w żadnym razie nie była to demencja, raczej coś, co towarzyszyło mu przez całe życie.
– Nie był autystyczny.
Przestała obserwować Lillian i kawalera Lillian, zwróciła wzrok na mnie. Popatrzyła uważnie z uniesionymi brwiami.
– Ach tak?
– Po jego śmierci znaleźli schowane pod łóżkiem notatki. Coś w rodzaju pamiętnika czy dziennika, który William prawdopodobnie spisał wiele lat przedtem, zanim się tu pojawił.
– Doprawdy? W takim razie wie pan o nim znacznie więcej niż ja.
– Wiem tyle, co sam o sobie powiedział, natomiast o nim samym nie wiem nic – odpowiedziałem ostrożnie. – Jak dotąd przeczytałem tylko trzy pierwsze kajety, no i… Jakby to powiedzieć. Dziwne – czułem się niezręcznie pod jej spojrzeniem. Poprawiłem się na krzesełku i spojrzałem w stronę Lillian. – Ciekawe, czy ona go pamięta – zastanowiłem się głośno.
– Wątpię.
– Pewnie jednak powinienem zapytać – stwierdziłem bez większego entuzjazmu.
– Siedzieli tak całymi godzinami – powiedziała lektorka. – Nie rozmawiali. Trzymali się tylko za ręce i wpatrywali się gdzieś w przestrzeń. Na swój sposób było to przeurocze, jeżeli nie brać pod uwagę tego, co nieuchronnie musiało nadejść.
– Czyli? – spytałem, ale sądziłem, że mówi o śmierci.
– Czyli rozstania. Tego, że wkrótce wpadnie jej w oko następny. Ten, który jej teraz towarzyszy, ma na imię Kenneth. Są razem od mniej więcej miesiąca. A więc potrwa to jeszcze z tydzień, a potem Kenneth znów zostanie samotny.
– A jak Will to przyjął, kiedy go rzuciła?
Lektorka wzruszyła ramionami.
– Nie zauważyłam, żeby zrobiło to na nim jakiekolwiek wrażenie.
Jeszcze przez dłuższą chwilę spoglądałem na Lillian i jej adoratora.
– To nie znaczy, że go nie zabolało – zauważyłem.
– Nie – przyznała. – Nie znaczy.
Po południu tego samego dnia odbyłem rozmowę z lekarzem, który stwierdził zgon nocą 14 czerwca 2007 roku. Opiekował się Willem od jego przybycia do zakładu.
– Wie pan – odezwał się z błyskiem w oku – że podobno urodził się w 1876 roku.
– Słyszałem. A jak pan sądzi, ile lat miał tak naprawdę?
– Trudno stwierdzić. Dziewięćdziesiąt parę, może nawet prawie setkę. W każdym razie, przynajmniej jak na swój wiek, trzymał się wyjątkowo dobrze.
– Jeśli pominąć demencję.
– Cóż, jeżeli ktoś żyje odpowiednio długo, demencji nie da się uniknąć.
– Jaka była przyczyna śmierci?
– Starość.
– Ale zawał? Udar?
– Najprawdopodobniej albo jedno, albo drugie. Trudno stwierdzić bez sekcji zwłok. Natomiast ostatnie badania przeszedł jak najbardziej pomyślnie.
– A czy natrafił pan kiedyś. To znaczy, czy cokolwiek wskazywało… na coś nietypowego. Proszę mi powiedzieć, czy pobierał pan mu krew?
– Ależ oczywiście. To podstawowe badanie.
– I czy nigdy nie natrafił pan na nic… niezwykłego?
Doktor przechylił na bok głowę, spojrzał na mnie, zaciekawiony i jednocześnie odniosłem wrażenie, że powstrzymuje uśmiech.
– Na przykład?
Odchrząknąłem. Głupio było coś takiego pomyśleć, a powiedzieć – tym trudniej.
– W swoim pamiętniku Will Henry pisze, że uległ, hm, zakażeniu rodzajem pasożyta. Miał wtedy jedenaście czy dwanaście lat. Chodzi o bezkręgowca w rodzaju tasiemca, tylko dużo mniejszego, który zapewnia swoim nosicielom wyjątkowo długie życie.
Doktor kiwał głową. Przez ułamek sekundy uznałem, że to z jego strony potwierdzenie. Że należy wnioskować, iż nie jest mu nieznany tego rodzaju stwór. A więc, skoro część fantastycznej opowieści Willa Henryego okazała się prawdą, co jeszcze nią było? Czy to możliwe, że jednak istnieje taka dyscyplina nauki jak monstrumologia lub w każdym razie istniała pod koniec dziewiętnastego stulecia, a jednym z jej przedstawicieli był opiekun Willa, tajemniczy Pellinore Warthrop? Czyżbym miał w swoim posiadaniu nie przejaw fikcji literackiej a prawdziwe wspomnienia, opis doprawdy niezwykłego żywota, który trwał w dodatku przez ponad stulecie? No i podstawowe pytanie, które spędzało mi sen z powiek, z którym na ustach budziłem się w środku nocy zlany zimnym potem i które nie dawało mi spokoju, gdy potem walczyłem z bezsennością… Czy potwory istnieją?
Moja nadzieja – chociaż nie jestem pewien, czy to najwłaściwsze słowo – wkrótce została rozwiana. Lekarz kiwał głową, ale nie przytakiwał treści moich słów, tylko na znak, że je rozumie. Po prostu w ten sposób grzecznie okazywał rozmówcy, że go słucha.
– Prawda, jakie to by było miłe? – rzucił retoryczne pytanie. – Ale nie, miał zupełnie normalną krew. Trochę zbyt wysoki poziom złego cholesterolu. A poza tym… – wzruszył ramionami.
– A tomografia? Rezonans magnetyczny?
– Ale o co pan pyta?
– Czy był poddawany takim badaniom?
– Stan nie finansuje ich w przypadkach takich jak pan Henry, o ile nie są konieczne. Moje zadanie sprowadzało się do tego, żeby zapewnić mu aż do końca życia jak najlepsze samopoczucie i tym właśnie się zajmowałem. Pozwoli pan, że o coś spytam: co pan zamierza z tym zrobić?
– To znaczy, po co zadaję te wszystkie pytania, tak?
– Dlaczego pana to interesuje.
– Nie wiem na pewno. Częściowo to z powodu tajemnicy. Nie wiemy, kim był ten człowiek. Skąd pochodził, jak to się stało, że wylądował tam, gdzie go zaleziono? I dlaczego napisał ten pamiętnik czy tę powieść, czy cokolwiek to jest? Po co? Chyba jednak przede wszystkim chodzi o pewną obietnicę, którą złożyłem.
– Willowi Henryemu?
Zawahałem się.
– Nie, mam na myśli dyrektora. Przekazał mi te pamiętniki i poprosił, żebym je przeczytał, bo może znajdą się w nich jakieś wskazówki co do rodziny zmarłego. Przecież gdzieś musi istnieć ktoś, kto go znał, zanim pojawił się w ośrodku. Każdy kogoś ma.
Doktor uśmiechnął się.
– Aha. A teraz on ma już tylko pana.
Wrzuciłem notatki sporządzone po rozmowie z lektorką i doktorem do wciąż pęczniejącej teczki poświęconej Willowi Henryemu, a następnie wsunąłem teczkę do szuflady. Zamierzałem pilnować się, żeby ta sprawa nie stała się moją obsesją; postanowiłem, że będę się nią zajmował tylko w miarę wolnego czasu. Na razie musiałem oddać w terminie kolejną książkę, pojawiły się zobowiązania rodzinne, miałem też własne troski. Stare oprawne w skórę zeszyty o pożółkłych kartkach leżały nietknięte na stosie obok mojego biurka. Pierwsze trzy z nich z czasem opublikowałem pod tytułem „Badacz potworów”, mając nadzieję, iż któryś z czytelników rozpozna napotkaną kiedyś przez siebie postać. Szanse były niewielkie. Z powodów prawnych notatki trzeba było określić jako fikcję. Nawet gdyby trafił się ktoś, kto rzeczywiście znał Williama Jamesa Henryego i skojarzyłby to nazwisko, uznałby to za zbieg okoliczności. Liczyłem raczej na to, że może pobudzę czyjeś dawne wspomnienia, może ktoś jako dziecko dawno temu, albo jeszcze dawniej, słyszał mrożącą krew w żyłach opowieść o dziwacznych i upiornych stworach zwanych antropofagami. Bez wątpienia Will Henry był człowiekiem wykształconym. Być może ongiś, w jakiejś odległej przeszłości, opublikował jakieś dzieło, choć niekoniecznie pod własnym nazwiskiem – rzecz jasna, o ile naprawdę nazywał się William James Henry. Kiedy znaleziono go w rowie melioracyjnym, policjanci wzięli jego odciski palców. Okazało się jednak, że mężczyzna, który twierdził, że nazywa się William James Henry, nigdy nie był aresztowany, nigdy nie służył w żadnej formacji wojskowej i nigdy nie wykonywał żadnej innej pracy, przy podjęciu której prawo nakazywałoby pobieranie odcisków palców.
