Fragment książki

10 minut czytania

Ledwie zamknęły się drzwi, Marcus wstał z fotela i podszedł do okna. Stanął bokiem przy samej framudze i dwoma palcami odchylił firankę.

Stali tam, a jakże, wielobarwny tłum napierający na barierki, wymachujący transparentami z hasłami: "Bóg pośród nas", "Nie zabijesz Boga" czy ostatnim, najpopularniejszym chyba – "Między nas zstąpił i tu zostanie!". Tak, Marcus musiał przyznać, że to ładne hasło i bardzo się Ekipie udało. Wywołało odpowiednią falę wzruszeń.

Odsunął się od firanki, spojrzał na zegarek. Minęły dwie minuty, zostało pięć. Podszedł do komody, nalał sobie wody z karafki i spojrzał w owalne lustro oprawione w misternie zdobioną mosiężną ramę. Dopiero teraz przyjrzał się jej uważnie. Dostrzegł mityczne motywy, nagie postacie w krwawych bądź miłosnych uściskach z istotami o zwierzęcych atrybutach, artefakty – ozdobną skrzynię, włócznię, kocioł, hełm – a prócz nich oczy, usta, dłonie i warkocze splatające to wszystko razem, dopełniające kompozycji. No proszę, jaki piękny zbieg okoliczności, jeśli lustro było tu na standardowym wyposażeniu. Jeśli nie, Ekipa naprawdę szalała z otoczką.

Wreszcie spojrzał na swoje odbicie. Przeczesał brodę, poprawił grzywkę, poślinionymi kciukami uładził brwi. Mrugnął do siebie i uśmiechnął się półgębkiem. Wyglądał dobrze. Naprawdę dobrze... Skąd więc wrażenie, że czegoś mu brakowało?

Raz jeszcze zerknął na zegarek. Została minuta. W tym właśnie momencie klamka poruszyła się lekko. Marcus odwrócił się w stronę drzwi, posłał uśmiech kędzierzawej głowie i dał znak, że jest gotowy. Wziął napełnioną szklankę i wrócił na swoje miejsce w fotelu. Ledwie to zrobił, drzwi otworzyły się niemal na oścież i do pokoju wszedł łysiejący, krągły grubasek w tanim, zielonkawym garniturze. Kędzierzawy, zamykając drzwi, przypomniał mu na odchodnym, że ma kwadrans. Grubasek nerwowo pokiwał głową.

– Tak, tak, oczywiście – powiedział.

Serią drobnych kroczków dotuptał do swojego fotela. Marcus w tym czasie wstał, wyszczerzył się w uśmiechu i wyciągnął rękę na powitanie.

– Cześć, fajnie, że pan wpadł – powiedział, zacis- kając palce na wilgotnej, pulchnej łapce Grubasa. Miał wrażenie, jakby ściskał nadmuchaną gumową rękawiczkę. – Marcus Lester.

– Bartolomew Andrew Chus – przedstawił się grubas. – La Figaro.

Marcus uniósł brew.

– Nie masz francuskiego nazwiska. Ani akcentu – zdziwił się.

Grubas się uśmiechnął. Widać było wyraźnie, że słyszy to nie pierwszy raz i na to akurat pytanie ma gotową odpowiedź.

– Żona mojego szefa jest Francuzką i dobrze się jej ten tytuł kojarzy. Jestem z Augusta’s La Figaro, w Maine.

Obaj roześmiali się niczym z najlepszego żartu, po czym Marcus, jak przystało na gospodarza, wskazał Chusowi fotel.

– Zaczniemy? Czy może życzy pan sobie wody?

– Bez pan, B.A. – odparł grubas.

Marcus nie był pewien, czy tamten zrobił to odruchowo i z przyzwyczajenia, czy też był to wymyk zachęcający do skrócenia dystansu, który Lester podobno utrzymywał w rozmowach z dziennikarzami.

