Fragment książki

32 minuty czytania

PRO­LOG
Wrze­sień 2000 roku: „Wy­cin­ki…”.

Lek­torką była eme­ry­to­wa­na na­uczy­ciel­ka an­giel­skie­go, której mat­ka za­miesz­kała w ośrod­ku w 2001 roku. Odtąd przez pięć następnych lat lek­tor­ka co ty­dzień od­by­wała półgo­dzinną drogę z Ala­chua do Ga­ine­svil­le, aby swoją matkę od­wie­dzać. Jeśli po­go­da sprzy­jała, sie­działy na tym sa­mym wy­bru­ko­wa­nym dzie­dzińcu mieszczącym się między dwo­ma główny­mi bu­dyn­ka­mi miesz­kal­ny­mi, na którym sie­działa te­raz ze mną. Pośrod­ku dzie­dzińca szem­rała fon­tan­na, wokół której z trzech stron roz­sta­wio­no sto­li­ki, od­ma­lo­wy­wa­ne po wie­lo­kroć, by chro­nić je przed nisz­czy­ciel­skim wpływem tro­pi­kal­ne­go kli­ma­tu Flo­ry­dy. Na­wet te­raz, pod ko­niec września, po­wie­trze było gęste od wil­go­ci, a tem­pe­ra­tu­ra prze­kra­czała trzy­dzieści stop­ni w cie­niu.

Jej mat­ka odeszła w roku 2006, jed­nak lek­tor­ka nadal przy­jeżdżała co ty­dzień, te­raz w cha­rak­te­rze wo­lon­ta­riusz­ki, aby czy­tać książki miesz­kańcom ośrod­ka nie­mającym ro­dzi­ny lub po­sia­dającym ro­dzinę, która rzad­ko, jeśli kie­dy­kol­wiek, fa­ty­go­wała się, aby ich od­wie­dzić. Dy­rek­tor ośrod­ka dał mi jej na­zwi­sko i nu­mer te­le­fo­nu. Do­wie­działem się od nie­go, że o ile wie, mężczy­zna, którego na­zy­wa­no Wil­liam Ja­mes Hen­ry nie za­warł bliższej zna­jo­mości z ni­kim spośród miesz­kańców ośrod­ka. Od­wie­dzała go tyl­ko ta wo­lon­ta­riusz­ka, która te­raz sie­działa na­prze­ciw­ko mnie i sączyła mrożoną her­batę z wy­so­kiej szklan­ki, w której nie było już lodu. Dy­rek­tor uznał, że może ona zdoła mi pomóc.

– Nie mogę panu w ni­czym pomóc – usłyszałem właśnie od lek­tor­ki.

– Nig­dy nic nie po­wie­dział? – upew­niłem się.

– Tyl­ko na­zwi­sko i w którym roku się uro­dził.

– 1876.

Skinęła głową.

– Żar­to­wałam so­bie z nie­go. Mówiłam: „Wil­lia­mie, to nie­po­dob­na, nie mogłeś uro­dzić się tak daw­no temu”. A on przy­ta­ki­wał – by następnym ra­zem powtórzyć to samo.

– Jak się za­cho­wy­wał, kie­dy pani mu czy­tała?

– Wpa­try­wał się w pustkę. A cza­sa­mi usy­piał.

– Nie wy­da­wało się pani, że cza­sa­mi na przykład słuchał?

– Nie o to cho­dziło – usłyszałem.

– A o co, w ta­kim ra­zie?

– O to­wa­rzy­stwo. On ni­ko­go nie miał. Tyl­ko w każdy wto­rek o dru­giej po południu miał do to­wa­rzy­stwa mnie.

Upiła łyczek her­ba­ty. Fon­tan­na ciur­kała: woda prze­le­wała się przez krawędzie misy i spa­dała na ka­mie­nie. W prze­ciw­ległym krańcu dzie­dzińca sie­działo dwo­je miesz­kańców ośrod­ka, mężczy­zna i ko­bie­ta. Sie­dzie­li przy ta­kim sa­mym sto­li­ku i trzy­ma­li się za ręce, pa­trzy­li – w każdym ra­zie ta­kie od­niosłem wrażenie – jak światło igra w kro­pel­kach wody. Moja rozmówczy­ni wska­zała mi ich wzro­kiem.

– Choć przez krótki czas miał także ją.

– Miał? A kim ona jest?

– Na imię na Lil­lian. Była na­rze­czoną Wil­lia­ma.

– Na­rze­czoną?

– Nie tyl­ko jego. Odkąd tu przy­jeżdżam, miała już coś z tu­zin na­rze­czo­nych – lek­tor­ka zaśmiała się ci­cho. – Ma Al­zhe­ime­ra, bie­dac­two. Znaj­du­je so­bie mężczyznę, owi­ja się wokół nie­go ni­czym powój – na parę ty­go­dni, a po­tem tra­ci wszel­kie za­in­te­re­so­wa­nie i „pod­ry­wa” kogoś in­ne­go. Pra­cow­ni­cy ośrod­ka mówią o niej fem­me fa­ta­le. Niektórzy z pa­cjentów bar­dzo źle znoszą, kie­dy ich po­rzu­ca.

– A Wil­liam?

Lek­tor­ka pokręciła głową.

– Trud­no po­wie­dzieć. Wil­liam był… – urwała, szu­kając od­po­wied­nie­go słowa. – No, nie wiem, cza­sa­mi wy­da­wało mi się, że cier­pi na au­tyzm. Bo w żad­nym ra­zie nie była to de­men­cja, ra­czej coś, co to­wa­rzy­szyło mu przez całe życie.

– Nie był au­ty­stycz­ny.

Prze­stała ob­ser­wo­wać Lil­lian i ka­wa­le­ra Lil­lian, zwróciła wzrok na mnie. Po­pa­trzyła uważnie z unie­sio­ny­mi brwia­mi.

– Ach tak?

– Po jego śmier­ci zna­leźli scho­wa­ne pod łóżkiem no­tat­ki. Coś w ro­dza­ju pamiętni­ka czy dzien­ni­ka, który Wil­liam praw­do­po­dob­nie spi­sał wie­le lat przed­tem, za­nim się tu po­ja­wił.

– Do­praw­dy? W ta­kim ra­zie wie pan o nim znacz­nie więcej niż ja.

– Wiem tyle, co sam o so­bie po­wie­dział, na­to­miast o nim sa­mym nie wiem nic – odpo­wie­działem ostrożnie. – Jak dotąd prze­czy­tałem tyl­ko trzy pierw­sze ka­je­ty, no i… Jak­by to po­wie­dzieć. Dziw­ne – czułem się niezręcznie pod jej spoj­rze­niem. Po­pra­wiłem się na krze­sełku i spoj­rzałem w stronę Lil­lian. – Cie­ka­we, czy ona go pamięta – za­sta­no­wiłem się głośno.

– Wątpię.

– Pew­nie jed­nak po­wi­nie­nem za­py­tać – stwier­dziłem bez większe­go en­tu­zja­zmu.

– Sie­dzie­li tak całymi go­dzi­na­mi – po­wie­działa lek­tor­ka. – Nie roz­ma­wia­li. Trzy­ma­li się tyl­ko za ręce i wpa­try­wa­li się gdzieś w prze­strzeń. Na swój sposób było to prze­uro­cze, jeżeli nie brać pod uwagę tego, co nie­uchron­nie mu­siało na­dejść.

– Czy­li? – spy­tałem, ale sądziłem, że mówi o śmier­ci.

– Czy­li roz­sta­nia. Tego, że wkrótce wpad­nie jej w oko następny. Ten, który jej te­raz to­wa­rzy­szy, ma na imię Ken­neth. Są ra­zem od mniej więcej mie­siąca. A więc po­trwa to jesz­cze z ty­dzień, a po­tem Ken­neth znów zo­sta­nie sa­mot­ny.

– A jak Will to przyjął, kie­dy go rzu­ciła?

Lek­tor­ka wzru­szyła ra­mio­na­mi.

– Nie za­uważyłam, żeby zro­biło to na nim ja­kie­kol­wiek wrażenie.

Jesz­cze przez dłuższą chwilę spoglądałem na Lil­lian i jej ad­o­ra­to­ra.

– To nie zna­czy, że go nie za­bo­lało – za­uważyłem.

– Nie – przy­znała. – Nie zna­czy.

Po południu tego sa­me­go dnia odbyłem roz­mowę z le­ka­rzem, który stwier­dził zgon nocą 14 czerw­ca 2007 roku. Opie­ko­wał się Wil­lem od jego przy­by­cia do zakładu.

– Wie pan – ode­zwał się z błyskiem w oku – że po­dob­no uro­dził się w 1876 roku.

– Słyszałem. A jak pan sądzi, ile lat miał tak na­prawdę?

– Trud­no stwier­dzić. Dzie­więćdzie­siąt parę, może na­wet pra­wie setkę. W każdym ra­zie, przy­najm­niej jak na swój wiek, trzy­mał się wyjątko­wo do­brze.

– Jeśli po­minąć de­mencję.

– Cóż, jeżeli ktoś żyje od­po­wied­nio długo, de­men­cji nie da się uniknąć.

– Jaka była przy­czy­na śmier­ci?

– Sta­rość.

– Ale zawał? Udar?

– Naj­praw­do­po­dob­niej albo jed­no, albo dru­gie. Trud­no stwier­dzić bez sek­cji zwłok. Na­to­miast ostat­nie ba­da­nia prze­szedł jak naj­bar­dziej pomyślnie.

– A czy na­tra­fił pan kie­dyś. To zna­czy, czy co­kol­wiek wska­zy­wało… na coś nie­ty­po­we­go. Proszę mi po­wie­dzieć, czy po­bie­rał pan mu krew?

– Ależ oczy­wiście. To pod­sta­wo­we ba­da­nie.

– I czy nig­dy nie na­tra­fił pan na nic… nie­zwykłego?

Dok­tor prze­chy­lił na bok głowę, spoj­rzał na mnie, za­cie­ka­wio­ny i jed­no­cześnie od­niosłem wrażenie, że po­wstrzy­mu­je uśmiech.

– Na przykład?

Odchrząknąłem. Głupio było coś ta­kie­go pomyśleć, a po­wie­dzieć – tym trud­niej.

– W swo­im pamiętni­ku Will Hen­ry pi­sze, że uległ, hm, zakażeniu ro­dza­jem pasożyta. Miał wte­dy je­de­naście czy dwa­naście lat. Cho­dzi o bezkręgow­ca w ro­dza­ju ta­siem­ca, tyl­ko dużo mniej­sze­go, który za­pew­nia swo­im no­si­cie­lom wyjątko­wo długie życie.

Dok­tor kiwał głową. Przez ułamek se­kun­dy uznałem, że to z jego stro­ny po­twier­dze­nie. Że należy wnio­sko­wać, iż nie jest mu nie­zna­ny tego ro­dza­ju stwór. A więc, sko­ro część fan­ta­stycz­nej opo­wieści Wil­la Hen­ry­ego oka­zała się prawdą, co jesz­cze nią było? Czy to możliwe, że jed­nak ist­nie­je taka dys­cy­pli­na na­uki jak mon­stru­mo­lo­gia lub w każdym ra­zie ist­niała pod ko­niec dzie­więtna­ste­go stu­le­cia, a jed­nym z jej przed­sta­wi­cie­li był opie­kun Wil­la, ta­jem­ni­czy Pel­li­no­re War­th­rop? Czyżbym miał w swo­im po­sia­da­niu nie prze­jaw fik­cji li­te­rac­kiej a praw­dzi­we wspo­mnie­nia, opis do­praw­dy nie­zwykłego żywo­ta, który trwał w do­dat­ku przez po­nad stu­le­cie? No i pod­sta­wo­we py­ta­nie, które spędzało mi sen z po­wiek, z którym na ustach bu­dziłem się w środ­ku nocy zla­ny zim­nym po­tem i które nie dawało mi spo­ko­ju, gdy po­tem wal­czyłem z bez­sen­nością… Czy po­two­ry ist­nieją?