Nie raz i nie dwa przyszło mi na myśl, że jeśli zawartość tych trzech grubych kajetów to fikcja literacka – a biorąc pod uwagę tematykę tej opowieści, należało to uznać za rzecz pewną – w takim razie autor, ulegając postępującej demencji, mógł wręcz utożsamić się ze swoim protagonistą i sam poniekąd stał się Willem Henrym. Nie takie rzeczy przydarzały się postrzelonym pisarzom.
Przez całe lato buszowałem po Internecie, dzwoniłem tu i tam, wypytywałem najrozmaitszych ludzi, którzy mogliby ewentualnie być w posiadaniu takiego czy innego skrawka informacji, owego tajemnego klucza, pozwalającego otworzyć wrota uparcie niedającej się odkryć przeszłości. Pod koniec września, kiedy siedziałem sobie przy biurku i zmagałem się z wyjątkowo dotkliwym atakiem pisarskiej niemożności twórczej, moje spojrzenie spoczęło znów na oprawnych w skórę kajetach. Machinalnie sięgnąłem po część czwartą, otworzyłem wolumen w przypadkowym miejscu. Ku mojemu zdziwieniu spostrzegłem wycinek z gazety, który wypadł na blat biurka. Serce zabiło mi mocniej, przekartkowałem cały zeszyt, przy czym natrafiłem na kolejne wycinki wetknięte pomiędzy poszczególne strony, tak jakby dziennik Willa Henryego pełnił też drugą rolę, rolę archiwum.
W ciągu następnych trzech dni znalazłem jeszcze więcej takich dokumentów, przejrzałem bowiem kolejne woluminy. Założyłem nową teczkę, którą oznaczyłem tytułem „Wycinki”, w której takowe umieściłem, zaznaczając, w którym tomie i przy której stronie je znalazłem oraz opatrując dodatkowymi notatkami dotyczącymi ewentualnych dalszych kwerend. O ile mogę ręczyć za autentyczność części z nich (na przykład artykułów z „New York Timesa”), to inne, jak na przykład notka na wizytówce Abrama von Hellurnga, wymagają jeszcze weryfikacji. Nie mogę stwierdzić ze stuprocentową pewnością, iż nie są one sfałszowane, czy też nie stanowią przejawu jakiejś dziwacznej działalności kreatywnej ze strony autora dzienników.
R. Y.
Gainesville, Floryda
wrzesień 2009 roku
FOLIO IV
Pustkowie
„TYM ODLEGŁYM GŁOSEM PRZYWOŁAŁ GO LEK GŁUSZY, MOC NIEPOSKROMIONEJ DALI, OCZAROWANIE NISZCZYCIELSKIEGO PUSTKOWIA.”
– ALGERNON BLACKWOOD
ROZDZIAŁ PIERWSZY
„Kimże jestem, Willu Henry?”
Nie pragnę tego pamiętać. Wolałbym się wyzbyć tych wspomnień, wyzbyć się jego. Niemal rok temu odłożyłem pióro i przysięgałem sobie, że nigdy już po nie nie sięgnę. Niech to wszystko razem ze mną przepadnie – powiadałem sobie. Jestem już starym człowiekiem. Nie mam zobowiązań wobec przyszłości.
Wkrótce zasnę i w ten sposób przebudzę się z tego strasznego snu. Zapadnie niekończąca się noc, a ja powstanę.
Tęsknię za tą nocą. Nie obawiam się jej wcale.
Dosyć zaznałem strachu. Ktokolwiek zmaga się z potworami, niechaj się ma na baczności, aby i on sam się nie stał potworem. Nazbyt długo spoglądałem w otchłań, a teraz otchłań spogląda na mnie.
Jest między jawą a czuwaniem.
Jest między przebudzeniem a udaniem się na spoczynek.
Jest zawsze.
Obgryza moje serce jak kość. Przeżuwa moją duszę.
Odwracam się, lecz nadal to widzę. Zatykam uszy, lecz nadal to słyszę. Szukam schronienia, lecz przed tym nie ma schronienia.
Brak w ludzkim języku słów, by to wyrazić.
Trzeba by posłużyć się językiem nagich gałęzi i zimnych kamieni, wymówić słowa na wichrze wyjącym pośród wzgórz, w takt kapiących kropel deszczu. W tej mowie śpiewa padający śnieg i pobłyskuje krzykliwa kakofonia słonecznych promieni przedzierających się przez listowie, by choć odrobina światła mogła dotrzeć do pogrążonego w mroku poszycia.
Mówię o tym, co widzi oko ślepca, co słyszy ogłuchłe ucho.
Mówię o romantycznej balladzie śmiertelnego uścisku, o uroczystym hymnie głoszonym przez strzępy mięsa spadające z zakrwawionych zębisk, o lamencie wzdętego trupa gnijącego na słońcu i wreszcie o pełnym wdzięku tańcu robaków wijących się pośród ruin bożej świątyni ciała.
W tej szarej krainie nie mamy imienia. Jesteśmy tylko padliną i jej odbiciem w żółtym oku.
Nasze kości bieleją pod skórą, nasze puste oczodoły spoglądają ku wygłodniałym gawronom.
W tej krainie cienia nasze nikłe głosy są jak pobrzękiwanie skrzydła muchy w martwym powietrzu.
Nasz językjest językiem głupców, bełkotem kretyna. Korzeń czy pnącza więcej mogą rzec niż my.
Chcę wam coś pokazać. Nie ma na to nazwy, nie ma symbolu, któremu ludzkie istoty mogłyby to coś przyporządkować. Jest stare i pamięć ma długą. Znało świat, jeszcze nim my go nazwaliśmy światem.
Wie wszystko. Zna mnie i zna was.
A więc pokażę to wam. Pokażę.
Wybierzmy się tedy, ty i ja, niczym Alicja w głąb króliczej nory, do czasów, kiedy wciąż jeszcze istniały białe plamy na mapie świata, choć lepiej byłoby je nazwać czarnymi – i kiedy istnieli ludzie mający dość śmiałości, by pragnąć przemierzyć te obszary.
Jestem starcem, lecz oto znów staję się chłopcem.
Martwy monstrumolog powraca do życia.
Był samotnikiem, pogrążonym we własnym świecie milczenia, geniuszem i niewolnikiem własnych despotycznych myśli. Nie dbał o wygląd zewnętrzny, często ulegał napadom obezwładniającej melancholii, a dręczyły go demony nie mniej straszne niż upiorne stwory, których badaniu się poświęcił.
Był człowiekiem twardym, upartym, zimnym tak, że aż niemal okrutnym; powodowały nim niezbadane przesłanki, a ode mnie wymagał wiele, stawiał trudne zadania i był surowym nauczycielem – chyba że akurat całkowicie mnie ignorował. Mijały bowiem nawet całe dnie, podczas których nie zamienialiśmy ze sobą ani słowa. Równie dobrze mógłbym być jeszcze jednym zakurzonym meblem w którymś z zapomnianych pokoi rezydencji odziedziczonej przezeń po przodkach. Gdybym uciekł, bez wątpienia upłynęłyby wręcz tygodnie, zanim by to zauważył. A potem, niespodziewanie, nagle znajdowałem się w samym epicentrum jego uwagi, co było nad wyraz nieprzyjemne i przywodziło mi na myśl uczucie, jakiego musi doznawać ktoś, pod kim nagle załamie się lód albo kogo przygniecie znienacka wielki głaz. Zwracał na mnie te ciemne, dziwnie błyszczące oczy, marszczył brew, ściągał usta, które bielały. Twarz jego przybierała ten sam wyraz intensywnego skupienia, jakie widywałem setki razy podczas nekropsji, gdy ćwiartował jakiegoś przebrzydłego stwora, aby zbadać jego trzewia. Pod jego spojrzeniem czułem się obnażony. Długo i bezskutecznie roztrząsałem w samotności kwestię, co gorsze jest – być przezeń ignorowanym, czy wzbudzić jego zainteresowanie.