To się zaraz powinno okazać, pomyślał. Usiadł i upił łyk wody, przyglądając się z rozbawieniem, jak dziennikarz, dobywszy notesu, gorączkowo szuka w kieszeni czegoś do pisania. Swoją drogą nie pamiętał już, kiedy ostatnio rozmawiał z kimś, kto nie używał do wywiadu dyktafonu. A może, cholera, w ogóle nigdy z nikim takim nie rozmawiał? Może tych z notesami pamiętał już wyłącznie ze starych filmów, gdzie dziennikarze zawsze mieli legitymacje prasowe wepchnięte za wstążkę fedory i zadawali pytania głośno i z kąśliwym, jankeskim akcentem?

Wreszcie Chus znalazł długopis, otworzył kołowy notes i zaznaczył coś na stronie. Dopiero wtedy uniósł głowę, zmrużył oczy i zadał pierwsze pytanie:

– Panie Lester, jak to jest być bogiem?

Marcus poprawił się na fotelu. A więc jednak z tym skracaniem dystansu to był odruch, nie świadome działanie. Dobrze, bo to znaczyło, że nie będzie jakichś specjalnie niewygodnych pytań, brania pod włos i cwaniakowania. To nie jeden z tych przesłuchujących detektyw...

Coś błysnęło mu przed oczami i nagle, przez krótką chwilę miał wrażenie, jakby pokój zmienił się w salę przesłuchań. Ciemne, odrapane ściany, masywne biurko, a na nim lampa ze snopem światła skierowanym w jego stronę. I tylko Chus opierający się tłustymi pośladkami o krawędź blatu wyglądał dokładnie tak samo. Ten sam wyraz twarzy, to samo spojrzenie, ten sam notes. Marcus potrząsnął głową i wszystko zniknęło.

To zmęczenie, pomyślał i upił wody. Znowu wyszczerzył zęby.

– To wielka moc, B.A. A wiadomo, że z wielką mocą...

Jeśli chciał, by Chus dokończył za niego zdanie, srogo się przeliczył. Grubas bowiem zanotował to, co usłyszał, a potem uniósł głowę, spoglądając pytająco.

– ...przychodzi wielka odpowiedzialność – dopowiedział niechętnie Marcus.

Nie znosił, kiedy zmuszony był tłumaczyć własny dowcip, czuł się wtedy jak ostatni idiota. I znowu pytanie, czy Chus zrobił to specjalnie? Czy jest możliwe, by ktokolwiek na świecie nie znał słów poczciwego wujaszka Bena, opiekuna i mentora przyszłego Spidermana?

On jest z Maine, pomyślał, a to przecież dziwny stan. Są w nim nawet tacy, którzy nie wiedzą, kim jest Stephen King, ich najsłynniejszy krajan. Mimo wszystko coś, dziwne wrażenie – być może to samo, które wywołało niedawną wizję – nie dawało mu spokoju i sprawiało, że nie był w stanie spojrzeć na siedzącego naprzeciw grubaska jak na prowincjonalnego dziennikarzynę. Bo i zaraz, jak to możliwe, że zwykłemu lokalnemu pismakowi udało się wkręcić na wywiad z nim? I to jeszcze teraz, dokładnie przed premierą, gdy Marcus nie mógł być już bardziej hot, exclusive i trendy?! Jakim cudem ten pocieszny tłuścioszek ze swoim notesikiem...

– Wasz serial Bóg pośród nas opowiada o mitycznych bogach, którzy żyją na ziemi i udają zwyczajnych ludzi. – Chus wyrwał go z rozmyślań kolejnym pytaniem, tym razem zapowiadającym się na dużo dłuższe. – Są tu bogowie wszystkich religii, jakie kiedykolwiek wymyślił człowiek, a wszystkie te postacie łączy jedno: lęk przed chrześcijańskimi aniołami.

Zrobił pauzę tylko po to, by przewrócić stronę, ale Marcus, przyzwyczajony do dyktafonów, i tak przytaknął, by wypełnić tę krótką chwilę ciszy. B.A. posłał mu w odpowiedzi wymowne spojrzenie. "Nie skończyłem".

– Nasi czytelnicy z przyjemnością dowiedzą się, skąd w ogóle taki pomysł i czy stoją za nim prawdziwe duchowe rozważania twórców serialu.