Moja na­dzie­ja – cho­ciaż nie je­stem pe­wien, czy to najwłaściw­sze słowo – wkrótce zo­stała roz­wia­na. Le­karz kiwał głową, ale nie przy­ta­ki­wał treści mo­ich słów, tyl­ko na znak, że je ro­zu­mie. Po pro­stu w ten sposób grzecz­nie oka­zy­wał rozmówcy, że go słucha.

– Praw­da, ja­kie to by było miłe? – rzu­cił re­to­rycz­ne py­ta­nie. – Ale nie, miał zupełnie nor­malną krew. Trochę zbyt wy­so­ki po­ziom złego cho­le­ste­ro­lu. A poza tym… – wzru­szył ra­mio­na­mi.

– A to­mo­gra­fia? Re­zo­nans ma­gne­tycz­ny?

– Ale o co pan pyta?

– Czy był pod­da­wa­ny ta­kim ba­da­niom?

– Stan nie fi­nan­su­je ich w przy­pad­kach ta­kich jak pan Hen­ry, o ile nie są ko­niecz­ne. Moje za­da­nie spro­wa­dzało się do tego, żeby za­pew­nić mu aż do końca życia jak naj­lep­sze sa­mo­po­czu­cie i tym właśnie się zaj­mo­wałem. Po­zwo­li pan, że o coś spy­tam: co pan za­mie­rza z tym zro­bić?

– To zna­czy, po co za­daję te wszyst­kie py­ta­nia, tak?

– Dla­cze­go pana to in­te­re­su­je.

– Nie wiem na pew­no. Częścio­wo to z po­wo­du ta­jem­ni­cy. Nie wie­my, kim był ten człowiek. Skąd po­cho­dził, jak to się stało, że wylądował tam, gdzie go za­le­zio­no? I dla­cze­go na­pi­sał ten pamiętnik czy tę po­wieść, czy co­kol­wiek to jest? Po co? Chy­ba jed­nak przede wszyst­kim cho­dzi o pewną obiet­nicę, którą złożyłem.

– Wil­lo­wi Hen­ry­emu?

Za­wa­hałem się.

– Nie, mam na myśli dy­rek­to­ra. Prze­ka­zał mi te pamiętni­ki i po­pro­sił, żebym je prze­czy­tał, bo może znajdą się w nich ja­kieś wskazówki co do ro­dzi­ny zmarłego. Prze­cież gdzieś musi ist­nieć ktoś, kto go znał, za­nim po­ja­wił się w ośrod­ku. Każdy kogoś ma.

Dok­tor uśmiechnął się.

– Aha. A te­raz on ma już tyl­ko pana.

Wrzu­ciłem no­tat­ki sporządzo­ne po roz­mo­wie z lek­torką i dok­to­rem do wciąż pęczniejącej tecz­ki poświęco­nej Wil­lo­wi Hen­ry­emu, a następnie wsunąłem teczkę do szu­fla­dy. Za­mie­rzałem pil­no­wać się, żeby ta spra­wa nie stała się moją ob­sesją; po­sta­no­wiłem, że będę się nią zaj­mo­wał tyl­ko w miarę wol­ne­go cza­su. Na ra­zie mu­siałem oddać w ter­mi­nie ko­lejną książkę, po­ja­wiły się zo­bo­wiąza­nia ro­dzin­ne, miałem też własne tro­ski. Sta­re opraw­ne w skórę ze­szy­ty o pożółkłych kart­kach leżały nie­tknięte na sto­sie obok mo­je­go biur­ka. Pierw­sze trzy z nich z cza­sem opu­bli­ko­wałem pod tytułem „Ba­dacz po­tworów”, mając na­dzieję, iż któryś z czy­tel­ników roz­po­zna na­po­tkaną kie­dyś przez sie­bie po­stać. Szan­se były nie­wiel­kie. Z po­wodów praw­nych no­tat­ki trze­ba było określić jako fikcję. Na­wet gdy­by tra­fił się ktoś, kto rze­czy­wiście znał Wil­lia­ma Ja­me­sa Hen­ry­ego i sko­ja­rzyłby to na­zwi­sko, uznałby to za zbieg oko­licz­ności. Li­czyłem ra­czej na to, że może po­budzę czy­jeś daw­ne wspo­mnie­nia, może ktoś jako dziec­ko daw­no temu, albo jesz­cze daw­niej, słyszał mrożącą krew w żyłach opo­wieść o dzi­wacz­nych i upior­nych stwo­rach zwa­nych an­tro­po­fa­ga­mi. Bez wątpie­nia Will Hen­ry był człowie­kiem wy­kształco­nym. Być może ongiś, w ja­kiejś od­ległej przeszłości, opu­bli­ko­wał ja­kieś dzieło, choć nie­ko­niecz­nie pod własnym na­zwi­skiem – rzecz ja­sna, o ile na­prawdę na­zy­wał się Wil­liam Ja­mes Hen­ry. Kie­dy zna­le­zio­no go w ro­wie me­lio­ra­cyj­nym, po­li­cjan­ci wzięli jego od­ci­ski palców. Oka­zało się jed­nak, że mężczy­zna, który twier­dził, że na­zy­wa się Wil­liam Ja­mes Hen­ry, nig­dy nie był aresz­to­wa­ny, nig­dy nie służył w żad­nej for­ma­cji woj­sko­wej i nig­dy nie wy­ko­ny­wał żad­nej in­nej pra­cy, przy podjęciu której pra­wo na­ka­zy­wałoby po­bie­ra­nie od­cisków palców.

Nie raz i nie dwa przyszło mi na myśl, że jeśli za­war­tość tych trzech gru­bych ka­jetów to fik­cja li­te­rac­ka – a biorąc pod uwagę te­ma­tykę tej opo­wieści, należało to uznać za rzecz pewną – w ta­kim ra­zie au­tor, ule­gając postępującej de­men­cji, mógł wręcz utożsamić się ze swo­im pro­ta­go­nistą i sam po­niekąd stał się Wil­lem Hen­rym. Nie ta­kie rze­czy przy­da­rzały się po­strze­lo­nym pi­sa­rzom.

Przez całe lato bu­szo­wałem po In­ter­ne­cie, dzwo­niłem tu i tam, wy­py­ty­wałem naj­roz­ma­it­szych lu­dzi, którzy mo­gli­by ewen­tu­al­nie być w po­sia­da­niu ta­kie­go czy in­ne­go skraw­ka in­for­ma­cji, owe­go ta­jem­ne­go klu­cza, po­zwa­lającego otwo­rzyć wro­ta upar­cie nie­dającej się od­kryć przeszłości. Pod ko­niec września, kie­dy sie­działem so­bie przy biur­ku i zma­gałem się z wyjątko­wo do­tkli­wym ata­kiem pi­sar­skiej nie­możności twórczej, moje spoj­rze­nie spoczęło znów na opraw­nych w skórę ka­je­tach. Ma­chi­nal­nie sięgnąłem po część czwartą, otwo­rzyłem wo­lu­men w przy­pad­ko­wym miej­scu. Ku mo­je­mu zdzi­wie­niu spo­strzegłem wy­ci­nek z ga­ze­ty, który wy­padł na blat biur­ka. Ser­ce zabiło mi moc­niej, prze­kart­ko­wałem cały ze­szyt, przy czym na­tra­fiłem na ko­lej­ne wy­cin­ki we­tknięte pomiędzy po­szczególne stro­ny, tak jak­by dzien­nik Wil­la Hen­ry­ego pełnił też drugą rolę, rolę ar­chi­wum.

W ciągu następnych trzech dni zna­lazłem jesz­cze więcej ta­kich do­ku­mentów, przej­rzałem bo­wiem ko­lej­ne wo­lu­mi­ny. Założyłem nową teczkę, którą ozna­czyłem tytułem „Wy­cin­ki”, w której ta­ko­we umieściłem, za­zna­czając, w którym to­mie i przy której stro­nie je zna­lazłem oraz opa­trując do­dat­ko­wy­mi no­tat­ka­mi do­tyczącymi ewen­tu­al­nych dal­szych kwe­rend. O ile mogę ręczyć za au­ten­tycz­ność części z nich (na przykład ar­ty­kułów z „New York Ti­me­sa”), to inne, jak na przykład not­ka na wi­zytówce Abra­ma von Hel­lurn­ga, wy­ma­gają jesz­cze we­ry­fi­ka­cji. Nie mogę stwier­dzić ze stu­pro­cen­tową pew­nością, iż nie są one sfałszo­wa­ne, czy też nie sta­no­wią prze­ja­wu ja­kiejś dzi­wacz­nej działalności kre­atyw­nej ze stro­ny au­to­ra dzien­ników.

R. Y.
Ga­ine­svil­le, Flo­ry­da
wrze­sień 2009 roku

FO­LIO IV
Pust­ko­wie

„TYM OD­LEGŁYM GŁOSEM PRZY­WOŁAŁ GO LEK GŁUSZY, MOC NIE­PO­SKRO­MIO­NEJ DALI, OCZA­RO­WA­NIE NISZ­CZY­CIEL­SKIE­GO PUST­KO­WIA.”

– AL­GER­NON BLAC­KWO­OD

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY
„Kimże je­stem, Wil­lu Hen­ry?”

Nie pragnę tego pamiętać. Wolałbym się wy­zbyć tych wspo­mnień, wy­zbyć się jego. Nie­mal rok temu odłożyłem pióro i przy­sięgałem so­bie, że nig­dy już po nie nie sięgnę. Niech to wszyst­ko ra­zem ze mną prze­pad­nie – po­wia­dałem so­bie. Je­stem już sta­rym człowie­kiem. Nie mam zo­bo­wiązań wo­bec przyszłości.

Wkrótce zasnę i w ten sposób prze­budzę się z tego strasz­ne­go snu. Za­pad­nie nie­kończąca się noc, a ja po­wstanę.

Tęsknię za tą nocą. Nie oba­wiam się jej wca­le.

Dosyć za­znałem stra­chu. Kto­kol­wiek zma­ga się z po­two­ra­mi, nie­chaj się ma na bacz­ności, aby i on sam się nie stał po­two­rem. Na­zbyt długo spoglądałem w otchłań, a te­raz otchłań spogląda na mnie.

Jest między jawą a czu­wa­niem.

Jest między prze­bu­dze­niem a uda­niem się na spo­czy­nek.

Jest za­wsze.

Ob­gry­za moje ser­ce jak kość. Przeżuwa moją duszę.

Od­wra­cam się, lecz nadal to widzę. Za­ty­kam uszy, lecz nadal to słyszę. Szu­kam schro­nie­nia, lecz przed tym nie ma schro­nie­nia.

Brak w ludz­kim języku słów, by to wy­ra­zić.

Trze­ba by posłużyć się języ­kiem na­gich gałęzi i zim­nych ka­mie­ni, wymówić słowa na wi­chrze wyjącym pośród wzgórz, w takt kapiących kro­pel desz­czu. W tej mo­wie śpie­wa pa­dający śnieg i pobłysku­je krzy­kli­wa ka­ko­fo­nia słonecz­nych pro­mie­ni prze­dzie­rających się przez li­sto­wie, by choć odro­bi­na światła mogła do­trzeć do pogrążone­go w mro­ku po­szy­cia.

Mówię o tym, co wi­dzi oko ślep­ca, co słyszy ogłuchłe ucho.