Zostałem jednak. Miałem tylko jego, a przy tym wcale sobie nie pochlebiam, mówiąc, że również on miał tylko mnie. W każdym razie faktem pozostaje, że aż do jego śmierci byłem jego jedynym towarzyszem.
Chociaż nie zawsze tak było.
Był samotnikiem, ale nie pustelnikiem. Co więcej, u schyłku tamtego stulecia istniało niemałe zapotrzebowanie na monstrumologów. Z całego świata nadchodziły listy oraz telegramy; pytano go o radę, zapraszano na wykłady, proszono o pomoc w najrozmaitszych sprawach. On zaś wolał działać na łonie natury niż ślęczeć w laboratorium, toteż gdy tylko pojawiała się okazja, gotów był rzucić wszystko w jednej chwili i wyruszyć w drogę, byle tylko osobiście udać się tam, gdzie widziano jakiś rzadki gatunek. W schowku zawsze trzymał spakowaną walizkę i przenośny zestaw narzędzi.
Chętnie wyruszał co roku na walne sympozjum Towarzystwa Monstrumologów do Nowego Jorku. Podczas tego zjazdu przejawiający te same filozoficzne skłonności co on uczeni przez bite dwa tygodnie wygłaszali odczyty, wymieniali poglądy, dzielili się spostrzeżeniami oraz wbrew temu, czego można by oczekiwać po tak szacownym gronie, nawiedzali wszystkie bary i saloony na wyspie Manhattan. Może zresztą nie należy się temu tak bardzo dziwić. Przecież ci ludzie podążali tropem stworów, przed którymi większość ludzkich istot uciekałaby, gdzie pieprz rośnie i to tak prędko, jak tylko nogi by ich poniosły. Trudy, jakie musieli przy tym znosić, niemal dopraszały się o sowitą dionizyjską rekompensatę. Warthrop pod tym względem stanowił wyjątek. Nigdy nawet nie tknął alkoholu czy tytoniu, ani też żadnego innego specyfiku, wpływającego na stan umysłu. Krzywił się na tych, których uważał za niewolników swoich przywar, a przecież i on nie różnił się od nich, tylko inny nawyk nim powodował. Można by przy tym też utrzymywać, że był to nałóg znacznie jeszcze zgubniejszy, bo przecież koniec końców to nie wino zabiło Narcyza.
List, który przyszedł pod koniec wiosny 1888 roku był tylko jednym z wielu odebranych tego dnia – ale to jego treść przyciągnęła uwagę monstrumologa i wkrótce pochłonęła go bez reszty.
Przesyłkę nadano w Nowym Jorku, a list brzmiał następująco:
Wielce szanowny doktorze Warthrop,
jest mi wiadomym z pewnego źródła, iż Sz. Pan Przewodniczący von Helrung zamierza przedstawić na dorocznym zgromadzeniu w Nowym Jorku załączone Memorandum, którego jest autorem. Dodam, że co do tego ostatniego faktu nie mam żadnych wątpliwości, w przeciwnym razie nie pozwoliłbym sobie Pana tą sprawą kłopotać. Uczony ten człowiek bez cienia wątpliwości po prostu oszalał. Mało by mnie to obeszło, choć darzę go szacunkiem, jednakowo Memorandum to gorsza sprawa. Jego skandaliczna i oburzająca treść jest niebezpieczna dla naszej profesji, może bowiem spowodować, iż zostanie ona skazana na zapomnienie lub – co gorsze – w świadomości publicznej zajmiemy miejsce obok wszelkiej maści szarlatanów i naciągaczy. Nie będzie to bynajmniej przesadą, jeżeli stwierdzę, żegra tu idzie o całą przyszłość naszej dyscypliny.
Kiedy zapozna się Pan z tą wołającą o pomstę do nieba propozycją, bez wątpienia przyzna Pan, że jedyna nasza nadzieja leży w wygłoszeniu stosownej riposty po wygłoszeniu owego Memorandum. Nikt nie zdoła lepiej przeciwstawić się tym jakże niepokojącym i niebezpiecznym elukubracjom naszego uczonego prezesa niż Pan, doktorze Warthrop, jako najwybitniejszy w naszym pokoleniu filozof wynaturzeń historii naturalnej.
Pozostaję z ogromnym szacunkiem sługą uniżonym Pana Doktora.
Zaniepokojony Kolega
Już pobieżna lektura załączonej monografii autorstwa Abrama von Helrunga przekonała doktora, że nadawca tego listu ma słuszność przynajmniej pod jednym względem. W samej rzeczy, opracowanie niosło ze sobą groźbę dla ukochanej profesji doktora. Oraz że to właśnie on, Pellinore Warthrop, jest bez wątpienia najodpowiedniejszą osobą, by przeciwstawić się mylnym poglądom. Geniusz doktora polegał również na tym, że potrafił należycie ocenić swoje zalety.
Tak więc wszystko inne poszło w kąt. Doktor nie przyjmował wizyt. Nie odpisywał na listy. Odrzucał wszystkie zaproszenia. Porzucił swoje studia. Ograniczył sen i jedzenie do zupełnego minimum. Latem tego roku praktycznie jedynym jego zajęciem stało się tworzenie, redagowanie i przeredagowywanie dzieła pod niezbyt zachęcającym tytułem Czy filozofię naturalną monstrumologii skażemy na to, by wylądowała w śmietniku historii? Odpowiedź szanownemu przewodniczącemu doktorowi Abramowi von Helrun-gowina jego Memorandum dotyczące propozycji zbadania i wzięcia pod uwagę, by włączyć do katalogu wynaturzonych gatunków niektóre stworzenia dotąd mityczne, a więc „nadnaturalnego” pochodzenia, Memorandum wygłoszone w trakcie sto dziesiątego kongresu Towarzystwa Rozwoju Umiejętności Monstrumologicznych, Naturoznawczych i Anomalicznych.
Rzecz jasna, z miejsca zostałem zwerbowany do prac przy tym dziele. Odtąd dopomagałem mu w kwerendach, co stanowiło kolejne moje zadanie oprócz pełnionej przeze mnie roli kucharza, pokojówki, służącego, praczki i chłopca na posyłki. Przynosiłem więc książki, spisywałem dyktowane mi teksty oraz służyłem mu za publiczność, gdy wygłaszał swe przemyślenia. A wygłaszał je nadzwyczaj wyszukanym językiem, używając suchych, uczonych sformułowań, które niekiedy brzmiały wprost żałośnie śmiesznie. Stał wówczas wyprostowany, założywszy szczupłe ramiona z tyłu, ze wzrokiem wbitym nieruchomo w podłogę, ze spuszczoną głową – tak, że jego skądinąd już mroczne rysy pogrążone były w cieniu.
Nie, nie zamierzał czytać z kartki swojego referatu, często więc plątał się beznadziejnie wobec swojej hipotetycznej publiczności, całkowicie gubił wątek i niczym swój imiennik, król Pellinore, błądził w gąszczu myśli, poszukując wymykającej się Bestii – czyli toku rozumowania.
Bywało też, że wdawał się w dygresje dotyczące zarania monstrumologii, a mianowicie początków osiemnastego wieku (wszystko bowiem zaczęło się od Bacqueville de la Potherie uznawanego powszechnie za ojca tej najdziwniejszej z ezoterycznych nauk) aż po dzień dzisiejszy, wraz z odniesieniami do rozmaitych tajemniczych postaci, które dawno już mroczny anioł wziął w swoje objęcia.
– O czym to ja mówiłem, Willu Henry? – pytał mnie prędzej czy później, gdy gmatwał się w tych rozwlekłych elukubracjach. Pytanie to zadawał nieodmiennie po tym już, jak mój umysł kierował się ku znacznie ciekawszym sprawom, takim jak aktualna pogoda czy też kwestia spóźnionej kolacji.
Nie chcąc ściągać na swoją głowę jego straszliwego gniewu, bąkałem coś naprędce w odpowiedzi. Najbezpieczniej było wspomnieć o Darwinie, którego Warthrop darzył szczególną estymą.
Choć trzeba przyznać, że ten fortel nie zawsze działał.