Marcus sapnął i upił kolejny łyk wody. Coś było nie tak, czuł to coraz mocniej. We wszystkim, nawet w tym pytaniu, którego pierwszy człon słyszał przecież w takiej czy innej formie tysiące razy, z czego pięć dzisiaj. No ale właśnie, forma. Sposób, w jaki Chus to ujął, jaką miał minę, jakie spojrzenie – wzrok przesłuchującego detektywa. I jeszcze ta druga część: "Czy stoją za nim prawdziwe duchowe rozważania twórców serialu". Chryste, to brzmiało jak pytanie zadane przez któregoś z tych oszołomów nawracających uczestników konwentu w San Diego za pomocą krzyży ze sklejki i Biblii wyglądających jak stara książka telefoniczna.

– O to, skąd pomysł, musiałbyś zapytać twórców serialu, B.A. – powiedział w końcu, siląc się na uśmiech. – Nie było mnie na tym etapie, gdy na początku było słowo, a...

– Słowo było u Boga i Bogiem było Słowo – dokończył za niego Chus. Tym razem wiedział jak, skurwysyn.

Marcus nieco nerwowo poprawił się w fotelu, przesunął językiem po zębach. Przez głowę przemknęło mu, że gdyby miał teraz coś, co mógłby przygryźć, źdźbło trawy, patyczek od lizaka, wykałaczkę, poczułby się pewniej, poczułby się...

...jak pieprzony bóg, powiedział głos w jego głowie. Nie jego głos, ale zupełnie obcy. Cwaniacki, zawadiacki. Głos... jego postaci? Potrząsnął głową.

– Nie chcę też odpowiadać za innych w kwestii ich wiary, ale ja sam wierzę, że każdy mit, każde wierzenie miało jakieś swoje prawdziwe podłoże. Hades, Enki, Quetza... Quezo... no, ten wąż z piórami – wszyscy oni skądś się wzięli, jakoś przybrali takie a nie inne postacie, ich legendy coś zbudowało. Czasem były to plotki, pewnie nawet zazwyczaj, ale wierzę, że pośród tych plotek...

Rozłożył ręce. Nienawidził zwrotu o ziarnku prawdy i tym razem też nie zamierzał się do niego odnosić, ale, no cóż, chodziło chyba o to, że nie wszystko, co tapla się w rzece kłamstwa, od razu musi być nim być.

Tym razem najwyraźniej Chus zrozumiał, bo gdy uniósł głowę znad notesu, nie spojrzał wyczekująco, ale od razu przeszedł do następnego pytania.

– Twoja postać nie jest konkretnym, znanym nam bóstwem i została stworzona na potrzeby serialu.

– Tak, Dezyderiusz Crane to postać wymyślona przez...

Chciał powiedzieć "Ekipę", ale w porę ugryzł się w język. Ekipa była jego określeniem i dopiero teraz zdał sobie sprawę, że brzmi nieco mafijnie. Jak z filmu Scorsese.

– ...Willa i Stu, i choć jest potomkiem znanych bogów, to sam nigdy nie pojawił się w mitologii.

– Znanych bogów, czyli...? – zachęcił Chus, wciąż notując.

I nie, tym razem z pewnością nie były to przypadek, ignorancja czy naiwność. To była prowokacja, pierwszy cios kontrolny pod sierp następnego pytania. Marcus zerknął na zegarek, ale wskazówki nie zamierzały mu niczego ułatwiać. Grubasowi zostało dziewięć minut.

– Rodzicami Crane’a są Loki i Thor, a on sam jest owocem żartu boga kłamstwa, który przybrał postać kobiety, by uwieść swego przybranego brata, boga piorunów. I tak, przyznam, że też nie rozumiem poczucia humoru Lokiego, ale jak poczytać mity, czasem lubił się przebrać w damskie fatałaszki. I nie tylko.

Zachichotał nerwowo. Cholera, nie miał pojęcia dlaczego tak to powiedział, dlaczego ujął to właśnie w taki sposób. Od początku, kiedy tylko ich serial wszedł do kablówkowej ramówki, stawiał czoła pytaniom o promowanie transseksualności, walkę z chrześcijańskimi wartościami; raz czy dwa nawet ryzykował życiem, wygłaszając swoje poparcie dla tez głoszonych w serialu, a chroniących odmienność. Gdy odbierał Emmy, powiedział: "Aniołowie u nas, ale i w religii, nie są dobrzy ani źli. Są narzędziami służącymi dobru albo złu. Jeżeli robią złe rzeczy, to może trzeba sobie zadać pytanie, czy idee, którym służą, były w ogóle dobre". Ten tekst kupił mu miejsce na okładce niejednego magazynu. Nazywali go odważnym, bezkompromisowym, szczerym. A teraz to? Damskie fatałaszki? Rany, co jest w tym grubasie takiego, że plącze mu się język, że gąbczeje mózg?