Mówię o ro­man­tycz­nej bal­la­dzie śmier­tel­ne­go uści­sku, o uro­czy­stym hym­nie głoszo­nym przez strzępy mięsa spa­dające z za­krwa­wio­nych zębisk, o la­men­cie wzdętego tru­pa gnijącego na słońcu i wresz­cie o pełnym wdzięku tańcu ro­baków wijących się pośród ruin bożej świątyni ciała.

W tej sza­rej kra­inie nie mamy imie­nia. Je­steśmy tyl­ko pa­dliną i jej od­bi­ciem w żółtym oku.

Na­sze kości bie­leją pod skórą, na­sze pu­ste oczo­doły spoglądają ku wygłod­niałym gaw­ro­nom.

W tej kra­inie cie­nia na­sze nikłe głosy są jak pobrzęki­wa­nie skrzydła mu­chy w mar­twym po­wie­trzu.

Nasz języ­kjest języ­kiem głupców, bełko­tem kre­ty­na. Ko­rzeń czy pnącza więcej mogą rzec niż my.

Chcę wam coś po­ka­zać. Nie ma na to na­zwy, nie ma sym­bo­lu, któremu ludz­kie isto­ty mogłyby to coś przy­porządko­wać. Jest sta­re i pamięć ma długą. Znało świat, jesz­cze nim my go na­zwa­liśmy świa­tem.

Wie wszyst­ko. Zna mnie i zna was.

A więc pokażę to wam. Pokażę.

Wy­bierz­my się tedy, ty i ja, ni­czym Ali­cja w głąb króli­czej nory, do czasów, kie­dy wciąż jesz­cze ist­niały białe pla­my na ma­pie świa­ta, choć le­piej byłoby je na­zwać czar­ny­mi – i kie­dy ist­nie­li lu­dzie mający dość śmiałości, by pragnąć prze­mie­rzyć te ob­sza­ry.

Je­stem star­cem, lecz oto znów staję się chłopcem.

Mar­twy mon­stru­mo­log po­wra­ca do życia.

Był sa­mot­ni­kiem, pogrążonym we własnym świe­cie mil­cze­nia, ge­niu­szem i nie­wol­ni­kiem własnych de­spo­tycz­nych myśli. Nie dbał o wygląd zewnętrzny, często ule­gał na­pa­dom obezwład­niającej me­lan­cho­lii, a dręczyły go de­mo­ny nie mniej strasz­ne niż upior­ne stwo­ry, których ba­da­niu się poświęcił.

Był człowie­kiem twar­dym, upar­tym, zim­nym tak, że aż nie­mal okrut­nym; po­wo­do­wały nim nie­zba­da­ne przesłanki, a ode mnie wy­ma­gał wie­le, sta­wiał trud­ne za­da­nia i był su­ro­wym na­uczy­cie­lem – chy­ba że aku­rat całko­wi­cie mnie igno­ro­wał. Mijały bo­wiem na­wet całe dnie, pod­czas których nie za­mie­nia­liśmy ze sobą ani słowa. Równie do­brze mógłbym być jesz­cze jed­nym za­ku­rzo­nym me­blem w którymś z za­po­mnia­nych po­koi re­zy­den­cji odzie­dzi­czo­nej prze­zeń po przod­kach. Gdy­bym uciekł, bez wątpie­nia upłynęłyby wręcz ty­go­dnie, za­nim by to za­uważył. A po­tem, nie­spo­dzie­wa­nie, na­gle znaj­do­wałem się w sa­mym epi­cen­trum jego uwa­gi, co było nad wy­raz nie­przy­jem­ne i przy­wo­dziło mi na myśl uczu­cie, ja­kie­go musi do­zna­wać ktoś, pod kim na­gle załamie się lód albo kogo przy­gnie­cie znie­nac­ka wiel­ki głaz. Zwra­cał na mnie te ciem­ne, dziw­nie błyszczące oczy, marsz­czył brew, ściągał usta, które bie­lały. Twarz jego przy­bie­rała ten sam wy­raz in­ten­syw­ne­go sku­pie­nia, ja­kie wi­dy­wałem set­ki razy pod­czas ne­krop­sji, gdy ćwiar­to­wał ja­kie­goś prze­brzydłego stwo­ra, aby zba­dać jego trze­wia. Pod jego spoj­rze­niem czułem się obnażony. Długo i bez­sku­tecz­nie roztrząsałem w sa­mot­ności kwe­stię, co gor­sze jest – być prze­zeń igno­ro­wanym, czy wzbu­dzić jego za­in­te­re­so­wa­nie.

Zo­stałem jed­nak. Miałem tyl­ko jego, a przy tym wca­le so­bie nie po­chle­biam, mówiąc, że również on miał tyl­ko mnie. W każdym ra­zie fak­tem po­zo­sta­je, że aż do jego śmier­ci byłem jego je­dy­nym to­wa­rzy­szem.

Cho­ciaż nie za­wsze tak było.

Był sa­mot­ni­kiem, ale nie pu­stel­ni­kiem. Co więcej, u schyłku tam­te­go stu­le­cia ist­niało nie­małe za­po­trze­bo­wa­nie na mon­stru­mo­logów. Z całego świa­ta nad­cho­dziły li­sty oraz te­le­gra­my; py­ta­no go o radę, za­pra­sza­no na wykłady, pro­szo­no o po­moc w naj­roz­ma­it­szych spra­wach. On zaś wolał działać na łonie na­tu­ry niż ślęczeć w la­bo­ra­to­rium, toteż gdy tyl­ko po­ja­wiała się oka­zja, gotów był rzu­cić wszyst­ko w jed­nej chwi­li i wy­ru­szyć w drogę, byle tyl­ko oso­biście udać się tam, gdzie wi­dzia­no jakiś rzad­ki ga­tu­nek. W schow­ku za­wsze trzy­mał spa­ko­waną wa­lizkę i prze­nośny ze­staw narzędzi.

Chętnie wy­ru­szał co roku na wal­ne sym­po­zjum To­wa­rzy­stwa Mon­stru­mo­logów do No­we­go Jor­ku. Pod­czas tego zjaz­du prze­ja­wiający te same fi­lo­zo­ficz­ne skłonności co on ucze­ni przez bite dwa ty­go­dnie wygłasza­li od­czy­ty, wy­mie­nia­li poglądy, dzie­li­li się spo­strzeżenia­mi oraz wbrew temu, cze­go można by ocze­ki­wać po tak sza­cow­nym gro­nie, na­wie­dza­li wszyst­kie bary i sa­lo­ony na wy­spie Man­hat­tan. Może zresztą nie należy się temu tak bar­dzo dzi­wić. Prze­cież ci lu­dzie podążali tro­pem stworów, przed którymi większość ludz­kich istot ucie­kałaby, gdzie pieprz rośnie i to tak prędko, jak tyl­ko nogi by ich po­niosły. Tru­dy, ja­kie mu­sie­li przy tym zno­sić, nie­mal do­pra­szały się o so­witą dio­ni­zyjską re­kom­pen­satę. War­th­rop pod tym względem sta­no­wił wyjątek. Nig­dy na­wet nie tknął al­ko­ho­lu czy ty­to­niu, ani też żad­ne­go in­ne­go spe­cy­fi­ku, wpływającego na stan umysłu. Krzy­wił się na tych, których uważał za nie­wol­ników swo­ich przy­war, a prze­cież i on nie różnił się od nich, tyl­ko inny na­wyk nim po­wo­do­wał. Można by przy tym też utrzy­my­wać, że był to nałóg znacz­nie jesz­cze zgub­niej­szy, bo prze­cież ko­niec końców to nie wino zabiło Nar­cy­za.

List, który przy­szedł pod ko­niec wio­sny 1888 roku był tyl­ko jed­nym z wie­lu ode­bra­nych tego dnia – ale to jego treść przy­ciągnęła uwagę mon­stru­mo­lo­ga i wkrótce pochłonęła go bez resz­ty.

Prze­syłkę nada­no w No­wym Jor­ku, a list brzmiał następująco:

Wiel­ce sza­now­ny dok­to­rze War­th­rop,

jest mi wia­do­mym z pew­ne­go źródła, iż Sz. Pan Prze­wod­niczący von Hel­rung za­mie­rza przed­sta­wić na do­rocz­nym zgro­ma­dze­niu w No­wym Jor­ku załączo­ne Me­mo­ran­dum, którego jest au­to­rem. Do­dam, że co do tego ostat­nie­go fak­tu nie mam żad­nych wątpli­wości, w prze­ciw­nym ra­zie nie po­zwo­liłbym so­bie Pana tą sprawą kłopo­tać. Uczo­ny ten człowiek bez cie­nia wątpli­wości po pro­stu osza­lał. Mało by mnie to obeszło, choć darzę go sza­cun­kiem, jed­na­ko­wo Me­mo­ran­dum to gor­sza spra­wa. Jego skan­da­licz­na i obu­rzająca treść jest nie­bez­piecz­na dla na­szej pro­fe­sji, może bo­wiem spo­wo­do­wać, iż zo­sta­nie ona ska­za­na na za­po­mnie­nie lub – co gor­sze – w świa­do­mości pu­blicz­nej zaj­mie­my miej­sce obok wszel­kiej maści szar­la­tanów i naciąga­czy. Nie będzie to by­najm­niej prze­sadą, jeżeli stwierdzę, żegra tu idzie o całą przyszłość na­szej dys­cy­pli­ny.

Kie­dy za­po­zna się Pan z tą wołającą o pomstę do nie­ba pro­po­zycją, bez wątpie­nia przy­zna Pan, że je­dy­na na­sza na­dzie­ja leży w wygłosze­niu sto­sow­nej ri­po­sty po wygłosze­niu owe­go Me­mo­ran­dum. Nikt nie zdoła le­piej prze­ciw­sta­wić się tym jakże nie­po­kojącym i nie­bez­piecz­nym elu­ku­bra­cjom na­sze­go uczo­ne­go pre­ze­sa niż Pan, dok­to­rze War­th­rop, jako naj­wy­bit­niej­szy w na­szym po­ko­le­niu fi­lo­zof wy­na­tu­rzeń hi­sto­rii na­tu­ral­nej.

Po­zo­staję z ogrom­nym sza­cun­kiem sługą uniżonym Pana Dok­to­ra.

Za­nie­po­ko­jo­ny Ko­le­ga

Już po­bieżna lek­tu­ra załączo­nej mo­no­gra­fii au­tor­stwa Abra­ma von Hel­run­ga prze­ko­nała dok­to­ra, że nadaw­ca tego li­stu ma słuszność przy­najm­niej pod jed­nym względem. W sa­mej rze­czy, opra­co­wa­nie niosło ze sobą groźbę dla uko­cha­nej pro­fe­sji dok­to­ra. Oraz że to właśnie on, Pel­li­no­re War­th­rop, jest bez wątpie­nia naj­od­po­wied­niejszą osobą, by prze­ciw­sta­wić się myl­nym poglądom. Ge­niusz dok­to­ra po­le­gał również na tym, że po­tra­fił należycie oce­nić swo­je za­le­ty.