– Darwin! – wykrzyknął kiedyś monstrumolog w odpowiedzi, potrząsając jednocześnie zaciśniętą pięścią. – Darwin! Doprawdy, Willu Henry, co Darwin ma wspólnego z podaniami ludów karpackich? Albo z homeryckimi mitami? Czy też nordycką kosmologią? Czy nie zdołałeś jeszcze pojąć, jak wielkiej wagi jest to zadanie? Jeśli mu nie podołam, jeśli w tym zwrotnym momencie mojej kariery noga mi się powinie, nie tylko mnie czeka upokorzenie i hańba, lecz runie i cała budowla! To będzie koniec monstrumologii, koniec natychmiastowy i nieodwołalny. Wniwecz obróci się prawie dwieście lat usilnych starań, zaprzepaszczone zostaną dokonania tytanów nauki, wobec których wszyscy jesteśmy niczym karły. Tak, wszyscy, nie wyłączając mnie samego. Tak jest, Willu Henry. Nie wyłączając mnie samego! Pomyśl o tym!
– Myślę, że chyba. Zdaje mi się, że mówił pan coś o mieszkańcach Karpat, tak mi się zdaje.
– Rany boskie! Dobrze wiem, o czym mówiłem, Willu Henry. Ty zaś wiesz o tym jedynie dlatego, że przed chwilą ci przypomniałem!
Im więcej wysiłku wkładał w przygotowanie ustnego wystąpienia, tym więcej starań poświęcał swej rozprawie na piśmie, której stworzył co najmniej tuzin wersji, a każdą spisał swoimi niemal nieczytelnymi bazgrołami, które potem ja musiałem w mozole przepisywać, aby nadać im czytelną postać – gdyby bowiem trafiła do rąk drukarza w postaci oryginalnej, bez wątpienia oberwałbym tym plikiem szpargałów po głowie i tyle.
Ślęczałem więc przy biurku przez długie godziny niczym średniowieczny skryba, z palcami poplamionymi atramentem, obolałymi od ściskania w nich pióra, z zaczerwienionymi, piekącymi oczyma – a gdy kończyłem katorżniczą pracę, monstrumolog wyrywał jej owoc z moich dłoni, by przyrównać kopię do oryginału w poszukiwaniu najdrobniejszej omyłki – i zawsze, ale to zawsze takową wypatrzył.
U kresu tych prac herkulesowych, kiedy drukarz dostarczył wreszcie gotowe memorandum i niewiele już pozostało do zrobienia (jak też i niewiele pozostało z monstrumologa, bo w czasie pisania tej rozprawy schudł o bez mała dziesięć kilo), pozostawało już tylko czekać jesieni, aż odbędzie się sympozjum. Doktor popadł w głęboką depresję. Schronił się w swoim gabinecie, zatrzasnął okiennice, by pogrążyć się w mroku, tak dosłownie, jak i w sensie metafizycznym. Na nic zdawały się moje nieśmiałe wysiłki podejmowane w celu podniesienia go na duchu. Podtykałem mu babeczki z malinami (jego ulubione) przyniesione prosto od piekarza. Opowiadałem mu najnowsze ploteczki wyczytane na stronach gazet poświęconych życiu wyższych sfer (przejawiał niezrozumiałe dla mnie zainteresowanie tymi sprawami) oraz opowiadałem mu, co się dzieje w naszej mieścinie. Na próżno, bo nie zdołałem sprawić, by choć trochę się ożywił. Nie ciekawiło go nawet, co przyszło pocztą. Układałem listy na jego biurku, a on ich nie czytał, aż wreszcie sterty kopert zasłały blat, jak stosy niesprzątanych przez nikogo jesiennych liści.
Jakoś pod koniec sierpnia z Menlo Park przyszła spora paczka, dzięki której przez kilka chwil znowu stał się sobą, cieszył się podarunkiem od przyjaciela. Prezentowi towarzyszyła krótka notka: Z serdecznymi podziękowaniami za pomoc w opracowaniu tego projektu oraz z wyrazami szacunku, Thos. A. Edison. Przez może godzinę bawił się fonografem, a potem już ani go tknął. Urządzenie stało na stole jak niemy wyrzut. Oto ucieleśnione marzenie, pomysł wprowadzony w życie przez Thomasa Edisona, człowieka, którego przeznaczeniem było zdobyć powszechne uznanie jako jednego z najwspanialszych umysłów swojego pokolenia, jeśli nie w całej historii ludzkości. Prawdziwego człowieka nauki, za którego sprawą świat, w którym żył Edison, zmienił się nieodwracalnie.
– Kimże jestem, Willu Henry? – spytał mnie nagle doktor któregoś deszczowego popołudnia.
Odpowiedziałem z iście dziecięcą prostotą, bo przecież w końcu byłem jeszcze dzieckiem.
– Jest pan monstrumologiem, proszę pana.
– Jestem pyłkiem kurzu – stwierdził. – Kto będzie o mnie pamiętał, kiedy odejdę?
Mimo woli spojrzałem na piętrzące się listy. O co mu chodziło? Przecież znał chyba wszystkich. Właśnie tamtego ranka przyszedł list z londyńskiej Royal Society. Domyśliłem się, że idzie mu o coś więcej, więc odpowiedziałem na chybił trafił:
– Ja będę pamiętał, proszę pana. Na pewno nie zapomnę.
– Ty! Ha, ty akurat rzeczywiście nie masz zbyt wielkiego wyboru pod tym względem – spojrzenie jego skierowało się na fonograf. – A czy wiesz, że nie zawsze pragnąłem zostać uczonym? Kiedy byłem o wiele młodszy, zamierzałem zostać poetą.
Nie zdziwiłbym się chyba bardziej, gdyby nagle mi oznajmił, że jego mózg składa się w znacznej mierze ze szwajcarskiego sera.
– Poetą, doktorze Warthrop?
– Och, tak. To dawno minęło, choć temperament, jak mogłeś zapewne zauważyć, poniekąd pozostał. Przejawiałem dość romantyczne skłonności, Willu Henry, chociaż nie wiem, czy potrafisz to sobie wyobrazić.
– I co się stało? – spytałem.
– Cóż, dorosłem.
Dotknął szczupłym, długim palcem woskowego cylindra, przesunął jego czubkiem po wyżłobieniach niczym ślepiec odczytujący litery spisane alfabetem Braille’a.
– To zajęcie bez przyszłości, Willu Henry – rzekł w zamyśleniu. – Przyszłość należy do nauki. Los naszego gatunku określą ludzie tacy jak Edison i Tesla, nie Wordsworth czy Whitman. Poeta wyleguje się na brzegach rzek Babilonu i łka, zatruty owocami wyrosłymi z ziemi, w której rozkładają się ciała muz. Ale jego głos zagłuszy stukot maszyny. Nadejdzie kiedyś dzień, w którym wszystkie sentymenty będzie można opisać w postaci równań chemicznych – nadzieję, wiarę, a nawet miłość – określi się przynależne im miejsca w naszych mózgach, aż wreszcie nauka będzie w stanie stwierdzić: „Tu właśnie, w tej części naszej kory mózgowej, znajduje się dusza człowieka”.
– Ale ja lubię poezję – powiedziałem.
– Owszem, a niektórzy lubią strugać kołki, dla tych zawsze znajdzie się kawałek drewna.
– Czy zachował pan jakieś swoje wiersze, panie doktorze?
– Nie, nie zachowałem. I powinieneś się z tego cieszyć, Willu Henry, bo były okropne.
– A o czym pan pisał?
– O tym, o czym piszą wszyscy poeci. Nie mogę tego pojąć, Willu Henry. Posiadasz niezwykły dar polegający na tym, by uczepić się najmniej istotnego aspektu jakiejś kwestii i drążyć, drążyć, drążyć do znudzenia.
Aby udowodnić mu, że się myli, oznajmiłem:
– Nigdy pana nie zapomnę. Na pewno. I cały świat też będzie o panu pamiętał. Stanie się pan sławniejszy od Edisona, Bella i wszystkich innych razem. Już ja się o to postaram.
– Odejdę w zapomnienie, obrócę się w proch, z którego powstałem, nieopłakiwany, nieczczony i nieopiewany… To właśnie poezja, na wypadek gdybyś się zastanawiał. Sir Walter Scott.
No i powstał, teraz emanowała z niego przedziwna moc zrodzona z pasji, zarazem przerażająca i dziwacznie piękna; wyglądał jak mistyk czy święty, który oderwał się od ograniczeń jaźni tudzież cielesnych rządz.