– Wybaczysz jeśli wstanę? – zapytał.

Nie zaczekał na odpowiedź, tylko podniósł się i obszedł fotel dziennikarza, by raz jeszcze stanąć przed lustrem. Zupełnie nie bacząc na to, że przy jego siedzeniu na stoliku wciąż znajdowała się prawie pełna szklanka, sięgnął teraz po drugą, napełnił i wypił zawartość jednym haustem. Przyjrzał się sobie w lustrze, a odbicie samo z siebie uśmiechnęło się do niego, choć, mógłby przysiąc, nie on zaczął tę wymianę uprzejmości. Mityczne postacie z ramy również odwróciły swoje głowy w stronę Marcusa, a jedna z nich – krągła, biuściasta dziewczyna z figlarnym grymasem na złotej twarzy – szepnęła: "Zabij go, Dezyderiuszu! Zabij!". Zamknął oczy.

– Rekordy frekwencyjne, członkowie fanklubów nazywający siebie wyznawcami, niemal kościoły – dobiegło go kolejne pytanie Chusa. – Sam wielki Knox powiedział, że wasza opowieść jest przekonująca, a legenda głosi, że Po-prostu-Teddy, dzieciak miliarder, chce napisać finałowy odcinek którejś serii. Czy przeraża cię niebywały wręcz sukces Boga pośród nas?

To pytanie nie brzmiało już tak prowincjonalnie jak poprzednie, nie brzmiało, jakby zadał je lokalny dziennikarzyna o prawicowych poglądach, który cudem wkręcił się na wywiady z gwiazdą. W jakiś sposób było to jeszcze bardziej niepokojące, bo pokazywało, że ten pocieszny grubasek potrafi się zmieniać, że gra, że od początku nie był sobą, a teraz jeszcze...

Marcus wziął głęboki wdech, wciąż nie otwierając oczu. Wiedział, że musi się wziąć w garść, że to wszystko jedynie pojękiwanie zmęczonego umysłu, paranoja wywołana przemęczeniem. Z tego samego źródła brały się te wszystkie wizje, o których aż do dzisiaj myślał, że ustały, ustąpiły. Podobnie jak ów dziwny głos, który dopiero dzisiaj nabrał ostatecznego brzmienia i stał się głosem Dezyderiusza Crane’a. Głosem jego postaci.

– Czy sądzisz, że ludzie wierzą w to, co im opowiadacie? – podjął Chus, najwyraźniej nie oczekując odpowiedzi na poprzednie pytanie.

Słowom towarzyszyło skrzypnięcie fotela, a potem kroki. Grubas się zbliżał.

– Czy czujesz ich wiarę, jaka płynie w twych żyłach?

Marcus wciąż stał z zamkniętymi oczami. Oddychał powoli, miarowo, przez usta, próbując uspokoić rozszalałe myśli. Chciał, żeby Chus stąd wyszedł, chciał, żeby dziewczyna z ramy się zamknęła. Nade wszystko jednak marzył, by wytrzymała zapora, którą budował od dawna, a która teraz trzeszczała pod naporem cudzych myśli. Te wszystkie okrzyki uwielbienia, wyznania miłości, sprośne obietnice i prośby. Miłość, nadzieja i wiara niczym chmura okalająca tłum za oknami, kłąb smogu, ponad którym wznoszą się transparenty z cytatami z Boga pośród nas.

Gdy Chus odezwał się po raz kolejny, jego głos dobiegał z bliska, zza pleców Marcusa. Coś dotknęło szyi aktora, coś zimnego i ostrego. Najpierw poczuł szczypiące nacięcie, a potem łaskotanie ściekającej krwi.

– Pozwól, że powtórzę, chłopcze. Jak to jest być bogiem?

Wtedy właśnie Lester otworzył oczy. I spojrzał prosto w twarz Dezdyderiusza, który mimo noża przyłożonego do szyi nie przestawał się paskudnie uśmiechać. Tym razem aktor odpowiedział uśmiechem i skinął głową sam z siebie, pogłębiając nacięcie.

– Co... – odezwał się Chus, ale Markus nie dał mu dokończyć.

Błyskawicznym ruchem złapał oburącz za rękę trzymającą ostrze i skręcił w przeciwnych kierunkach, jakby wykręcał ścierkę. Rozległ się cichy trzask, Grubas wrzasnął, a wtedy aktor uderzył go łokciem lewej ręki w brzuch, by zaraz wywinąć się i oburącz pchnąć tłustego dziennikarza na poręcz fotela.

– Jak to jest być bogiem, pytasz? – mruknął.

Skinął palcami w stronę drzwi, przekręcając w nich zamek, na ułamek sekundy, zanim poruszyła się klamka.

– Zabawne, ale do tej chwili nie miałem jeszcze pojęcia. Ale powiem ci: to fantastyczne uczucie.

Postąpił kilka kroków do przodu, aż stanął tuż przed B.A.

– Teraz natomiast zastanawiam się, czego bogiem jestem. Żartu? Telewizji? A może pytanie brzmi: czyim? Jestem bogiem tych wszystkich nieszczęśników, którzy grają po piwnicach w gry bez plansz, snują spiskowe teorie wpatrzeni w ekrany komputerów i walą konia pod obrazki komiksowych heroin?

Chus nie odpowiedział. Ściskał tylko strzaskaną rękę i poruszał ustami jak alkoholik walczący z pokusą. Marcus uznał, że to naprawdę zabawny widok – widzieć kogoś, kto nie docenił twojej siły, i teraz ponosi tego konsekwencje.

– Sekret tkwi w moim imieniu – powiedział wreszcie nowy bóg.

Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę okna. Z przeciwległej strony pokoju, od wejścia, zaczęły już dobiegać spanikowane krzyki obsługi, gwałtowne szarpanie klamki i pierwsze próby wyważenia drzwi barkiem.

– Dezyderiusz. Upragniony. Jestem tym, czego się pragnie, jestem oczekiwanym. Jestem podażą dla popytu. Jestem...

– Trupem – mruknął Chus. – Złamałeś mi rękę i jesteś pierdolonym trupem!

Marcus Dezyderiusz odwrócił się i dostrzegł, że w dłoni grubasa lśni błyszczący pistolet. Wyszczerzył się na ten widok.

– Jestem nagłym zwrotem akcji – powiedział. – I serio? Chromowane, pedalskie cacko? Co ty, filmów nie oglądasz?

– Mój szef widział ich aż nadto – warknął dziennikarz, a potem, gdy uderzane raz po raz drzwi zatrzeszczały, strzelił.

Marcus dostał w pierś, zatoczył się i spojrzał na wykwitający na jego koszulce krwawy kwiat. Następnie uniósł głowę, rozłożył ręce jakby go krzyżowano i uśmiechnął się, szczerząc zęby. Strzyknął krwią.

– Dziękuję – powiedział. – Dziękuję, że...

Kolejne pięć strzałów w pierś sprawiło, że poleciał do tyłu, a następne dwa wyrzuciły go przez zamknięte okno. Wyglądało to jak na jakimś filmie i Chus nigdy jeszcze nie widział, żeby w prawdziwym życiu postrzał dawał taki efekt.

Podszedł do okna. Odchylił pistoletem łopoczącą, zakrwawioną firankę i spojrzał na ulicę. Tłum panikował, wrzeszczał i piszczał, a parę osób, gdy tylko go ujrzało, natychmiast wskazało na niego palcami, krzycząc coś groźnie. Nigdzie jednak pomiędzy nimi nie było ciała Marcusa. Tylko krwawy ślad w miejscu, gdzie uderzył o ziemię.

W chwili, gdy to do niego dotarło, drzwi ustąpiły pod naporem barków ochrony i do pokoju wpadło trzech uzbrojonych drabów, a za nimi kędzierzawy agent.

Bartolomew Andrew Chus rzucił broń i podniósł zdrową rękę.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...