Tak więc wszyst­ko inne poszło w kąt. Dok­tor nie przyj­mo­wał wi­zyt. Nie od­pi­sy­wał na li­sty. Od­rzu­cał wszyst­kie za­pro­sze­nia. Po­rzu­cił swo­je stu­dia. Ogra­ni­czył sen i je­dze­nie do zupełnego mi­ni­mum. La­tem tego roku prak­tycz­nie je­dy­nym jego zajęciem stało się two­rze­nie, re­da­go­wa­nie i prze­re­da­go­wy­wa­nie dzieła pod nie­zbyt zachęcającym tytułem Czy fi­lo­zo­fię na­tu­ralną mon­stru­mo­lo­gii skażemy na to, by wylądowała w śmiet­ni­ku hi­sto­rii? Od­po­wiedź sza­now­ne­mu prze­wod­niczącemu dok­to­ro­wi Abra­mo­wi von Hel­run-go­wi­na jego Me­mo­ran­dum do­tyczące pro­po­zy­cji zba­da­nia i wzięcia pod uwagę, by włączyć do ka­ta­lo­gu wy­na­tu­rzo­nych ga­tunków niektóre stwo­rze­nia dotąd mi­tycz­ne, a więc „nadna­tu­ralnego” po­cho­dze­nia, Me­mo­ran­dum wygłoszo­ne w trak­cie sto dzie­siątego kon­gre­su To­wa­rzy­stwa Roz­wo­ju Umiejętności Mon­stru­mo­lo­gicz­nych, Na­tu­ro­znaw­czych i Ano­ma­licz­nych.

Rzecz ja­sna, z miej­sca zo­stałem zwer­bo­wa­ny do prac przy tym dzie­le. Odtąd do­po­ma­gałem mu w kwe­ren­dach, co sta­no­wiło ko­lej­ne moje za­da­nie oprócz pełnio­nej prze­ze mnie roli ku­cha­rza, po­kojówki, służącego, pracz­ki i chłopca na posyłki. Przy­no­siłem więc książki, spi­sy­wałem dyk­to­wa­ne mi tek­sty oraz służyłem mu za pu­blicz­ność, gdy wygłaszał swe prze­myśle­nia. A wygłaszał je nad­zwy­czaj wy­szu­ka­nym języ­kiem, używając su­chych, uczo­nych sfor­mułowań, które nie­kie­dy brzmiały wprost żałośnie śmiesz­nie. Stał wówczas wy­pro­sto­wa­ny, założyw­szy szczupłe ra­mio­na z tyłu, ze wzro­kiem wbi­tym nie­ru­cho­mo w podłogę, ze spusz­czoną głową – tak, że jego skądinąd już mrocz­ne rysy pogrążone były w cie­niu.

Nie, nie za­mie­rzał czy­tać z kart­ki swo­je­go re­fe­ra­tu, często więc plątał się bez­na­dziej­nie wo­bec swo­jej hi­po­te­tycz­nej pu­blicz­ności, całko­wi­cie gubił wątek i ni­czym swój imien­nik, król Pel­li­no­re, błądził w gąszczu myśli, po­szu­kując wy­my­kającej się Be­stii – czy­li toku ro­zu­mo­wa­nia.

Bywało też, że wda­wał się w dy­gre­sje do­tyczące za­ra­nia mon­stru­mo­lo­gii, a mia­no­wi­cie początków osiem­na­ste­go wie­ku (wszyst­ko bo­wiem zaczęło się od Ba­cqu­evil­le de la Po­the­rie uzna­wa­ne­go po­wszech­nie za ojca tej naj­dziw­niej­szej z ezo­te­rycz­nych nauk) aż po dzień dzi­siej­szy, wraz z od­nie­sie­nia­mi do roz­ma­itych ta­jem­ni­czych po­sta­ci, które daw­no już mrocz­ny anioł wziął w swo­je objęcia.

– O czym to ja mówiłem, Wil­lu Hen­ry? – pytał mnie prędzej czy później, gdy gma­twał się w tych roz­wlekłych elu­ku­bra­cjach. Py­ta­nie to za­da­wał nie­odmien­nie po tym już, jak mój umysł kie­ro­wał się ku znacz­nie cie­kaw­szym spra­wom, ta­kim jak ak­tu­al­na po­go­da czy też kwe­stia spóźnio­nej ko­la­cji.

Nie chcąc ściągać na swoją głowę jego strasz­li­we­go gnie­wu, bąkałem coś naprędce w od­po­wie­dzi. Naj­bez­piecz­niej było wspo­mnieć o Dar­wi­nie, którego War­th­rop da­rzył szczególną es­tymą.

Choć trze­ba przy­znać, że ten for­tel nie za­wsze działał.

– Dar­win! – wy­krzyknął kie­dyś mon­stru­mo­log w od­po­wie­dzi, potrząsając jed­no­cześnie zaciśniętą pięścią. – Dar­win! Do­praw­dy, Wil­lu Hen­ry, co Dar­win ma wspólne­go z po­da­nia­mi ludów kar­pac­kich? Albo z ho­me­ryc­ki­mi mi­ta­mi? Czy też nor­dycką ko­smo­lo­gią? Czy nie zdołałeś jesz­cze pojąć, jak wiel­kiej wagi jest to za­da­nie? Jeśli mu nie podołam, jeśli w tym zwrot­nym mo­men­cie mo­jej ka­rie­ry noga mi się po­wi­nie, nie tyl­ko mnie cze­ka upo­ko­rze­nie i hańba, lecz ru­nie i cała bu­dow­la! To będzie ko­niec mon­stru­mo­logii, ko­niec na­tych­mia­sto­wy i nie­odwołalny. Wni­wecz obróci się pra­wie dwieście lat usil­nych sta­rań, za­prze­pasz­czo­ne zo­staną do­ko­na­nia ty­tanów na­uki, wo­bec których wszy­scy je­steśmy ni­czym karły. Tak, wszy­scy, nie wyłączając mnie sa­me­go. Tak jest, Wil­lu Hen­ry. Nie wyłączając mnie sa­me­go! Pomyśl o tym!

– Myślę, że chy­ba. Zda­je mi się, że mówił pan coś o miesz­kańcach Kar­pat, tak mi się zda­je.

– Rany bo­skie! Do­brze wiem, o czym mówiłem, Wil­lu Hen­ry. Ty zaś wiesz o tym je­dy­nie dla­te­go, że przed chwilą ci przy­po­mniałem!

Im więcej wysiłku wkładał w przy­go­to­wa­nie ust­ne­go wystąpie­nia, tym więcej sta­rań poświęcał swej roz­pra­wie na piśmie, której stwo­rzył co naj­mniej tu­zin wer­sji, a każdą spi­sał swo­imi nie­mal nie­czy­tel­ny­mi ba­zgrołami, które po­tem ja mu­siałem w mo­zo­le prze­pi­sy­wać, aby nadać im czy­telną po­stać – gdy­by bo­wiem tra­fiła do rąk dru­ka­rza w po­staci ory­gi­nal­nej, bez wątpie­nia obe­rwałbym tym pli­kiem szpar­gałów po głowie i tyle.

Ślęczałem więc przy biur­ku przez długie go­dzi­ny ni­czym śre­dnio­wiecz­ny skry­ba, z pal­ca­mi po­pla­mio­ny­mi atra­men­tem, obo­lałymi od ści­ska­nia w nich pióra, z za­czer­wie­nio­ny­mi, piekącymi oczy­ma – a gdy kończyłem ka­torżniczą pracę, mon­stru­mo­log wy­ry­wał jej owoc z mo­ich dłoni, by przyrównać kopię do ory­gi­nału w po­szu­ki­wa­niu naj­drob­niej­szej omyłki – i za­wsze, ale to za­wsze ta­kową wy­pa­trzył.

U kre­su tych prac her­ku­le­so­wych, kie­dy dru­karz do­star­czył wresz­cie go­to­we me­mo­ran­dum i nie­wie­le już po­zo­stało do zro­bie­nia (jak też i nie­wie­le po­zo­stało z mon­stru­mo­lo­ga, bo w cza­sie pi­sa­nia tej roz­pra­wy schudł o bez mała dzie­sięć kilo), po­zo­stawało już tyl­ko cze­kać je­sie­ni, aż odbędzie się sym­po­zjum. Dok­tor po­padł w głęboką de­presję. Schro­nił się w swo­im ga­bi­ne­cie, za­trzasnął okien­ni­ce, by pogrążyć się w mro­ku, tak dosłownie, jak i w sen­sie me­ta­fi­zycz­nym. Na nic zda­wały się moje nieśmiałe wysiłki po­dej­mo­wa­ne w celu pod­nie­sie­nia go na du­chu. Pod­ty­kałem mu ba­becz­ki z ma­li­na­mi (jego ulu­bio­ne) przy­nie­sio­ne pro­sto od pie­ka­rza. Opo­wia­dałem mu naj­now­sze plo­tecz­ki wy­czy­ta­ne na stro­nach ga­zet poświęco­nych życiu wyższych sfer (prze­ja­wiał nie­zro­zu­miałe dla mnie za­in­te­re­so­wa­nie tymi spra­wa­mi) oraz opo­wia­dałem mu, co się dzie­je w na­szej mieści­nie. Na próżno, bo nie zdołałem spra­wić, by choć trochę się ożywił. Nie cie­ka­wiło go na­wet, co przyszło pocztą. Układałem li­sty na jego biur­ku, a on ich nie czy­tał, aż wresz­cie ster­ty ko­pert zasłały blat, jak sto­sy nie­sprząta­nych przez ni­ko­go je­sien­nych liści.

Jakoś pod ko­niec sierp­nia z Men­lo Park przyszła spo­ra pacz­ka, dzięki której przez kil­ka chwil zno­wu stał się sobą, cie­szył się po­da­run­kiem od przy­ja­cie­la. Pre­zen­to­wi to­wa­rzy­szyła krótka not­ka: Z ser­decz­ny­mi po­dzięko­wa­nia­mi za po­moc w opra­co­wa­niu tego pro­jek­tu oraz z wy­ra­za­mi sza­cun­ku, Thos. A. Edi­son. Przez może go­dzinę bawił się fo­no­gra­fem, a po­tem już ani go tknął. Urządze­nie stało na sto­le jak nie­my wy­rzut. Oto ucie­leśnio­ne ma­rze­nie, po­mysł wpro­wa­dzo­ny w życie przez Tho­ma­sa Edi­sona, człowie­ka, którego prze­zna­cze­niem było zdo­być po­wszech­ne uzna­nie jako jed­ne­go z naj­wspa­nial­szych umysłów swo­je­go po­ko­le­nia, jeśli nie w całej hi­sto­rii ludz­kości. Praw­dzi­we­go człowie­ka na­uki, za którego sprawą świat, w którym żył Edi­son, zmie­nił się nie­od­wra­cal­nie.

– Kimże je­stem, Wil­lu Hen­ry? – spy­tał mnie na­gle dok­tor któregoś desz­czo­we­go popołudnia.

Od­po­wie­działem z iście dzie­cięcą pro­stotą, bo prze­cież w końcu byłem jesz­cze dziec­kiem.

– Jest pan mon­stru­mo­lo­giem, proszę pana.

– Je­stem pyłkiem ku­rzu – stwier­dził. – Kto będzie o mnie pamiętał, kie­dy odejdę?

Mimo woli spoj­rzałem na piętrzące się li­sty. O co mu cho­dziło? Prze­cież znał chy­ba wszyst­kich. Właśnie tam­te­go ran­ka przy­szedł list z lon­dyńskiej Roy­al So­cie­ty. Domyśliłem się, że idzie mu o coś więcej, więc od­po­wie­działem na chy­bił tra­fił:

– Ja będę pamiętał, proszę pana. Na pew­no nie za­pomnę.

– Ty! Ha, ty aku­rat rze­czy­wiście nie masz zbyt wiel­kie­go wy­bo­ru pod tym względem – spoj­rze­nie jego skie­ro­wało się na fo­no­graf. – A czy wiesz, że nie za­wsze pragnąłem zo­stać uczo­nym? Kie­dy byłem o wie­le młod­szy, za­mie­rzałem zo­stać poetą.

Nie zdzi­wiłbym się chy­ba bar­dziej, gdy­by na­gle mi oznaj­mił, że jego mózg składa się w znacz­nej mie­rze ze szwaj­car­skie­go sera.

– Poetą, dok­to­rze War­th­rop?

– Och, tak. To daw­no minęło, choć tem­pe­ra­ment, jak mogłeś za­pew­ne za­uważyć, po­niekąd po­zo­stał. Prze­ja­wiałem dość ro­man­tycz­ne skłonności, Wil­lu Hen­ry, cho­ciaż nie wiem, czy po­tra­fisz to so­bie wy­obra­zić.

– I co się stało? – spy­tałem.

– Cóż, do­rosłem.

Do­tknął szczupłym, długim pal­cem wo­sko­we­go cy­lin­dra, prze­sunął jego czub­kiem po wyżłobie­niach ni­czym śle­piec od­czy­tujący li­te­ry spi­sa­ne al­fa­be­tem Bra­il­le’a.

– To zajęcie bez przyszłości, Wil­lu Hen­ry – rzekł w zamyśle­niu. – Przyszłość należy do na­uki. Los na­sze­go ga­tun­ku określą lu­dzie tacy jak Edi­son i Te­sla, nie Word­sworth czy Whit­man. Po­eta wy­le­gu­je się na brze­gach rzek Ba­bi­lo­nu i łka, za­tru­ty owo­ca­mi wy­rosłymi z zie­mi, w której rozkładają się ciała muz. Ale jego głos zagłuszy stu­kot ma­szy­ny. Na­dej­dzie kie­dyś dzień, w którym wszyst­kie sen­ty­men­ty będzie można opi­sać w po­sta­ci równań che­micz­nych – na­dzieję, wiarę, a na­wet miłość – określi się przy­na­leżne im miej­sca w na­szych mózgach, aż wresz­cie na­uka będzie w sta­nie stwier­dzić: „Tu właśnie, w tej części na­szej kory mózgo­wej, znaj­du­je się du­sza człowie­ka”.

– Ale ja lubię po­ezję – po­wie­działem.

– Owszem, a niektórzy lubią stru­gać kołki, dla tych za­wsze znaj­dzie się kawałek drew­na.

– Czy za­cho­wał pan ja­kieś swo­je wier­sze, pa­nie dok­to­rze?

– Nie, nie za­cho­wałem. I po­wi­nie­neś się z tego cie­szyć, Wil­lu Hen­ry, bo były okrop­ne.

– A o czym pan pisał?

– O tym, o czym piszą wszy­scy po­eci. Nie mogę tego pojąć, Wil­lu Hen­ry. Po­sia­dasz nie­zwykły dar po­le­gający na tym, by ucze­pić się naj­mniej istot­ne­go aspek­tu ja­kiejś kwe­stii i drążyć, drążyć, drążyć do znu­dze­nia.

Aby udo­wod­nić mu, że się myli, oznaj­miłem:

– Nig­dy pana nie za­pomnę. Na pew­no. I cały świat też będzie o panu pamiętał. Sta­nie się pan sław­niej­szy od Edi­so­na, Bel­la i wszyst­kich in­nych ra­zem. Już ja się o to po­sta­ram.

– Odejdę w za­po­mnie­nie, obrócę się w proch, z którego po­wstałem, nie­opłaki­wa­ny, nie­czczo­ny i nie­opiewany… To właśnie po­ezja, na wy­pa­dek gdy­byś się za­sta­na­wiał. Sir Wal­ter Scott.

No i po­wstał, te­raz ema­no­wała z nie­go prze­dziw­na moc zro­dzo­na z pa­sji, za­ra­zem prze­rażająca i dzi­wacz­nie piękna; wyglądał jak mi­styk czy święty, który ode­rwał się od ogra­ni­czeń jaźni tu­dzież cie­le­snych rządz.

– Ale ja je­stem ni­czym. Wspo­mnie­nie o mnie jest ni­czym. Pra­ca jest wszyst­kim i za­dbam, by się nie stała przed­mio­tem kpin. Choćbym miał życiem to przypłacić, nie po­zwolę na to, Wil­lu Hen­ry. Jeżeli von Hel­rung po­sta­wi na swo­im – jeśli po­zwolimy, by przyświe­cające nam szczyt­ne idee obrócono w błahe stu­dia nad głupi­mi przesądami motłochu – i zmie­sza­my w jed­nym kor­cu dy­wa­ga­cje do­tyczące na­tu­ry wam­pirów czy zom­bie z ba­da­nia­mi do­tyczącymi man­ti­ko­ry lub an­tro­po­fagów, jak­by i jed­ne i dru­gie były równie re­al­ne – wówczas mon­stru­mo­lo­gia sta­nie się nauką takoż martwą jak al­che­mia, równie żałosną jak astro­lo­gia. Ba, równie poważną jak dzi­wolągi po­ka­zy­wa­ne w cyr­ku pana Bar­nu­ma!

Umilkł na chwilę, po czym pe­ro­ro­wał da­lej:

– Dorośli mężczyźni, lu­dzie wy­kształceni, lu­dzie by­wa­li w świe­cie i po­sia­dający ugrun­to­waną po­zycję społeczną żegnają się krzyżem, jak pierw­szy lep­szy pro­sty kmio­tek, kie­dy prze­chodzą obok tego domu. „Kto wie, ja­kie wy­na­tu­rzo­ne dzi­wy się dzieją w do­mo­stwie tego War­th­ro­pa!” Tym­cza­sem ty sam możesz poświad­czyć, że nie ma tu żad­nych dziwów i ni­cze­go sprzecz­ne­go z na­turą. Wszel­kie zja­wi­ska, które ba­dam, są ze wszech miar na­turalne i również ty sam wiesz do­sko­na­le, że gdy­by nie ja i mnie po­dob­ni, ci głupcy mo­gli­by dławić się własny­mi trze­wia­mi ze stra­chu albo roz­pusz­czać się w so­kach tra­wien­nych ta­kie­go czy in­ne­go stwo­ra. Owszem, w żołądku be­stii, lecz be­stii równie nadna­turalnej jak zwykła mu­cha!

Za­czerpnął tchu, by roz­począć następną część swo­jej prze­mo­wy, lecz na­gle znie­ru­cho­miał i lek­ko prze­chy­lił głowę na bok. Na­sta­wiłem uszu też ja, lecz nie dosłyszałem ni­cze­go oprócz łagod­nych pocałunków kro­pel desz­czu ude­rzających o szybę i me­tro­no­micz­ne­go tik-tak ze­gar­ka na ko­min­ku.

– Ktoś tu jest – ode­zwał się. Odwrócił się i wbił spoj­rze­nie w ciem­ności, spoglądając między desz­czułkami żalu­zji. Ja wi­działem tyl­ko od­bi­cie jego kości­stej twa­rzy. Jakże za­padłe były jego po­licz­ki! Jaki był bla­dy! Bez ogródek wy­po­wia­dał się o tym, jaki cze­ka go los – czyżby czuł, że jego spełnie­nie jest bli­skie, że już wkrótce obróci się w ów proch, z którego po­wstał? – Prędko, Wil­lu Hen­ry, do drzwi. Kto­kol­wiek to będzie, pamiętaj: je­stem niezdrów i nie przyj­muję gości. No, na co jesz­cze cze­kasz? Z życiem, Wil­lu Hen­ry, bez guz­dra­nia!

W następnej chwi­li usłyszałem dźwięk dzwon­ka. Dok­tor za­mknął za mną drzwi ga­bi­ne­tu. Za­pa­liłem ga­zo­we światło w hal­lu, aby prze­gnać budzące lęk cie­nie za­le­gające to po­nu­re wnętrze. Otwo­rzyłem drzwi – i uj­rzałem naj­piękniejszą ko­bietę, jaką kie­dy­kol­wiek wi­działem, przed­tem i później przez całe moje na­der długie życie.

ROZ­DZIAŁ DRU­GI
„Nic dla cie­bie nie mogę zro­bić.”

– O, kogo ja widzę – ode­zwała się z uśmie­chem. – Chy­ba zabłądziłam. Szu­kam domu pana Pel­li­no­re’a War­th­ro­pa.

– To właśnie jest dom dok­to­ra War­th­ro­pa – od­po­wie­działem, nie bez pew­ne­go tru­du pa­nując nad głosem. Bar­dziej jesz­cze niż nie­zwykły wygląd tej ko­bie­ty zdu­miał mnie sam fakt jej obec­ności u na­szych progów. Odkąd miesz­kałem u dok­to­ra, ani razu do jego drzwi nie za­pu­kała żadna ko­bie­ta. Po pro­stu nie i już. Naj­wy­raźniej sie­dzi­ba przy Har­ring­ton Lane nu­mer 425 nie była miej­scem, do którego mogłaby zajść sza­nująca się nie­wia­sta.

– Aha, to do­sko­na­le. Już myślałam, że po­my­liłam ad­res.

Weszła do sie­ni, nie cze­kając na moje za­pro­sze­nie, zdjęła szarą podróżną pe­le­rynę i po­pra­wiła ka­pe­lusz. Ko­smyk kasz­ta­no­wych włosów wy­mknął się z upiętej szpil­ka­mi fry­zu­ry i zwi­sał te­raz, pod­kreślając wdzięczny kształt jej szyi. Jej twarz pro­mie­niała w bla­sku lamp, wil­got­na od desz­czu, bez ja­kiej­kol­wiek ska­zy – chy­ba że ktoś uznałby za skazę na uro­dzie de­li­kat­ne i drob­ne pie­gi na jej no­sie oraz po­licz­kach. Do­strzegłem piękno tego ob­li­cza od razu, na­wet po­mi­mo światła, które za­pew­ne nie po­zwa­lało w pełni do­ce­nić nie­zwykłej uro­dy.

To do­praw­dy prze­dziw­ne, że choć bez tru­du przy­cho­dzi mi opi­sy­wać w ich prze­naj­dziw­niej­szych gro­te­sko­wych aspek­tach wsze­la­kie złowro­gie stwo­ry ciem­ności, z którymi za sprawą dok­to­ra miałem do czy­nie­nia, to te­raz zma­gam się ze słownic­twem, szu­kając słów de­li­kat­nych i ulot­nych, aby oddać spra­wie­dli­wość ko­bie­cie, którą uj­rzałem tam­te­go let­nie­go popołudnia sie­dem­dzie­siąt lat temu. Mógłbym po­ku­sić się o opis tego, jak światło igrało na jej lśniących war­ko­czach – tyl­ko cóż to da? Mógłbym roz­wo­dzić się na te­mat jej bursz­ty­no­wych oczu z przebłyska­mi zie­le­ni – ale i to na nic. Ist­nieją rze­czy zbyt strasz­ne, żeby je pamiętać, lecz szczęśli­wie są też ta­kie, które są nie­mal zbyt cu­dow­ne, by móc je so­bie przy­po­mnieć.

– Ze­chcesz mu po­wie­dzieć, że pani Chan­ler chce z nim roz­ma­wiać? – spy­tała i uśmiechnęła się do mnie ciepło.

Wy­mam­ro­tałem coś zupełnie nie­zro­zu­miałego, co zresztą nie wpłynęło w żaden sposób na po­wab jej uśmie­chu.

– Jest w domu, praw­da?

– Nie, psze pani – zdołałem wy­krztu­sić. – To zna­czy, tak, jest, ale nie przyj­mu­je. Dok­tor jest nie­dy­spo­no­wa­ny.

– A może, jeżeli po­wiesz mu, że tu je­stem, ze­chce jed­nak uczy­nić wyjątek.

– Tak, psze pani – po­wie­działem, po czym dodałem prędko: – Jest bar­dzo zajęty, więc.