– Ale ja jestem niczym. Wspomnienie o mnie jest niczym. Praca jest wszystkim i zadbam, by się nie stała przedmiotem kpin. Choćbym miał życiem to przypłacić, nie pozwolę na to, Willu Henry. Jeżeli von Helrung postawi na swoim – jeśli pozwolimy, by przyświecające nam szczytne idee obrócono w błahe studia nad głupimi przesądami motłochu – i zmieszamy w jednym korcu dywagacje dotyczące natury wampirów czy zombie z badaniami dotyczącymi mantikory lub antropofagów, jakby i jedne i drugie były równie realne – wówczas monstrumologia stanie się nauką takoż martwą jak alchemia, równie żałosną jak astrologia. Ba, równie poważną jak dziwolągi pokazywane w cyrku pana Barnuma!
Umilkł na chwilę, po czym perorował dalej:
– Dorośli mężczyźni, ludzie wykształceni, ludzie bywali w świecie i posiadający ugruntowaną pozycję społeczną żegnają się krzyżem, jak pierwszy lepszy prosty kmiotek, kiedy przechodzą obok tego domu. „Kto wie, jakie wynaturzone dziwy się dzieją w domostwie tego Warthropa!” Tymczasem ty sam możesz poświadczyć, że nie ma tu żadnych dziwów i niczego sprzecznego z naturą. Wszelkie zjawiska, które badam, są ze wszech miar naturalne i również ty sam wiesz doskonale, że gdyby nie ja i mnie podobni, ci głupcy mogliby dławić się własnymi trzewiami ze strachu albo rozpuszczać się w sokach trawiennych takiego czy innego stwora. Owszem, w żołądku bestii, lecz bestii równie nadnaturalnej jak zwykła mucha!
Zaczerpnął tchu, by rozpocząć następną część swojej przemowy, lecz nagle znieruchomiał i lekko przechylił głowę na bok. Nastawiłem uszu też ja, lecz nie dosłyszałem niczego oprócz łagodnych pocałunków kropel deszczu uderzających o szybę i metronomicznego tik-tak zegarka na kominku.
– Ktoś tu jest – odezwał się. Odwrócił się i wbił spojrzenie w ciemności, spoglądając między deszczułkami żaluzji. Ja widziałem tylko odbicie jego kościstej twarzy. Jakże zapadłe były jego policzki! Jaki był blady! Bez ogródek wypowiadał się o tym, jaki czeka go los – czyżby czuł, że jego spełnienie jest bliskie, że już wkrótce obróci się w ów proch, z którego powstał? – Prędko, Willu Henry, do drzwi. Ktokolwiek to będzie, pamiętaj: jestem niezdrów i nie przyjmuję gości. No, na co jeszcze czekasz? Z życiem, Willu Henry, bez guzdrania!
W następnej chwili usłyszałem dźwięk dzwonka. Doktor zamknął za mną drzwi gabinetu. Zapaliłem gazowe światło w hallu, aby przegnać budzące lęk cienie zalegające to ponure wnętrze. Otworzyłem drzwi – i ujrzałem najpiękniejszą kobietę, jaką kiedykolwiek widziałem, przedtem i później przez całe moje nader długie życie.
ROZDZIAŁ DRUGI
„Nic dla ciebie nie mogę zrobić.”
– O, kogo ja widzę – odezwała się z uśmiechem. – Chyba zabłądziłam. Szukam domu pana Pellinore’a Warthropa.
– To właśnie jest dom doktora Warthropa – odpowiedziałem, nie bez pewnego trudu panując nad głosem. Bardziej jeszcze niż niezwykły wygląd tej kobiety zdumiał mnie sam fakt jej obecności u naszych progów. Odkąd mieszkałem u doktora, ani razu do jego drzwi nie zapukała żadna kobieta. Po prostu nie i już. Najwyraźniej siedziba przy Harrington Lane numer 425 nie była miejscem, do którego mogłaby zajść szanująca się niewiasta.
– Aha, to doskonale. Już myślałam, że pomyliłam adres.
Weszła do sieni, nie czekając na moje zaproszenie, zdjęła szarą podróżną pelerynę i poprawiła kapelusz. Kosmyk kasztanowych włosów wymknął się z upiętej szpilkami fryzury i zwisał teraz, podkreślając wdzięczny kształt jej szyi. Jej twarz promieniała w blasku lamp, wilgotna od deszczu, bez jakiejkolwiek skazy – chyba że ktoś uznałby za skazę na urodzie delikatne i drobne piegi na jej nosie oraz policzkach. Dostrzegłem piękno tego oblicza od razu, nawet pomimo światła, które zapewne nie pozwalało w pełni docenić niezwykłej urody.
To doprawdy przedziwne, że choć bez trudu przychodzi mi opisywać w ich przenajdziwniejszych groteskowych aspektach wszelakie złowrogie stwory ciemności, z którymi za sprawą doktora miałem do czynienia, to teraz zmagam się ze słownictwem, szukając słów delikatnych i ulotnych, aby oddać sprawiedliwość kobiecie, którą ujrzałem tamtego letniego popołudnia siedemdziesiąt lat temu. Mógłbym pokusić się o opis tego, jak światło igrało na jej lśniących warkoczach – tylko cóż to da? Mógłbym rozwodzić się na temat jej bursztynowych oczu z przebłyskami zieleni – ale i to na nic. Istnieją rzeczy zbyt straszne, żeby je pamiętać, lecz szczęśliwie są też takie, które są niemal zbyt cudowne, by móc je sobie przypomnieć.
– Zechcesz mu powiedzieć, że pani Chanler chce z nim rozmawiać? – spytała i uśmiechnęła się do mnie ciepło.
Wymamrotałem coś zupełnie niezrozumiałego, co zresztą nie wpłynęło w żaden sposób na powab jej uśmiechu.
– Jest w domu, prawda?
– Nie, psze pani – zdołałem wykrztusić. – To znaczy, tak, jest, ale nie przyjmuje. Doktor jest niedysponowany.
– A może, jeżeli powiesz mu, że tu jestem, zechce jednak uczynić wyjątek.
– Tak, psze pani – powiedziałem, po czym dodałem prędko: – Jest bardzo zajęty, więc.
– Och, on zawsze jest zajęty – powiedziała i zaśmiała się, trochę nerwowo. – Odkąd go znam, wciąż jest czymś zaaferowany. Ale gdzie się podziały moje maniery? Nie zostaliśmy sobie przedstawieni. – Wyciągnęła do mnie rękę. Uścisnąłem jej dłoń, dopiero potem przyszło mi na myśl, że może podała mi ją do pocałowania. W tamtym czasie przejawiałem żenującą wręcz nieznajomość towarzyskich obyczajów. I nic dziwnego, bo przecież byłem wychowankiem Pellinore’a Warthropa. – Mam na imię Muriel – przedstawiła się.
– Jestem William James Henry – odpowiedziałem. Zabrzmiało to strasznie sztywno i formalnie.
– Ach, Henry! A więc to ty. Mogłam się domyślić. Jesteś synem Jamesa Henry’ego – położyła chłodną dłoń na moim ramieniu. – Okropnie mi przykro, Willu. Ale właściwie skąd się tu wziąłeś…?
– Doktor wziął mnie do siebie.
– Doprawdy? To zupełnie do niego niepodobne. Czy aby mówimy o tym samym doktorze?
Z tyłu otworzyły się drzwi gabinetu, usłyszałem głos monstrumologa:
– Willu Henry, kto to był… – odwróciłem się i ujrzałem na jego twarzy wyraz dogłębnego zaskoczenia, bez wątpienia doznał wstrząsu, choć w następnej chwili przyodział maskę lodowatej obojętności.
– Pellinore – odezwała się cichym głosem Muriel Chanler.
Doktor mówił do mnie, chociaż nie spuszczał jej z oczu:
– Willu Henry, sądziłem, że wydałem ci jasne polecenia?
– Nie miej za złe Williamowi – zawołała do niego jakby przekornym tonem. – Ulitował się nade mną, bo zobaczył, jak zmokłam. Jak zmokła kura. Czy ty nie jesteś chory? – zapytała nagle. – Wyglądasz, jakbyś miał gorączkę.
– Nigdy w życiu nie czułem się lepiej – odparował doktor. – Niczego mi nie brak.
– To więcej – a raczej mniej – niż ja mogłabym powiedzieć. Przemokłam doszczętnie. Może zechciałbyś mnie poczęstować kubeczkiem gorącego cydru albo herbaty, zanim wyrzucisz mnie za drzwi? Przebyłam długą drogę, żeby się z tobą zobaczyć.
– Nowy Jork to nie tak strasznie daleko – zaoponował Warthrop. – Chyba że przybyłaś pieszo.
– To oznacza odmowę, tak? – spytała.
– Ależ skąd, jakżebym śmiał odmówić. Przecież nikt nie odmawia Muriel Barnes.
– Chanler – poprawiła go.
– Ależ oczywiście. Dziękuję. Chociaż, prawdę mówiąc, raczej dość dobrze pamiętam, kim jesteś. Willu Henry, zaprowadź panią Chanler – wyrzucił z siebie to nazwisko, jakby splunął – do salonu i nastaw wodę na herbatę. Przykro mi, pani Chanler, ale cydru nie mamy. To nie sezon.
Kiedy po paru minutach szedłem z kuchni, dzierżąc w rękach tacę, zatrzymałem się przed drzwiami salonu, bo z wnętrza dobiegały mnie odgłosy zawziętego sporu: podenerwowany dyszkant doktora i cichszy, lecz także pobrzmiewający napięciem głos naszego gościa.
– Nawet gdybym uznał to za fakt – mówił właśnie doktor. – Nawet gdybym uwierzył w te brednie. Nie, powiem inaczej. Nawet gdyby takie coś naprawdę istniało, wbrew mojemu najgłębszemu przekonaniu, to istnieje przecież co najmniej kilkanaście osób, do których mogłabyś się zwrócić o pomoc.
– Może i tak – przyznała – ale jest tylko jeden Pellinore Warthrop.
– Próbujesz mi schlebiać? Zadziwiasz mnie, Muriel.
– Sam widzisz, jaka jestem zdesperowana, Pellinore. Uwierz, gdybym sądziła, że ktokolwiek inny zdoła mi dopomóc, nie fatygowałabym ciebie.
– Dyplomatyczna odpowiedź.
– Realistyczna. Jestem realistką – w przeciwieństwie do ciebie.
– Jestem uczonym, a więc tym samym stuprocentowym realistą.
– Rozumiem twoje rozgoryczenie.
– Jeżeli przypisujesz mi rozgoryczenie, to znaczy, że nic nie rozumiesz. To by sugerowało, iż jakieś ślady uczucia pozostały, a zapewniam cię, że nie.
– Czy nie mógłbyś przymknąć oczu na to, kto cię prosi o pomoc, a zamiast tego pomyśleć o człowieku, który tej pomocy potrzebuje? Kiedyś go kochałeś.
– Kogo kochałem, to nie twoja sprawa.
– Masz rację. Ale moją sprawą jest, kogo ja kocham.
– No, to czemu sama go nie odnajdziesz? Dlaczego przyjechałaś aż tutaj, żeby mi zawracać głowę?
Podsłuchując, pochylałem się coraz bardziej do przodu, aż nagle straciłem równowagę i omal nie upuściłem tacy. Wkroczyłem do pokoju, zataczając się jak pijany; kilka kropli herbaty wylało się przez dziobek imbryka, filiżanki zabrzęczały na spodeczkach. Doktor stał przy kominku. Muriel siedziała sztywno w fotelu kilka stóp od niego, w dłoni ściskała jakąś kartkę.
Doktor spiorunował mnie wzrokiem, potem podszedł do niej i wyjął jej z ręki list. Postawiłem tacę na stoliku obok naszego gościa.
– Herbata dla pani, pani Chanler – powiedziałem.
– Dziękuję ci, Willu – odpowiedziała.
– Tak, a teraz zostaw nas samych – polecił doktor zza kartki listu.
– Czy mogę służyć czymś jeszcze, proszę pani? – spytałem. – Mamy świeże babeczki.
– Nie ma mowy – przerwał mi gniewnie doktor. – Nie przynoś babeczek!
Parsknął pogardliwie i cisnął list na podłogę. Podniosłem go, a ponieważ przez chwilę nikt na mnie nie zwracał uwagi, zdołałem go przeczytać.
Szanowna Pani,
proszę wybaczyć mój angielski, ja nie piszę dobrze. Jestem wróciłem do RP tego ranka, żeby od razu nadać ten list… nie jestem zdolny tego powiedzieć dobrze, bardzo przepraszam. Pan John on odejść.
To go przywołało i kiedy się stało, zabrało ze sobą. Ja powiedziałem o tym i Jack Fiddler dalej go będzie wypatrywał, ale to go dostało i nawet stary Jack Fiddler go nie sprowadzi z powrotem. Powiedziałem mu, żeby nie szedł, ale to przywoływało go nocą i dniem, więc poszedł. Pan John dosiada teraz wysokiego wiatru, a Mszapaszcza nie idzie go wypuścić. Przykro mi, proszę pani.
P. Larose
– Willu Henry – warknął na mnie doktor – co ty wyprawiasz? Oddaj to zaraz! – wyrwał mi list. – Kto to jest ten Larose? – spytał, zwracając się do pani Chanler.
– Pierre Larose, przewodnik Johna.
– A ten Jack Fiddler, kto to taki?
Potrząsnęła głową.
– Nigdy wcześniej o nim nie słyszałam.
– „Dosiada teraz wysokiego wiatru – przeczytał doktor – a Mszapaszcza nie idzie go wypuścić”. Pewnie, że nie! – zaśmiał się ponuro. – Przypuszczam, że powiadomiłaś odpowiednie władze.
– Tak, oczywiście. Poszukiwacze wrócili do Rat Portage dwa dni temu… – jej głos załamał się.
– W takim razie nie pojmuję, na co ja mógłbym się przydać – stwierdził Warthrop. – Jako monstrumolog mogę jedynie wydać opinię, iż sprawa ta nie dotyczy mojej dziedziny. Cokolwiek poniosło twojego męża na owym „wysokim wietrze”, nie była to żadna Mszapaszcza, chociaż trzeba przyznać, że to dość poetyckie określenie. Nigdy nie słyszałem, żeby tak nazywano Lepto lurconis. Zapewne to przejaw twórczej weny poczciwego monsieur Larose’a, w dodatku chyba nie jedyny. Nie pierwszy raz ktoś ginie na pustkowiu, a winę przypisuje się wendigo.
– Myślisz, że on kłamie?
– Myślę, że nie mówi prawdy, natomiast nie wiem, czy robi to umyślnie. Lepto lurconis to istota mityczna, Muriel, równie prawdziwa jak wróżka-zębuszka. I to właśnie jest najdziwniejsze ze wszystkiego. Dlaczego John podjął poszukiwania czegoś, co nie istnieje?
– Został. Namówiono go do tego.
– Aha – monstrumolog skinął głową. – Został nakłoniony przez von Helrunga, prawda? Von Helrung kazał mu wyruszyć.
– Zaproponował.
– A John jak posłuszny piesek wybrał się na poszukiwania.
Wyprostowała się.
– Tracę czas, prawda? – spytała.
– To istotne, Muriel. Jak dawno temu zaginął?
– Nie widziałam go od prawie trzech miesięcy.
– Z tego wniosek, że owszem, rzeczywiście tracisz czas. Nie mogę nic dla ciebie zrobić – dla Johna tym bardziej. Twój mąż nie żyje.
Chociaż miała łzy w oczach, nie załamała się. Widziałem, że przepełnia ją rozpacz, a jednak wytrzymała cios, jakim było to stwierdzenie ciśnięte prosto w twarz. Powiada się, że kobiety to słaba płeć, ale w rzeczywistości ulepione są z mocniejszej gliny niż my!
– Nie przyjmuję tego do wiadomości.
– Twoja wiara jest pozbawiona podstaw.
– Nie, Pellinore, to nie kwestia wiary. Chodzi o nadzieję. Nadzieję, że jedyny człowiek, do którego, jak sądziłam, mogę się zwrócić. Na którego John mógłby liczyć.
Warthrop skinął głową. Odwrócił wzrok od jej ślicznej twarzyczki i przemówił swoim suchym, mentorskim tonem, który znałem tak dobrze:
– Kiedyś w Andach, w obozowisku u stóp góry Chimborazo, znalazłem się oko w oko z dojrzałym samcem z gatunku Astomi, a więc stworem obdarzonym zdolnością wydania krzyku tak donośnego, że pękają od niego bębenki. Mało tego, widziałem ludzi, którym po takim spotkaniu dosłownie mózg wyciekał uszami. Zaszedł na teren naszego obozowiska w środku nocy i był tak samo zaskoczony jak ja. Przez chwilę tylko patrzyliśmy na siebie, stojąc w odległości nie większej niż trzydzieści centymetrów od siebie. Ja miałem rewolwer, on miał swoje struny głosowe i obaj w każdej chwili mogliśmy się swoją bronią posłużyć. Trwało to przez dłuższą chwilę, staliśmy tak, spięci i gotowi, aż wreszcie powiedziałem do niego: „No, przyjacielu, umawiamy się w następujący sposób – ja nie strzelam, a ty trzymasz język za zębami!”