– Och, on za­wsze jest zajęty – po­wie­działa i zaśmiała się, trochę ner­wo­wo. – Odkąd go znam, wciąż jest czymś za­afe­ro­wa­ny. Ale gdzie się po­działy moje ma­nie­ry? Nie zo­sta­liśmy so­bie przed­sta­wie­ni. – Wyciągnęła do mnie rękę. Uścisnąłem jej dłoń, do­pie­ro po­tem przyszło mi na myśl, że może podała mi ją do pocałowa­nia. W tam­tym cza­sie prze­ja­wiałem żenującą wręcz nie­zna­jo­mość to­wa­rzy­skich oby­czajów. I nic dziw­ne­go, bo prze­cież byłem wy­cho­wan­kiem Pel­li­no­re’a War­th­ro­pa. – Mam na imię Mu­riel – przed­sta­wiła się.

– Je­stem Wil­liam Ja­mes Hen­ry – od­po­wie­działem. Za­brzmiało to strasz­nie sztyw­no i for­mal­nie.

– Ach, Hen­ry! A więc to ty. Mogłam się domyślić. Je­steś sy­nem Ja­me­sa Hen­ry’ego – położyła chłodną dłoń na moim ra­mie­niu. – Okrop­nie mi przy­kro, Wil­lu. Ale właści­wie skąd się tu wziąłeś…?

– Dok­tor wziął mnie do sie­bie.

– Do­praw­dy? To zupełnie do nie­go nie­po­dob­ne. Czy aby mówimy o tym sa­mym dok­to­rze?

Z tyłu otwo­rzyły się drzwi ga­bi­ne­tu, usłyszałem głos mon­stru­mo­lo­ga:

– Wil­lu Hen­ry, kto to był… – odwróciłem się i uj­rzałem na jego twa­rzy wy­raz dogłębne­go za­sko­cze­nia, bez wątpie­nia do­znał wstrząsu, choć w następnej chwi­li przy­odział maskę lo­do­wa­tej obojętności.

– Pel­li­no­re – ode­zwała się ci­chym głosem Mu­riel Chan­ler.

Dok­tor mówił do mnie, cho­ciaż nie spusz­czał jej z oczu:

– Wil­lu Hen­ry, sądziłem, że wydałem ci ja­sne po­le­ce­nia?

– Nie miej za złe Wil­lia­mo­wi – zawołała do nie­go jak­by prze­kor­nym to­nem. – Uli­to­wał się nade mną, bo zo­ba­czył, jak zmokłam. Jak zmokła kura. Czy ty nie je­steś cho­ry? – za­py­tała na­gle. – Wyglądasz, jak­byś miał gorączkę.

– Nig­dy w życiu nie czułem się le­piej – od­pa­ro­wał dok­tor. – Ni­cze­go mi nie brak.

– To więcej – a ra­czej mniej – niż ja mogłabym po­wie­dzieć. Prze­mokłam doszczętnie. Może ze­chciałbyś mnie poczęsto­wać ku­becz­kiem gorącego cy­dru albo her­ba­ty, za­nim wy­rzu­cisz mnie za drzwi? Prze­byłam długą drogę, żeby się z tobą zo­ba­czyć.

– Nowy Jork to nie tak strasz­nie da­le­ko – za­opo­no­wał War­th­rop. – Chy­ba że przy­byłaś pie­szo.

– To ozna­cza od­mowę, tak? – spy­tała.

– Ależ skąd, jakżebym śmiał odmówić. Prze­cież nikt nie od­ma­wia Mu­riel Bar­nes.

– Chan­ler – po­pra­wiła go.

– Ależ oczy­wiście. Dziękuję. Cho­ciaż, prawdę mówiąc, ra­czej dość do­brze pamiętam, kim je­steś. Wil­lu Hen­ry, za­pro­wadź panią Chan­ler – wy­rzu­cił z sie­bie to na­zwi­sko, jak­by splunął – do sa­lo­nu i na­staw wodę na her­batę. Przy­kro mi, pani Chan­ler, ale cy­dru nie mamy. To nie se­zon.

Kie­dy po paru mi­nu­tach szedłem z kuch­ni, dzierżąc w rękach tacę, za­trzy­małem się przed drzwia­mi sa­lo­nu, bo z wnętrza do­bie­gały mnie odgłosy za­wziętego spo­ru: po­de­ner­wo­wa­ny dy­sz­kant dok­to­ra i cich­szy, lecz także po­brzmie­wający napięciem głos na­sze­go gościa.

– Na­wet gdy­bym uznał to za fakt – mówił właśnie dok­tor. – Na­wet gdy­bym uwie­rzył w te bred­nie. Nie, po­wiem in­a­czej. Na­wet gdy­by ta­kie coś na­prawdę ist­niało, wbrew mo­je­mu najgłębsze­mu prze­ko­na­niu, to ist­nie­je prze­cież co naj­mniej kil­ka­naście osób, do których mogłabyś się zwrócić o po­moc.

– Może i tak – przy­znała – ale jest tyl­ko je­den Pel­li­no­re War­th­rop.

– Próbu­jesz mi schle­biać? Za­dzi­wiasz mnie, Mu­riel.

– Sam wi­dzisz, jaka je­stem zde­spe­ro­wa­na, Pel­li­no­re. Uwierz, gdy­bym sądziła, że kto­kol­wiek inny zdoła mi do­pomóc, nie fa­ty­go­wałabym cie­bie.

– Dy­plo­ma­tycz­na od­po­wiedź.

– Re­ali­stycz­na. Je­stem re­alistką – w prze­ci­wieństwie do cie­bie.

– Je­stem uczo­nym, a więc tym sa­mym stu­pro­cen­to­wym re­alistą.

– Ro­zu­miem two­je roz­go­ry­cze­nie.

– Jeżeli przy­pi­su­jesz mi roz­go­ry­cze­nie, to zna­czy, że nic nie ro­zu­miesz. To by su­ge­ro­wało, iż ja­kieś ślady uczu­cia po­zo­stały, a za­pew­niam cię, że nie.

– Czy nie mógłbyś przy­mknąć oczu na to, kto cię pro­si o po­moc, a za­miast tego pomyśleć o człowie­ku, który tej po­mocy po­trze­bu­je? Kie­dyś go ko­chałeś.

– Kogo ko­chałem, to nie two­ja spra­wa.

– Masz rację. Ale moją sprawą jest, kogo ja ko­cham.

– No, to cze­mu sama go nie od­naj­dziesz? Dla­cze­go przy­je­chałaś aż tu­taj, żeby mi za­wra­cać głowę?

Podsłuchując, po­chy­lałem się co­raz bar­dziej do przo­du, aż na­gle stra­ciłem równo­wagę i omal nie upuściłem tacy. Wkro­czyłem do po­ko­ju, za­ta­czając się jak pi­ja­ny; kil­ka kro­pli her­ba­ty wylało się przez dzio­bek im­bry­ka, filiżanki zabrzęczały na spodecz­kach. Dok­tor stał przy ko­min­ku. Mu­riel sie­działa sztyw­no w fo­te­lu kil­ka stóp od nie­go, w dłoni ści­skała jakąś kartkę.

Dok­tor spio­ru­no­wał mnie wzro­kiem, po­tem pod­szedł do niej i wyjął jej z ręki list. Po­sta­wiłem tacę na sto­li­ku obok na­sze­go gościa.

– Her­ba­ta dla pani, pani Chan­ler – po­wie­działem.

– Dziękuję ci, Wil­lu – od­po­wie­działa.

– Tak, a te­raz zo­staw nas sa­mych – po­le­cił dok­tor zza kart­ki li­stu.

– Czy mogę służyć czymś jesz­cze, proszę pani? – spy­tałem. – Mamy świeże ba­becz­ki.

– Nie ma mowy – prze­rwał mi gniew­nie dok­tor. – Nie przy­noś ba­be­czek!

Par­sknął po­gar­dli­wie i cisnął list na podłogę. Pod­niosłem go, a po­nie­waż przez chwilę nikt na mnie nie zwra­cał uwa­gi, zdołałem go prze­czy­tać.

Sza­now­na Pani,

proszę wy­ba­czyć mój an­giel­ski, ja nie piszę do­brze. Je­stem wróciłem do RP tego ran­ka, żeby od razu nadać ten list… nie je­stem zdol­ny tego po­wie­dzieć do­brze, bar­dzo prze­pra­szam. Pan John on odejść.

To go przy­wołało i kie­dy się stało, za­brało ze sobą. Ja po­wie­działem o tym i Jack Fid­dler da­lej go będzie wy­pa­try­wał, ale to go do­stało i na­wet sta­ry Jack Fid­dler go nie spro­wa­dzi z po­wro­tem. Po­wie­działem mu, żeby nie szedł, ale to przy­woływało go nocą i dniem, więc po­szedł. Pan John do­sia­da te­raz wy­so­kie­go wia­tru, a Msza­pasz­cza nie idzie go wypuścić. Przy­kro mi, proszę pani.

P. La­ro­se

– Wil­lu Hen­ry – warknął na mnie dok­tor – co ty wy­pra­wiasz? Od­daj to za­raz! – wy­rwał mi list. – Kto to jest ten La­ro­se? – spy­tał, zwra­cając się do pani Chan­ler.

– Pier­re La­ro­se, prze­wod­nik Joh­na.

– A ten Jack Fid­dler, kto to taki?

Potrząsnęła głową.

– Nig­dy wcześniej o nim nie słyszałam.

– „Do­sia­da te­raz wy­so­kie­go wia­tru – prze­czy­tał dok­tor – a Msza­pasz­cza nie idzie go wypuścić”. Pew­nie, że nie! – zaśmiał się po­nu­ro. – Przy­pusz­czam, że po­wia­do­miłaś od­po­wied­nie władze.

– Tak, oczy­wiście. Po­szu­ki­wa­cze wrócili do Rat Por­ta­ge dwa dni temu… – jej głos załamał się.

– W ta­kim ra­zie nie poj­muję, na co ja mógłbym się przy­dać – stwier­dził War­th­rop. – Jako mon­stru­mo­log mogę je­dy­nie wydać opi­nię, iż spra­wa ta nie do­ty­czy mo­jej dzie­dzi­ny. Co­kol­wiek po­niosło two­je­go męża na owym „wy­so­kim wie­trze”, nie była to żadna Msza­pasz­cza, cho­ciaż trze­ba przy­znać, że to dość po­etyc­kie określe­nie. Nig­dy nie słyszałem, żeby tak na­zy­wa­no Lep­to lur­co­nis. Za­pew­ne to prze­jaw twórczej weny po­czci­we­go mon­sieur La­ro­se’a, w do­dat­ku chy­ba nie je­dy­ny. Nie pierw­szy raz ktoś gi­nie na pust­ko­wiu, a winę przy­pi­su­je się wen­di­go.

– Myślisz, że on kłamie?

– Myślę, że nie mówi praw­dy, na­to­miast nie wiem, czy robi to umyślnie. Lep­to lur­co­nis to isto­ta mi­tycz­na, Mu­riel, równie praw­dzi­wa jak wróżka-zębusz­ka. I to właśnie jest naj­dziw­niej­sze ze wszyst­kie­go. Dla­cze­go John podjął po­szu­ki­wa­nia cze­goś, co nie ist­nie­je?

– Zo­stał. Namówio­no go do tego.

– Aha – mon­stru­mo­log skinął głową. – Zo­stał nakłonio­ny przez von Hel­run­ga, praw­da? Von Hel­rung kazał mu wy­ru­szyć.

– Za­pro­po­no­wał.

– A John jak posłuszny pie­sek wy­brał się na po­szu­ki­wa­nia.

Wy­pro­sto­wała się.

– Tracę czas, praw­da? – spy­tała.

– To istot­ne, Mu­riel. Jak daw­no temu za­ginął?

– Nie wi­działam go od pra­wie trzech mie­sięcy.

– Z tego wnio­sek, że owszem, rze­czy­wiście tra­cisz czas. Nie mogę nic dla cie­bie zro­bić – dla Joh­na tym bar­dziej. Twój mąż nie żyje.

Cho­ciaż miała łzy w oczach, nie załamała się. Wi­działem, że prze­pełnia ją roz­pacz, a jed­nak wy­trzy­mała cios, ja­kim było to stwier­dze­nie ciśnięte pro­sto w twarz. Po­wia­da się, że ko­bie­ty to słaba płeć, ale w rze­czy­wi­stości ule­pio­ne są z moc­niej­szej gli­ny niż my!

– Nie przyj­muję tego do wia­do­mości.

– Two­ja wia­ra jest po­zba­wio­na pod­staw.

– Nie, Pel­li­no­re, to nie kwe­stia wia­ry. Cho­dzi o na­dzieję. Na­dzieję, że je­dy­ny człowiek, do którego, jak sądziłam, mogę się zwrócić. Na którego John mógłby li­czyć.

War­th­rop skinął głową. Odwrócił wzrok od jej ślicz­nej twa­rzycz­ki i przemówił swo­im su­chym, men­tor­skim to­nem, który znałem tak do­brze:

– Kie­dyś w An­dach, w obo­zo­wi­sku u stóp góry Chim­bo­ra­zo, zna­lazłem się oko w oko z doj­rzałym sam­cem z ga­tun­ku Asto­mi, a więc stwo­rem ob­da­rzo­nym zdol­nością wy­da­nia krzy­ku tak donośnego, że pękają od nie­go bęben­ki. Mało tego, wi­działem lu­dzi, którym po ta­kim spo­tka­niu dosłownie mózg wy­cie­kał usza­mi. Za­szedł na te­ren na­sze­go obo­zo­wi­ska w środ­ku nocy i był tak samo za­sko­czo­ny jak ja. Przez chwilę tyl­ko pa­trzy­liśmy na sie­bie, stojąc w od­ległości nie większej niż trzy­dzieści cen­ty­metrów od sie­bie. Ja miałem re­wol­wer, on miał swo­je stru­ny głoso­we i obaj w każdej chwi­li mo­gliśmy się swoją bro­nią posłużyć. Trwało to przez dłuższą chwilę, sta­liśmy tak, spięci i go­to­wi, aż wresz­cie po­wie­działem do nie­go: „No, przy­ja­cie­lu, uma­wia­my się w następujący sposób – ja nie strze­lam, a ty trzy­masz język za zębami!”

Na­tych­miast zro­zu­miała sens tej za­im­pro­wi­zo­wa­nej naprędce przy­po­wieści. Skinęła głową, od­sta­wiła filiżankę i wstała z fo­te­la. Co praw­da nie postąpiła ani kro­kiem w naszą stronę, ale zarówno ja, jak i mon­stru­mo­log cofnęliśmy się. Ist­nie­je piękno kojące jak łagod­ny pocałunek wio­sen­ne­go słońca na po­licz­ku oraz piękno, które bu­dzi grozę, jak okrzyk Ozy­man­dia­sza zwia­stujący prze­mi­ja­nie.

– Ale ja je­stem głupia – stwier­dziła. – Ty nig­dy się nie zmie­nisz.

– Jeżeli na to li­czyłaś, to rze­czy­wiście, nie było to zbyt mądre.

– Nie tyl­ko mnie za­brakło mądrości. Żal mi cię, Pel­li­no­rze War­th­rop. Zda­jesz so­bie z tego sprawę? Żal mi cie­bie. Naj­in­te­li­gent­niej­szy mężczy­zna, ja­kie­go kie­dy­kol­wiek spo­tkałam, a za­ra­zem nie­mający so­bie równych pod względem próżności i mściwości. Za­wsze byłeś nie­co za­ko­cha­ny w śmier­ci. To właśnie jest za­ska­kujące. Myślałby kto, że na­tych­miast chwy­cisz się ta­kiej oka­zji, by znów stanąć z nią twarzą w twarz. Prze­cież tyl­ko dla­te­go obrałeś so­bie tak ob­mierzły fach.

Odwróciła się gwałtow­nie i po­spiesz­nym kro­kiem wyszła z po­ko­ju, przy­ci­skając dłoń do ust, jak­by pragnęła po­wstrzy­mać słowa, które mogłyby się jesz­cze z nich wy­do­stać.

Spoj­rzałem na dok­to­ra, ale on odwrócił się, tyl­ko połowę jego twa­rzy roz­jaśniało światło, dru­ga część pogrążona była w cie­niu. Po­biegłem za Mu­riel Chan­ler, po­mogłem jej za­rzu­cić pe­le­rynę. Gdy otwo­rzyłem drzwi, wdarł się przez nie gwałtow­ny po­dmuch wi­chru, kro­ple desz­czu zabębniły o podłogę w sie­ni. Przez szarą zasłonę strug ule­wy do­strzegłem lśniący czar­ny powóz i woźnicę sku­lo­ne­go na koźle; boki wiel­kie­go pociągo­we­go ko­nia lśniły, zupełnie mo­kre.

– Cieszę się, że cię po­znałam, Wil­lu – po­wie­działa, nim wyszła na dwór. Położyła dłoń na moim ra­mie­niu. – Będę się za cie­bie mo­dlić.

Wróciłem do sa­lo­nu. Dok­tor nie ru­szył się z miej­sca, nie drgnął też, kie­dy wszedłem. Przez okrop­nie długą chwilę stałem w mil­cze­niu, nie wie­działem bo­wiem, co mam rzec.

– Tak? – spy­tał ci­cho.

– Pani Chan­ler wyszła, proszę pana.

Nie od­po­wie­dział. Po­zo­stał w bez­ru­chu. Pod­niosłem tacę i po­szedłem do kuch­ni, po­zmy­wałem por­ce­lanę i rozłożyłem ją, żeby wyschła. Kie­dy znów po­ja­wiłem się w sa­lo­nie, stwier­dziłem, że dok­tor nadal ani o cal nie zmie­nił swo­jej po­zy­cji. Już tyle razy to wi­działem: powściągli­wość dok­tora wzra­stała pro­por­cjo­nal­nie do in­ten­syw­ności jego od­czuć. Im sil­niej coś przeżywał, tym mniej dawał po so­bie po­znać. Te­raz twarz jego była spo­koj­na – i po­zba­wio­na wy­ra­zu – jak śmier­tel­na ma­ska.

– Tak? Co jesz­cze, Wil­lu Hen­ry?

– Co pan so­bie życzy na ko­lację, proszę pana?

Nie od­po­wie­dział. Po­zo­stał na swo­im miej­scu, a ja na swo­im.

– Co te­raz ro­bisz? – spy­tał.

– Nic, proszę pana.

– Wy­bacz, ale czy nie jest to coś, co mógłbyś robić właści­wie gdzie­kol­wiek?

– Tak, proszę pana. Tak. Tak właśnie zro­bię, proszę pana.

– Co ta­kie­go? Co zro­bisz?

– Nic. Będę robił nic gdzieś in­dziej.

ROZ­DZIAŁ TRZE­CI
„Jest to łowca cier­pli­wy.”

Usłyszałem we­zwa­nie nie­co po czwar­tej nad ra­nem; rzecz ja­sna, posłuchałem na­tych­miast. Za­stałem go w sy­pial­ni, wstrząsało nim nie­po­wstrzy­ma­ne drżenie, choć leżał pod kołdrą – całkiem jak­by w gorączce. Bla­dy byłjak trup. Na jego czo­le lśniły kro­ple potu, po­dob­nie na górnej war­dze.

– Wil­lu Hen­ry – wy­chry­piał – dla­cze­go nie je­steś w łóżku?

– Pan mnie wołał, proszę pana.

– Na­prawdę? Nie przy­po­mi­nam so­bie. Która to go­dzi­na?

– Już po czwar­tej, proszę pana.

– Po czwar­tej. Czwar­tej rano?

– Tak, proszę pana.

– Wy­da­je się, że jest znacz­nie wcześniej. Je­steś pe­wien?

Za­pew­niłem go, że je­stem pe­wien, po czym opadłem na fo­tel u jego wezgłowia. Mil­cze­liśmy przez chwilę. On trząsł się, ja zie­wałem.

– Oba­wiam się, że złapałem prze­ziębie­nie – stwier­dził.

– Mam pójść po dok­to­ra, proszę pana?

– Albo to kacz­ka. Czy ta kacz­ka była świeża, Wil­lu Hen­ry? Może była ze­psu­ta?

– Nie przy­pusz­czam, proszę pana. Ja też ją jadłem i nic mi nie jest.

– Ale ty je­steś jesz­cze dziec­kiem, a dzie­ci mają od­por­niej­sze żołądki. To fakt po­wszech­nie zna­ny, Wil­lu Hen­ry.

– Mnie ta kacz­ka bar­dzo sma­ko­wała, proszę pana.

– O, widać było. Tak się opy­chałeś, jak­byś nie jadł od ty­go­dnia. Nie raz ci po­wta­rzałem, Wil­lu Hen­ry, że albo człowiek pa­nu­je nad swo­im ape­ty­tem albo ape­tyt zapa­nu­je nad nim. Wiesz, że Dan­te prze­zna­czył nie­je­den krąg pie­kiel­ny dla lu­dzi nie­pa­nujących nad swo­imi żądza­mi. Ty, za pobłażanie swo­je­mu ciału, zna­lazłbyś się w trze­cim kręgu, prze­by­wałbyś tam w zupełnej ciem­ności pod desz­czem łajna pa­dającego z nie­ba.

– Tak, proszę pana – przy­taknąłem.

– „Tak, proszę pana”. Co chcesz przez to po­wie­dzieć, Wil­lu Hen­ry? Czy uważasz, że to przy­jem­ne, taki deszcz nie­czy­stości pa­dający na cie­bie przez całą wiecz­ność?

– Nie, proszę pana.

– Ale przed chwilą tak właśnie po­wie­działeś. Po­wie­działeś „Tak, proszę pana”, zupełnie jak­byś się na to chętnie zga­dzał.

– Zga­dzałem się z pa­nem, pa­nie dok­to­rze, nie z ideą nie­czy­stości.

– „Ideą nie­czy­stości”!… Wil­lu Hen­ry, z przy­krością stwier­dzam, że sta­jesz się zbyt służal­czy. Tego już do­praw­dy za­nad­to, tak dla two­je­go do­bra, jak i dla mo­je­go – zwłasz­cza dla mo­je­go. Po­chleb­stwa za­pro­wa­dziłyby cię do ósme­go kręgu, gdzie z ko­lei ta­plałbyś się w rze­ce eks­kre­mentów.

– A za­tem nie­wie­le mi po­zo­stało na­dziei, proszę pana.

Stęknął:

– Oj, nie­wie­le.

Stłumiłem ziew­nięcie.

– Nie daję ci spać, co, Wil­lu Hen­ry?

– Tak, proszę pana. Nie, proszę pana. Prze­pra­szam.

– Za co?

– Za. Już nie pamiętam.

– Prze­pra­szasz za coś, cze­go nie pamiętasz?

– Nie, proszę pana. Prze­pra­szam, ale za­po­mniałem, za co prze­pra­szam.

– Przy­pra­wiasz mnie o ból głowy, Wil­lu Hen­ry. Roz­mo­wa z tobą to jak błądze­nie po la­bi­ryn­cie Mi­no­sa.

– Tak, proszę pana.

– „Tak, proszę pana! Tak, proszę pana!” – zawołał, prze­drzeźniając mnie. – Gdy­bym po­wie­dział, że cho­chli­ki tańczą dżiga na ga­zo­nie, bez wątpie­nia po­wie­działbyś „Tak, proszę pana, tak, proszę pana!” Gdy­by dom stanął w ogniu, a ja po­wie­działbym ci, abyś gasił płomie­nie naftą, też z miej­sca odpo­wie­działbyś „Tak, proszę pana! Tak, proszę pana!” i wszyst­ko poszłoby z dy­mem. Prze­cież po­sia­dasz jakiś ro­zum, Wil­lia­mie Ja­me­sie Hen­ry, czyż nie? Przy­chodząc na świat, otrzy­małeś od na­tu­ry ów niezbędny dar, czy też może jed­nak zo­stałeś go nie­cnie po­zba­wio­ny?

Już miałem po­wie­dzieć „Tak, proszę pana”, ale w porę ugryzłem się w język. Mon­stru­mo­log nie zwrócił na to uwa­gi, wdał się tym­cza­sem w ko­lejną pe­rorę:

– Czyż wszyst­kie moje wysiłki na nic?! – zawołał, zwra­cając się do su­fi­tu. Ude­rzył pięścią w po­duszkę. – Na nic poświęcony czas i pa­smo wy­rze­czeń, na nic nakład cier­pli­wości i tro­skli­we po­ucze­nia, wszel­kie­go ro­dza­ju szczególne względy, ja­kie oka­załem dla uczcze­nia pamięci zasług two­je­go ojca – wszyst­ko to na nic? Do­praw­dy, ja­kież są owo­ce mo­ich wysiłków, Wil­lu Hen­ry? Je­steś tu u mnie już od pra­wie dwóch lat, lecz gdy pod­daję two­je zdol­ności naj­prost­szej próbie, słyszę taką samą usłużną od­po­wiedź, ja­kiej udzie­liłby mi po­spo­li­ty sługa. Py­tam cię po raz ostat­ni: czy ty masz ro­zum?

– T… Tak, proszę pana – wyjąkałem.

– Och, na miłość boską, znów to po­wta­rzasz! – wy­krzyknął na cały głos.

– No, pew­nie, że tak! – wrzasnąłem. Wy­czer­pała się wresz­cie moja cier­pli­wość. Nie pierw­szy to raz zo­stałem przy­wołany roz­dzie­rającym okrzy­kiem: „Wil­lu Hen­ry­yy!”, by po­tem sie­dzieć u wezgłowia za­ab­sor­bo­wa­ne­go własną osobą sza­leńca, który w do­dat­ku le­d­wie to­le­ro­wał moją obec­ność. Cze­go on ode mnie chciał? Czy służyłem mu wyłącznie za chłopca do bi­cia albo psa, którego można było ude­rzyć, jeśli tyl­ko zna­lazł się kij, czy­li gdy mo­je­go mi­strza ogar­niała fru­stra­cja i dzie­cin­na złość? Nie przeczę i nie wątpię, że brały go w po­sia­da­nie mrocz­ne de­mo­ny, lecz nie były to moje de­mo­ny.

– To, co mówiłem odnośnie ape­ty­tu – rzekł z na­mysłem, wyraźnie pod wrażeniem mo­je­go wy­bu­chu – ty­czy się także emo­cji, Wil­lu Hen­ry. Nie po­wi­nie­neś tra­cić pa­no­wa­nia nad sobą.

– A pan stra­cił – wy­tknąłem mu.

– Bo miałem powód – od­parł, dając tym sa­mym do zro­zu­mie­nia, że ja po­wo­du nie miałem. – A poza tym wca­le nie twierdzę, że po­wi­nie­neś brać ze mnie przykład pod każdym względem. Prawdę mówiąc, wręcz prze­ciw­nie – zaśmiał się nie­we­soło. – Pomyśl na przykład o mon­stru­mo­lo­gii…

Pomyślałem ra­czej: „Byle nie to!”, ale oczy­wiście sie­działem ci­cho.

– Chy­ba już ci kie­dyś mówiłem, Wil­lu Hen­ry, że na żad­nej uczel­ni nie można się kształcić w tej dzie­dzi­nie, przy­najm­niej jak dotąd żaden uni­wer­sy­tet nie na­ucza mon­stru­mo­lo­gii. Po­bie­rałem więc na­uki u po­wszech­nie uzna­nych mistrzów tej sztu­ki. Ja wpraw­dzie zacząłem się uczyć od ojca, który swo­je­go cza­su był wyjątko­wo uzdol­nio­nym mon­stru­mo­lo­giem, ale ukończyłem stu­dia pod kie­run­kiem Abra­ma von Hel­run­ga, prze­wod­niczącego na­sze­go To­wa­rzy­stwa i au­to­ra tego nie­for­tun­ne­go trak­ta­tu, za którego sprawą – tak sądzę – spo­tkał Joh­na Chan­le­ra jego nieszczęsny los. Uczyłem się u von Hel­run­ga przez pra­wie sześć lat, na­wet przez jakiś czas u nie­go miesz­kałem – a właści­wie miesz­kaliśmy obaj, John i ja. Po­nie­waż moje sto­sun­ki z oj­cem, oględnie mówiąc, były dość napięte, wkrótce von Hel­rung stał się dla mnie jak­by ro­dzi­cem, zapełniając tę lukę, a przy tym je­stem prze­ko­na­ny, iż ja zastąpiłem mu syna.

Wes­tchnął. Na­wet w żółtym świe­tle lam­py jego twarz była śmier­tel­nie bla­da. Miał za­pad­nięte po­licz­ki i podkrążone oczy, wokół których wid­niały sine obwódki.

– To doj­mująca stra­ta, Wil­lu Hen­ry, i to nie tyl­ko dla mon­stru­mo­lo­gii – mówił da­lej. Sądziłem, że ma na myśli Joh­na Chan­le­ra, swo­je­go ko­legę po mon­stru­mo­lo­gicz­nym fa­chu, którego Mu­riel, jak twier­dziła, da­rzyła uczu­ciem. Ale oka­zało się, że nie. – W astro­no­mii, bo­ta­ni­ce, psy­cho­lo­gii, fi­zy­ce – jeśli ko­go­kol­wiek można określić mia­nem Le­onar­da da Vin­ci na­szych czasów, kimś ta­kim byłby właśnie von Hel­rung. W swo­jej sie­dzi­bie przy Piątej Ave­nue pro­wa­dził sa­lon, je­den z naj­wy­bit­niej­szych w Ame­ry­ce Północ­nej. Gościli tam lu­mi­na­rze tacy jak Edi­son i Te­sla, Ke­lvin i Pa­steur. Był spe­cjal­nym radcą dwo­ru cara Alek­san­dra i ho­no­ro­wym człon­kiem lon­dyńskiej Roy­al So­cie­ty. Jego dar ora­tor­ski przy­wo­dził na myśl Cy­ce­ro­na. W isto­cie, pamiętam pro­wa­dzo­ny prze­zeń wykład do­tyczący ana­to­mii porównaw­czej sześciu ga­tunków z ro­dza­ju In­ge­nus pod­czas kon­gre­su w roku sie­dem­dzie­siątym dzie­wiątym, wszy­scy obec­ni słucha­li go przez bite trzy go­dzi­ny jak ocza­ro­wa­ni. Było to jed­no z naj­bar­dziej pod­noszących na du­chu wy­da­rzeń w moim życiu, Wil­lu Hen­ry. A te­raz. Coś ta­kie­go. A przy tym, jak uczo­ny tej mia­ry co John Chan­ler mógł dać się zwieść po­dob­nym bzdu­rom, to wprost prze­cho­dzi moje pojęcie. Śmiem twier­dzić, że na­wet ob­da­rzo­ne prze­ciętną in­te­li­gencją dziec­ko zdołałoby zadać kłam jego te­zom. Na­wet ty byś to po­tra­fił zro­bić, Wil­lu Hen­ry, cze­go nie mówię po to, by po­da­wać w wątpli­wość two­je kwa­li­fi­ka­cje in­te­lek­tu­al­ne, lecz ra­czej w nawiąza­niu do przesław­nej opo­wieści o na­gim królu.

– Ja­kim na­gim królu, proszę pana?

– Ależ znasz tę bajkę – za­pew­nił mnie. – Nie trak­tuj mnie jak głupka, Wil­lu Hen­ry, nie ma ta­kiej po­trze­by. Pod­czas gdy tłum okla­ski­wał władcę i za­chwy­cał się jego wy­tworną szatą, dziec­ko za­krzyknęło: „Prze­cież on jest nagi!” W każdym ra­zie, stało się tak za­pew­ne dla­te­go, że Chan­ler za­wsze da­rzył von Hel­run­ga bez­kry­tycz­nym po­dzi­wem. Zresztą nie on je­den, by­najm­niej. Na nie­jed­nym z kon­gresów od­no­szo­no się do jego uwag z nabożeństwem przy­wodzącym na myśl Mojżesza korzącego się przed krze­wem go­rejącym. Przy­pusz­czam, że Chan­ler wy­brał się do Rat Por­ta­ge, żeby do­star­czyć swe­mu uko­cha­ne­mu mi­strzo­wi na­ma­cal­ny dowód na po­par­cie jego bar­dzo wątpli­wych tez – aby zdo­być okaz Lep­to lur­co­nis.

– A co to jest Lep­to lur­co­nis, dok­to­rze War­th­rop? – spy­tałem.

– Mówiłem ci. To mit.

– Tak, proszę pana. Ale co to za stwo­rze­nie?

– Do­praw­dy, Wil­lu Hen­ry, po­wi­nie­neś po­pra­co­wać nad swoją zna­jo­mością języków kla­sycz­nych – po­uczył mnie. Pełna na­zwa brzmi Lep­to lur­co­nis se­mi­ho­mi­nis ame­ri­ca­nus.„Lep­to” po­cho­dzi z gre­ki i zna­czy tyle, co „wynędzniały, wy­mi­ze­ro­wa­ny, wy­chu­dzo­ny”. „Lur­co­nis” to po łaci­nie „żarłok”. A więc: wy­chu­dzo­ny żarłok. Resztę, czy­li se­mi­ho­mi­nis ame­ri­ca­nus chy­ba po­tra­fisz sam przetłuma­czyć.

– Owszem, proszę pana – od­po­wie­działem. – Ale co to ta­kie­go?

Przez chwilę mil­czał. Wes­tchnął głęboko. Prze­sunął pal­ca­mi po zmierz­wio­nych włosach.

– To głód – od­po­wie­dział półgłosem.

– Głód?

– Głód ab­so­lut­ny, Wil­lu Hen­ry. Głód, którego nig­dy się nie da za­spo­koić.

– Ale co to za głód, którego nie da się na­sy­cić? – za­sta­no­wiłem się.

– Do­sia­da wia­tru – mówił da­lej mon­stru­mo­log z nie­obec­nym wy­ra­zem twa­rzy. – W nie­prze­nik­nio­nym mro­ku na bez­kre­snym pust­ko­wiu strasz­li­wy głos wzy­wa cię po imie­niu, głos potępie­nia i żądzy, głos zwia­stujący spu­sto­sze­nie i kres wszel­kiej na­dziei.

Zadrżałem. Dok­tor mówił w taki sposób, jak­by to on sam był tym głosem, jak­by nie był już sobą. Pa­trzyłem, jak błądzi wzro­kiem po su­fi­cie, na którym do­strze­gał coś, cze­go ja żadną miarą wy­pa­trzyć nie po­tra­fiłem.

– Na­zy­wają go at­cen. Dje­nu. Outi­ko. Vin­di­ko. Ma z tu­zin różnych nazw w różnych języ­kach. Jest star­szy niż wzgórza, Wil­lu Hen­ry. Kar­mi się nami. A im więcej pochłonie, tym większy jest jego głód. Na­wet kie­dy się opy­cha, nadal głód mu do­skwie­ra. Bo to głód, którego nig­dy nie da się za­spo­koić. Jed­na z jego al­gon­kińskich nazw zna­czy dosłownie „ten, który pożera całą ludz­kość”.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...