Natychmiast zrozumiała sens tej zaimprowizowanej naprędce przypowieści. Skinęła głową, odstawiła filiżankę i wstała z fotela. Co prawda nie postąpiła ani krokiem w naszą stronę, ale zarówno ja, jak i monstrumolog cofnęliśmy się. Istnieje piękno kojące jak łagodny pocałunek wiosennego słońca na policzku oraz piękno, które budzi grozę, jak okrzyk Ozymandiasza zwiastujący przemijanie.
– Ale ja jestem głupia – stwierdziła. – Ty nigdy się nie zmienisz.
– Jeżeli na to liczyłaś, to rzeczywiście, nie było to zbyt mądre.
– Nie tylko mnie zabrakło mądrości. Żal mi cię, Pellinorze Warthrop. Zdajesz sobie z tego sprawę? Żal mi ciebie. Najinteligentniejszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek spotkałam, a zarazem niemający sobie równych pod względem próżności i mściwości. Zawsze byłeś nieco zakochany w śmierci. To właśnie jest zaskakujące. Myślałby kto, że natychmiast chwycisz się takiej okazji, by znów stanąć z nią twarzą w twarz. Przecież tylko dlatego obrałeś sobie tak obmierzły fach.
Odwróciła się gwałtownie i pospiesznym krokiem wyszła z pokoju, przyciskając dłoń do ust, jakby pragnęła powstrzymać słowa, które mogłyby się jeszcze z nich wydostać.
Spojrzałem na doktora, ale on odwrócił się, tylko połowę jego twarzy rozjaśniało światło, druga część pogrążona była w cieniu. Pobiegłem za Muriel Chanler, pomogłem jej zarzucić pelerynę. Gdy otworzyłem drzwi, wdarł się przez nie gwałtowny podmuch wichru, krople deszczu zabębniły o podłogę w sieni. Przez szarą zasłonę strug ulewy dostrzegłem lśniący czarny powóz i woźnicę skulonego na koźle; boki wielkiego pociągowego konia lśniły, zupełnie mokre.
– Cieszę się, że cię poznałam, Willu – powiedziała, nim wyszła na dwór. Położyła dłoń na moim ramieniu. – Będę się za ciebie modlić.
Wróciłem do salonu. Doktor nie ruszył się z miejsca, nie drgnął też, kiedy wszedłem. Przez okropnie długą chwilę stałem w milczeniu, nie wiedziałem bowiem, co mam rzec.
– Tak? – spytał cicho.
– Pani Chanler wyszła, proszę pana.
Nie odpowiedział. Pozostał w bezruchu. Podniosłem tacę i poszedłem do kuchni, pozmywałem porcelanę i rozłożyłem ją, żeby wyschła. Kiedy znów pojawiłem się w salonie, stwierdziłem, że doktor nadal ani o cal nie zmienił swojej pozycji. Już tyle razy to widziałem: powściągliwość doktora wzrastała proporcjonalnie do intensywności jego odczuć. Im silniej coś przeżywał, tym mniej dawał po sobie poznać. Teraz twarz jego była spokojna – i pozbawiona wyrazu – jak śmiertelna maska.
– Tak? Co jeszcze, Willu Henry?
– Co pan sobie życzy na kolację, proszę pana?
Nie odpowiedział. Pozostał na swoim miejscu, a ja na swoim.
– Co teraz robisz? – spytał.
– Nic, proszę pana.
– Wybacz, ale czy nie jest to coś, co mógłbyś robić właściwie gdziekolwiek?
– Tak, proszę pana. Tak. Tak właśnie zrobię, proszę pana.
– Co takiego? Co zrobisz?
– Nic. Będę robił nic gdzieś indziej.
ROZDZIAŁ TRZECI
„Jest to łowca cierpliwy.”
Usłyszałem wezwanie nieco po czwartej nad ranem; rzecz jasna, posłuchałem natychmiast. Zastałem go w sypialni, wstrząsało nim niepowstrzymane drżenie, choć leżał pod kołdrą – całkiem jakby w gorączce. Blady byłjak trup. Na jego czole lśniły krople potu, podobnie na górnej wardze.
– Willu Henry – wychrypiał – dlaczego nie jesteś w łóżku?
– Pan mnie wołał, proszę pana.
– Naprawdę? Nie przypominam sobie. Która to godzina?
– Już po czwartej, proszę pana.
– Po czwartej. Czwartej rano?
– Tak, proszę pana.
– Wydaje się, że jest znacznie wcześniej. Jesteś pewien?
Zapewniłem go, że jestem pewien, po czym opadłem na fotel u jego wezgłowia. Milczeliśmy przez chwilę. On trząsł się, ja ziewałem.
– Obawiam się, że złapałem przeziębienie – stwierdził.
– Mam pójść po doktora, proszę pana?
– Albo to kaczka. Czy ta kaczka była świeża, Willu Henry? Może była zepsuta?
– Nie przypuszczam, proszę pana. Ja też ją jadłem i nic mi nie jest.
– Ale ty jesteś jeszcze dzieckiem, a dzieci mają odporniejsze żołądki. To fakt powszechnie znany, Willu Henry.
– Mnie ta kaczka bardzo smakowała, proszę pana.
– O, widać było. Tak się opychałeś, jakbyś nie jadł od tygodnia. Nie raz ci powtarzałem, Willu Henry, że albo człowiek panuje nad swoim apetytem albo apetyt zapanuje nad nim. Wiesz, że Dante przeznaczył niejeden krąg piekielny dla ludzi niepanujących nad swoimi żądzami. Ty, za pobłażanie swojemu ciału, znalazłbyś się w trzecim kręgu, przebywałbyś tam w zupełnej ciemności pod deszczem łajna padającego z nieba.
– Tak, proszę pana – przytaknąłem.
– „Tak, proszę pana”. Co chcesz przez to powiedzieć, Willu Henry? Czy uważasz, że to przyjemne, taki deszcz nieczystości padający na ciebie przez całą wieczność?
– Nie, proszę pana.
– Ale przed chwilą tak właśnie powiedziałeś. Powiedziałeś „Tak, proszę pana”, zupełnie jakbyś się na to chętnie zgadzał.
– Zgadzałem się z panem, panie doktorze, nie z ideą nieczystości.
– „Ideą nieczystości”!… Willu Henry, z przykrością stwierdzam, że stajesz się zbyt służalczy. Tego już doprawdy zanadto, tak dla twojego dobra, jak i dla mojego – zwłaszcza dla mojego. Pochlebstwa zaprowadziłyby cię do ósmego kręgu, gdzie z kolei taplałbyś się w rzece ekskrementów.
– A zatem niewiele mi pozostało nadziei, proszę pana.
Stęknął:
– Oj, niewiele.
Stłumiłem ziewnięcie.
– Nie daję ci spać, co, Willu Henry?
– Tak, proszę pana. Nie, proszę pana. Przepraszam.
– Za co?
– Za. Już nie pamiętam.
– Przepraszasz za coś, czego nie pamiętasz?
– Nie, proszę pana. Przepraszam, ale zapomniałem, za co przepraszam.
– Przyprawiasz mnie o ból głowy, Willu Henry. Rozmowa z tobą to jak błądzenie po labiryncie Minosa.
– Tak, proszę pana.
– „Tak, proszę pana! Tak, proszę pana!” – zawołał, przedrzeźniając mnie. – Gdybym powiedział, że chochliki tańczą dżiga na gazonie, bez wątpienia powiedziałbyś „Tak, proszę pana, tak, proszę pana!” Gdyby dom stanął w ogniu, a ja powiedziałbym ci, abyś gasił płomienie naftą, też z miejsca odpowiedziałbyś „Tak, proszę pana! Tak, proszę pana!” i wszystko poszłoby z dymem. Przecież posiadasz jakiś rozum, Williamie Jamesie Henry, czyż nie? Przychodząc na świat, otrzymałeś od natury ów niezbędny dar, czy też może jednak zostałeś go niecnie pozbawiony?
Już miałem powiedzieć „Tak, proszę pana”, ale w porę ugryzłem się w język. Monstrumolog nie zwrócił na to uwagi, wdał się tymczasem w kolejną perorę:
– Czyż wszystkie moje wysiłki na nic?! – zawołał, zwracając się do sufitu. Uderzył pięścią w poduszkę. – Na nic poświęcony czas i pasmo wyrzeczeń, na nic nakład cierpliwości i troskliwe pouczenia, wszelkiego rodzaju szczególne względy, jakie okazałem dla uczczenia pamięci zasług twojego ojca – wszystko to na nic? Doprawdy, jakież są owoce moich wysiłków, Willu Henry? Jesteś tu u mnie już od prawie dwóch lat, lecz gdy poddaję twoje zdolności najprostszej próbie, słyszę taką samą usłużną odpowiedź, jakiej udzieliłby mi pospolity sługa. Pytam cię po raz ostatni: czy ty masz rozum?
– T… Tak, proszę pana – wyjąkałem.
– Och, na miłość boską, znów to powtarzasz! – wykrzyknął na cały głos.
– No, pewnie, że tak! – wrzasnąłem. Wyczerpała się wreszcie moja cierpliwość. Nie pierwszy to raz zostałem przywołany rozdzierającym okrzykiem: „Willu Henryyy!”, by potem siedzieć u wezgłowia zaabsorbowanego własną osobą szaleńca, który w dodatku ledwie tolerował moją obecność. Czego on ode mnie chciał? Czy służyłem mu wyłącznie za chłopca do bicia albo psa, którego można było uderzyć, jeśli tylko znalazł się kij, czyli gdy mojego mistrza ogarniała frustracja i dziecinna złość? Nie przeczę i nie wątpię, że brały go w posiadanie mroczne demony, lecz nie były to moje demony.
– To, co mówiłem odnośnie apetytu – rzekł z namysłem, wyraźnie pod wrażeniem mojego wybuchu – tyczy się także emocji, Willu Henry. Nie powinieneś tracić panowania nad sobą.
– A pan stracił – wytknąłem mu.
– Bo miałem powód – odparł, dając tym samym do zrozumienia, że ja powodu nie miałem. – A poza tym wcale nie twierdzę, że powinieneś brać ze mnie przykład pod każdym względem. Prawdę mówiąc, wręcz przeciwnie – zaśmiał się niewesoło. – Pomyśl na przykład o monstrumologii…
Pomyślałem raczej: „Byle nie to!”, ale oczywiście siedziałem cicho.
– Chyba już ci kiedyś mówiłem, Willu Henry, że na żadnej uczelni nie można się kształcić w tej dziedzinie, przynajmniej jak dotąd żaden uniwersytet nie naucza monstrumologii. Pobierałem więc nauki u powszechnie uznanych mistrzów tej sztuki. Ja wprawdzie zacząłem się uczyć od ojca, który swojego czasu był wyjątkowo uzdolnionym monstrumologiem, ale ukończyłem studia pod kierunkiem Abrama von Helrunga, przewodniczącego naszego Towarzystwa i autora tego niefortunnego traktatu, za którego sprawą – tak sądzę – spotkał Johna Chanlera jego nieszczęsny los. Uczyłem się u von Helrunga przez prawie sześć lat, nawet przez jakiś czas u niego mieszkałem – a właściwie mieszkaliśmy obaj, John i ja. Ponieważ moje stosunki z ojcem, oględnie mówiąc, były dość napięte, wkrótce von Helrung stał się dla mnie jakby rodzicem, zapełniając tę lukę, a przy tym jestem przekonany, iż ja zastąpiłem mu syna.
Westchnął. Nawet w żółtym świetle lampy jego twarz była śmiertelnie blada. Miał zapadnięte policzki i podkrążone oczy, wokół których widniały sine obwódki.
– To dojmująca strata, Willu Henry, i to nie tylko dla monstrumologii – mówił dalej. Sądziłem, że ma na myśli Johna Chanlera, swojego kolegę po monstrumologicznym fachu, którego Muriel, jak twierdziła, darzyła uczuciem. Ale okazało się, że nie. – W astronomii, botanice, psychologii, fizyce – jeśli kogokolwiek można określić mianem Leonarda da Vinci naszych czasów, kimś takim byłby właśnie von Helrung. W swojej siedzibie przy Piątej Avenue prowadził salon, jeden z najwybitniejszych w Ameryce Północnej. Gościli tam luminarze tacy jak Edison i Tesla, Kelvin i Pasteur. Był specjalnym radcą dworu cara Aleksandra i honorowym członkiem londyńskiej Royal Society. Jego dar oratorski przywodził na myśl Cycerona. W istocie, pamiętam prowadzony przezeń wykład dotyczący anatomii porównawczej sześciu gatunków z rodzaju Ingenus podczas kongresu w roku siedemdziesiątym dziewiątym, wszyscy obecni słuchali go przez bite trzy godziny jak oczarowani. Było to jedno z najbardziej podnoszących na duchu wydarzeń w moim życiu, Willu Henry. A teraz. Coś takiego. A przy tym, jak uczony tej miary co John Chanler mógł dać się zwieść podobnym bzdurom, to wprost przechodzi moje pojęcie. Śmiem twierdzić, że nawet obdarzone przeciętną inteligencją dziecko zdołałoby zadać kłam jego tezom. Nawet ty byś to potrafił zrobić, Willu Henry, czego nie mówię po to, by podawać w wątpliwość twoje kwalifikacje intelektualne, lecz raczej w nawiązaniu do przesławnej opowieści o nagim królu.
– Jakim nagim królu, proszę pana?
– Ależ znasz tę bajkę – zapewnił mnie. – Nie traktuj mnie jak głupka, Willu Henry, nie ma takiej potrzeby. Podczas gdy tłum oklaskiwał władcę i zachwycał się jego wytworną szatą, dziecko zakrzyknęło: „Przecież on jest nagi!” W każdym razie, stało się tak zapewne dlatego, że Chanler zawsze darzył von Helrunga bezkrytycznym podziwem. Zresztą nie on jeden, bynajmniej. Na niejednym z kongresów odnoszono się do jego uwag z nabożeństwem przywodzącym na myśl Mojżesza korzącego się przed krzewem gorejącym. Przypuszczam, że Chanler wybrał się do Rat Portage, żeby dostarczyć swemu ukochanemu mistrzowi namacalny dowód na poparcie jego bardzo wątpliwych tez – aby zdobyć okaz Lepto lurconis.
– A co to jest Lepto lurconis, doktorze Warthrop? – spytałem.
– Mówiłem ci. To mit.
– Tak, proszę pana. Ale co to za stworzenie?
– Doprawdy, Willu Henry, powinieneś popracować nad swoją znajomością języków klasycznych – pouczył mnie. Pełna nazwa brzmi Lepto lurconis semihominis americanus.„Lepto” pochodzi z greki i znaczy tyle, co „wynędzniały, wymizerowany, wychudzony”. „Lurconis” to po łacinie „żarłok”. A więc: wychudzony żarłok. Resztę, czyli semihominis americanus chyba potrafisz sam przetłumaczyć.
– Owszem, proszę pana – odpowiedziałem. – Ale co to takiego?
Przez chwilę milczał. Westchnął głęboko. Przesunął palcami po zmierzwionych włosach.
– To głód – odpowiedział półgłosem.
– Głód?
– Głód absolutny, Willu Henry. Głód, którego nigdy się nie da zaspokoić.
– Ale co to za głód, którego nie da się nasycić? – zastanowiłem się.
– Dosiada wiatru – mówił dalej monstrumolog z nieobecnym wyrazem twarzy. – W nieprzeniknionym mroku na bezkresnym pustkowiu straszliwy głos wzywa cię po imieniu, głos potępienia i żądzy, głos zwiastujący spustoszenie i kres wszelkiej nadziei.
Zadrżałem. Doktor mówił w taki sposób, jakby to on sam był tym głosem, jakby nie był już sobą. Patrzyłem, jak błądzi wzrokiem po suficie, na którym dostrzegał coś, czego ja żadną miarą wypatrzyć nie potrafiłem.
– Nazywają go atcen. Djenu. Outiko. Vindiko. Ma z tuzin różnych nazw w różnych językach. Jest starszy niż wzgórza, Willu Henry. Karmi się nami. A im więcej pochłonie, tym większy jest jego głód. Nawet kiedy się opycha, nadal głód mu doskwiera. Bo to głód, którego nigdy nie da się zaspokoić. Jedna z jego algonkińskich nazw znaczy dosłownie „ten, który pożera całą ludzkość”.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz