Keller stał na dachu świata. Taka myśl przyszła do niego, kiedy patrzył na rozciągający się pod nogami widok. Ale po chwili przyszła też refleksja: czym jest ten mały, pusty glob, w porównaniu z całym zasiedlonym wszechświatem? Keller był na Marsie, a dokładniej na Olympus Mons, najwyższym szczycie Układu Słonecznego. Technicznie rzecz biorąc nie była to góra, ale wygasły wulkan tarczowy, ale to nie miało akurat większego znaczenia. Keller stał dwadzieścia kilometrów nad powierzchnią planety, praktycznie ponad jej cienką atmosferą, i czuł się nadzwyczaj lekki, miał wręcz wrażenie, że wystarczy się lekko odbić, by odlecieć w kosmos.
Spojrzał w górę. Gwiazdy na niebie powoli znikały, ustępując miejsca zimnemu światłu wyłaniającego się zza horyzontu Słońca. Opuścił wzrok i spoglądał urzeczony na przepływające poniżej biało-rude pasma chmur, odsłaniające rdzawe plamy marsjańskiego gruntu. Zerknął na świecącą linię oddzielającą atmosferę planety od otaczającej ją próżni.
Widok był piękny. Ale Keller widywał lepsze.
Kiedyś, dawno temu, jego matka opowiadała mu o Marsie. Planeta, której kolonizację porzucono, kiedy tylko otworzyła się droga do gwiazd. Nigdy nie założono tu żadnych większych osiedli czy miast, jedynie kilka stacji badawczych, których ruin nikt już by nawet nie odnalazł. Podobno jakiś pra-pradziadek Kellera wspiął się na Olympus Mons wyposażony jedynie w liny, haki, czekan i inne dobrodziejstwa przemysłu wspinaczkowego. No i oczywiście w kombinezon kosmiczny. Opowieść o tym wyczynie przetrwała w historiach rodzinnych, które tak lubiła snuć matka Kellera.
Stojąc na szczycie, nie odnalazł jednak ani spokoju, który rzekomo odczuwał jego przodek, stojąc w tym miejscu, ani tego piękna, które ponoć opisał w swoim pamiętniku. Jedyne, co Keller czuł, to zawód. Owszem, było ładnie, naprawdę, ale nie powalało na kolana. Może dlatego, że Keller sam nie pokonał drogi na górę, wspinając się i ryzykując życie, ale po prostu wylądował z pomocą swojego jet-packa.
Spojrzał na stojące obok urządzenie, które go tu przyniosło. To jednak była strata czasu – pomyślał. Załatwili interes na Ziemi i mieli się zmywać, ale przypomniała mu się klechda domowa, stara bajka, która wydawała się być godna sprawdzenia.
Podszedł do jet-packa, stanął plecami do niego i poczekał na przyłączenie kombinezonu. Urządzenie zadokowało Kellera prawie niezauważalnie, a chwytaki wpięły się w skafander i unieruchomiły go.
– Spark? – powiedział Keller do mikrofonu. – Zgarnij mnie, zaraz startuję.
– Mam cię na tele – usłyszał melodyjny, kobiecy głos.
Keller rozluźnił się i pstryknął kilka przełączników, przygotowując się do startu. Spark była doskonałym pilotem i powinna podjąć go z przestrzeni bez żadnych problemów. Spiął się jednak na powrót, kiedy dodała:
– Wracaj szybko. Vlad świruje.
– Co się dzieje?
– Problem z ładunkiem.
– Spark, kochanie, a jaki problem może być z koncesjonowanymi ziemskimi prostytutkami?
– Mhm, uwielbiam jak tak do mnie mówisz, ale nigdy nie będę twoja – roześmiała się Spark. – No więc część z nich jest koncesjonowanymi ziemskimi mężczyznami, kapitanie. Vlad dał się nabrać jednej... jednemu... i teraz warczy.
Keller wystartował, poczuł przeciążenie trwające ułamek sekundy, które zaraz zostało zneutralizowane przez jet-pack. Spojrzał na wskaźniki. Osiągał właśnie prędkość ucieczki z planety.
– Dobra, zaraz będę.
– Mam cię na wizualnej, do połknięcia pięć sekund... cztery...
Przed nim opuściła się ciężka sylwetka Truposza, i przesłoniła Słońce. Keller spojrzał po raz ostatni na czerwoną kulę Marsa. Może nie przyleciał tu zupełnie na darmo. W jego rodzimym układzie jedna z planet była całkiem podobna. Nazywała się Krew. Poczuł skradającą się do serca tęsknotę.
– Pospiesz się! – rzucił do Spark. Nie miał powodu się na nią wściekać, ale złość dobrze tłumiła wspomnienia.
Nie usłyszał odpowiedzi, bo zagłuszyło ją głośne stuknięcie cumującego jet-packa. Wolał nie prosić o powtórzenie. Mógł sobie na dziewczynę pokrzyczeć, ale kłócić się nie chciał.
– Zadokowany.
Czujniki skafandra potwierdziły te słowa, wyświetlając dla Kellera odpowiednie komunikaty. Kapitan wyszedł z pojazdu i zdjął kombinezon. Otworzył swoją szafkę i wepchnął go do środka razem z hełmem.
– Dokąd? – rzucił w powietrze.
– Do mesy. – Z komunikatora w uchu dobiegł głos Spark.
Pobiegł.
W mesie panował rozgardiasz. Bałagan. Ze względu na obecność koncesjonowanych pań do towarzystwa niemal można to było nazwać burdelem.
Vlad szarpał się z dwoma skąpo odzianymi panienkami. Craftsheek siedział pod ścianą z założonymi rękami i dobrze się bawił. Nie gorzej od Mykey’ego, który szczerzył radośnie białe zębiska, co na tle jego czarnej jak kosmos skóry wyglądało, jakby ktoś wstawił do mesy fortepian. Obok stała Moyra i zagrzewała do boju – jak się wydawało – obie strony. Po drugiej stronie mesy, przy dyspenserach, tłoczyły się pozostałe trzy z pięciu pasażerek. Ot, rozrywka na statku.
– Zabiję cię, gnoju! – zawył Vlad w stronę jednej z prostytutek. Miała podbite oko i zerwane ramiączko sukienki.
– Wypraszam sobie, ty prostaku! – zawołała w odpowiedzi kobieta. – Barbarzyńca!
Vlad szarpnął się ponownie, ale trzymające go kobiety uwiesiły mu się na rękach, jedna dodatkowo zaplotła nogi wokół jego kostek. Vlad prawie się przewrócił.
– Spokój, do cholery! – krzyknął Keller. – Vlad, pod ścianę. Wy! – zwrócił się do kobiet. – Puśćcie go! Co się dzieje?
Vlad posłusznie stanął pod ścianą i teraz posyłał nienawistne spojrzenia w stronę prostytutek, które zbiły się w ciasną gromadkę. Jednak najwyraźniej nie miał zamiaru wyjaśnić sprawy. Otwierał i zamykał na zmianę usta, jakby łapał powietrze.
– Craftsheek? – zapytał Keller.
Wywołany do odpowiedzi szpakowaty mężczyzna, mniej więcej w wieku Kellera, wydął usta i wzruszył ramionami.
– Vlad trochę popił na Ziemi i zachciało mu się pofiglować. A że, jak wiesz, przewozimy bardzo piękne panie, które parają się akurat odpowiednią profesją, Vlad zwrócił się do jednej z nich z prośbą o pomoc w tych figlach. Jak wszyscy wiemy, Vlad jest hetero do szpiku kości i nigdy nie pozwoliłby sobie na kontakty z płcią męską. – W miarę jak Craftsheek opowiadał, Vlad czerwieniał, a Mykey i Moyra dusili się ze śmiechu. – Jedna z pań, z których usług Vlad skorzystał, okazała się najwyraźniej mężczyzną, wiadomo, że Ziemia jest kolebką wszelkiej rozwiązłości...
Mykey i Moyra już nawet nie udawali i rechotali na całe gardło. Craftsheek ciągnął dalej:
– …prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy, w jaki sposób nasz kogucik nie rozpoznał płci swojej pani, wiadomo jednak, że doszło między nimi do zbliżenia...
Kobieta z podbitym okiem uniosła trochę brodę, wypchnęła policzek językiem i poruszyła nim kilkakrotnie.
Moyra parsknęła, Vlad rzucił się w jej stronę, ale Keller czujnie zastąpił mu drogę i przycisnął do ściany.
– ...a kiedy się w końcu zorientował – kontynuował Craftsheek niewzruszenie – już nic nie było takie samo.
Teraz już śmiali się wszyscy: załoga, prostytutki, nawet Keller. Na usta Vlada wypełzło coś na kształt niepewnego uśmiechu, jakby w końcu zaakceptował sytuację, w jakiej się znalazł, więc Keller uznał, że może go puścić. Vlad usiadł pod ścianą.
Keller podszedł do kobiet. Wszystkie miały żółtawy odcień skóry i skośne oczy. Azjatki. Mieszkanki kontynentu Ziemi, nazywanego Azją. Ofiara napaści Vlada posłała mu wyzywające spojrzenie.
– To on, prawda? – bardziej stwierdził niż zapytał, wskazując na jej siniejące oko.
Skinęła głową.
– A jakie na pokładzie są dwie świętości, Vlad?! – rzucił głośno w powietrze, odwracając głowę.
Z drugiej strony dobiegło niewyraźne mamrotanie.
– Nie słyszę?!
– Goście i cargo! – odpowiedział Vlad głośniej.
– Goście i cargo – powtórzył Keller. – A ty tak po prostu się rzucasz do bitki, tak? Naruszasz zasady, bo zachciało ci się ciupciać, tak?
– Tak, kapitanie. Przepraszam.
– Przepraszasz? – Keller zacisnął zęby. – Niech się rozejdzie wieść, że na Truposzu bije się gości i nie zobaczymy żadnego zlecenia stąd do centrum galaktyki! Czy muszę ci to tłumaczyć jak dziecku?!
– Nie, kapitanie. Przepraszam.
– Nic takiego się w sumie nie stało – odezwała się nagle pobita. – Załączyły mi się blokery, mam je wbudowane, nic nie czułam. Taki fach.
Keller zbaraniał. Kobieta najwyraźniej łagodziła sprawę, a Vlad zdecydowanie na to nie zasługiwał.
– Zawarliście kontrakt? – zapytał kobietę ostrożnie.
– Tak. W ustnej formie.
Moyra parsknęła znowu, a Keller posłał jej mordercze spojrzenie.
– Zawarliście kontrakt na naruszenie nietykalności cielesnej?
– Nie.
– Czy wobec tego Vlad może, hm... uzupełnić opłatę kontraktową?
– Owszem.
Keller odetchnął w duchu. Może wszystko się rozejdzie, jeśli kobieta nie złoży skargi, a Vlad dopłaci kobiecie żądaną kwotę. Unia podchodziła bardzo poważnie do takich zgłoszeń, a jeśli przypieprzą im jakaś karę... Keller nie był zainteresowany jakimikolwiek wpisami na temat statku w unijnych rejestrach.
– Czy wobec tego, hm... mogę się spodziewać, że nie złoży pani skargi na załogę Truposza?
– Nie złożę, ale pod jednym warunkiem. Niech przeprosi za to jak mnie nazwał.
– A jak panią nazwał?
– On wie.
„On” siedział dalej pod ścianą, Keller gestem nakazał mu wstać.
– Vlad?
Vlad z wyraźną trudnością uśmiechnął się.
– Proszę przyjąć moje ekhm... przeprosiny. Nie miałem zamiaru pani naubliżać i ekhm... jest mi bardzo przykro, że ekhm... – zawahał się, jakby nie wiedział, co powiedzieć dalej.
– …„że ten incydent” – podszepnął mu Craftsheek.
– ...że ten incydent miał miejsce – dokończył z ulgą.
Keller spojrzał na prostytutkę.
Uśmiechnęła się leciutko i skinęła głową.
– Dziękuję pani za wyrozumiałość. – Keller skłonił się nieznacznie, a w myślach głęboko odetchnął. – Vlad ureguluje opłatę jak najszybciej. Czy mogę teraz poprosić panie o przejście do swoich kajut? Muszę porozmawiać z załogą.
Pięć kobiet, czy może mężczyzn, Keller wolał nie wiedzieć, obciągnęło swoje sukienki, poprawiło demonstracyjnie biusty oraz włosy, i opuściło mesę, obmacywane łakomymi spojrzeniami Mykey’ego.
Kapitan zacisnął pięści i odwrócił w stronę załogi.
Przyjrzał się im po kolei. Vlad – niewysoki brunet, nieogolony, z krzywym, niegdyś złamanym nosem. Niezbyt bystry, ale umiał strzelać jak mało kto. Craftsheek – szpakowaty przystojniak. Zawsze rozważny i ostrożny. Mykey – wyższy o półtorej głowy od Kellera, czarnoskóry seksoholik. Moyra – jasnooka blondynka o atletycznej figurze, zawsze skora do żartów.
Powinien ich wszystkich opieprzyć. Powinien także wezwać Spark. Ale to Spark wezwała jego.
– Kapitanie, mamy patrol na ogonie.
W głosie pilota czuć było zdenerwowanie i Keller wiedział, dlaczego. Goście i cargo. O ile zabrane na pokład panie były jak najbardziej legalne, o tyle ładunek już mniej. Właściwie nie był w ogóle legalny. Jeśli patrol wejdzie na pokład...
Rzucił się w stronę wyjścia, zdążył tylko machnąć Craftsheekowi, żeby podążył za nim. Na mostek dotarł po kilkunastu sekundach.
– Dawaj! – rzucił do Spark.
– Moja wina – powiedziała rozżalonym głosem dziewczyna. – Podglądałam co się dzieje w mesie i przestałam monitorować przestrzeń, póki nie było za późno. Patrol jest w odległości trzydziestu tysięcy kilometrów. Mamy wyłączoną identyfikację, nie odpowiadam na wezwania, więc wzięli nas na laser.
Keller zaklął paskudnie i spojrzał na Spark. Drobna, filigranowa wręcz brunetka, skuliła się pod wzrokiem dowódcy. Ale to nie była tylko jej wina, oboje to wiedzieli. Gdyby nie jego nostalgiczny postój na Marsie, byliby już daleko stąd. Poklepał Spark uspokajająco po ramieniu i spojrzał na wykresy dashboardu.
Patrol wymierzył w nich wiązkę laserową. Osłony chroniły statek przed uszkodzeniami, ale wskaźniki poziomu energii nieubłaganie podążały do zera. Procedura patrolu była jasna, Truposz ma wyłączyć osłony i pozwolić służbom wejść na pokład. W innym przypadku osłony padną, a promień lasera wypali w statku równą dziurkę.
– Nie starczy nam energii na Q-skok. – Craftsheek, który pojawił się za plecami Kellera, potwierdził głośno jego obawy. – Może na jakiś krótki, niezbyt daleki, zgubią nas na chwilę i znowu wsadzą nam laser w dupę. A przy takim natężeniu, ciemna energia szybko się skończy, alternatory nie nadrobią z pobieraniem jej z przestrzeni. Kiepsko. Możemy się pozbyć ładunku?
– Niespecjalnie mam na to ochotę. – Keller zmarszczył czoło. – Za dużo kasy i zachodu nas to kosztowało.
– To co robimy? – Palce Spark biegały po ekranach.
Keller zamyślił się. Wskaźnik poboru energii skoczył o kolejną kreskę. Kapitan skrzywił się, jakby go to fizycznie zabolało.
– Zwiększyli moc wiązki – potwierdził Craftsheek ponuro.
– Daj mapę okolicy. – Keller szturchnął Spark łokciem. – Daleko odlecieliśmy od Marsa?
– Niezbyt, grzejemy na konwencjonalnym, więc mamy jeszcze kawałek do pasa asteroid.
Przywołała trójwymiarową mapę przestrzeni.
– Czego szukamy? – spytała.
– Asteroidów właśnie. Jakichkolwiek – odpowiedział kapitan, obserwując uważnie mapę.
– Bez sensu. Ich laser spali taką skałę błyskawicznie.
– Właśnie, że nie. Układ Słoneczny ma bardzo restrykcyjne zasady, jeśli chodzi o pielęgnację swoich kamyczków w ogrodzie. Nie mogą ich niszczyć ani zmieniać trajektorii bez pozwolenia. Takie pozwolenie wymaga zwołania tutejszej Rady Astronomicznej, a przecież nikt nie kiwnie nawet palcem, kiedy patrol zgłosi, że im się jakiś stateczek zawieruszył. Tutaj – pokazał coś palcem na mapie – co to jest?
Spark natychmiast wyświetliła informację o obiekcie.
– Średnica około kilometra, tor... niedaleko, przechodzi pod niewielkim kątem do ekliptyki, leci prawie w naszą stronę. Ty chyba wymodliłeś ten kamyczek. – Spark już programowała Truposzowi nowy kurs.
– Ja wierzę w trzech starych bogów: Mammona, Fortunę i Dionizosa. Każdy jest z innej bajki i żaden nie zajmuje się asteroidami. Przyspiesz, zanim nas spalą. Zrób to pulsacyjnie, tak żeby chociaż na chwilę wyjść im spod lasera. Może się uda.
Usiadł na fotelu pod ścianą, Craftsheek zrobił to samo, ale w odróżnieniu od kapitana, przypiął się pasami.
– Załoga, przymocujcie dupy – powiedziała Spark do interkomu. – Za pięć sekund będzie rzucać.
– A co z gośćmi?
– Pieprzyć gości – warknął Keller.
– Vlad już próbował... – rzuciła z przekąsem Spark i dodała gazu.
Nastąpiła seria szarpnięć, podczas których Truposz nabrał prędkości i usiłował wyrwać się spod ostrzału. Nie wyszło.
– Ile zostało?
– Parę tysięcy kilosów. Ciągle siedzą nam na tyłku.
– Daj jeszcze raz.
Tym razem przybliżyli się wystarczająco do asteroidy, aby mieć ją na ekranach. Światło słoneczne wydobywało czarne, poszarpane krawędzie kraterów zdobiących jej powierzchnię.
– Ląduj – powiedział Keller.
– Chyba cię pojebało! – rzuciła Spark w odpowiedzi i dodała szybko: – Kapitanie!
Keller położył jej na ramieniu rękę i ścisnął mocno.
– Kurwa mać, Spark, ląduj. Albo nas usmażą, albo tu wejdą. Jak obejrzą ładunek, to wylądujemy wszyscy w koloni karnej na Snowtooth. Ja lubię ciepło i lubię żyć, więc oba rozwiązania są mi nie na rękę. Więc proszę, zrób to i posadź nas, najlepiej w jednym kawałku.
– Jak to przeżyjemy, kapitanie, będziesz mi dłużny. Jeszcze nie wiem co.
– Jesteś cudowna.
– Wal się!
Truposz wyhamował i wszedł na ciasną orbitę wokół asteroidy, a po chwili zniknął za jej osłoną. Wiązka lasera również znikła. Tak jak przypuszczał Keller, patrolowiec musiał wyłączyć promień, żeby nie zniszczyć kosmicznego gruzu będącego pod ochroną. Wydawało się, że wskaźniki energii odetchnęły z ulgą.
– Załoga, nie wstawać, mamy trudne przyziemienie za kilkanaście sekund – zawołała Spark do interkomu.
– Co wy tam wyprawiacie? – rozległo się w głośnikach.
– Zamknij się, Vlad – odpowiedziała Spark spokojnie i skoncentrowała się na wyborze miejsca do lądowania. Spieszyła się. Patrolowiec, zgubiwszy ich, na pewno ruszył już, żeby ich dorwać. Truposz nie był długi, raptem czterdzieści metrów od nosa do ogona, ale dość szeroki i trzeba było znaleźć miejsce przestronne, z dala od krawędzi kraterów.
– Beznadziejna lokalizacja – oznajmił Craftsheek. – Co robimy?
– Nie lądujemy – powiedział kapitan, kładąc rękę na ramieniu Spark. – Zgubiliśmy laser, sprawdź, ile możemy wycisnąć teraz.
Odczytał uważnie dane dotyczące asteroidy. Prędkość, okres obiegu... Spark chyba załapała w końcu, jaki był pomysł kapitana, bo nagle rozpoczęła na boku rozmowę z AI Truposza, potwierdzając jakieś swoje przypuszczenia i korygując obliczenia.
– Okej – powiedziała nagle. – Prędkość asteroidy, a zatem i nasza, wynosi około pięćdziesiąt tysięcy kilometrów na godzinę. Nie marnując energii na osłony, możemy osiągnąć spokojnie drugie tyle. Jeśli otworzymy przejście do Q-skoku w niewielkiej odległości, wejdziemy w nie z prędkością ponad dwa razy większą, uwzględniając ilość pozostałej ciemnej energii, możemy odskoczyć... moment... – Zaczęła coś liczyć. – Wyskoczymy poza układ. Nie dorwą nas.
– Zaczynaj.
Truposz ruszył do przodu. Zza horyzontu, na wprost nich, wyłonił się jasno oświetlony przez światła pozycyjne patrolowiec.
– Tu patrol układowy – rozległo się z głośnika. – Niezidentyfikowany statek, zgłoś się. Przygotujcie się do desantu. Śluzy zostawcie otwarte, a silniki wyłączone...
Keller pstryknął wyłącznik i głos się urwał.
– Cholera! – krzyknęła Spark. – Są za blisko! Nie nabierzemy dostatecznej prędkości...
– Zaryzykujemy – powiedział spokojnie Keller.
– Keller?!
– Teraz, Spark.
Statek wypluł z części dziobowej strugę energii, która w pewnej odległości od statku utworzyła ciemną kulę. Po chwili na jej powierzchni pojawił się jasny rozbłysk, potem następne, aż czasoprzestrzeń pękła, rozdarła się, tworząc okrągły otwór, przez który przezierały gwiazdy. Inne gwiazdy. I inne konstelacje niż te widziane z Ziemi. Odległe o lata świetlne. Truposz już leciał w stronę wyrwy.
– Q-Slot za osiem sekund – odezwała się AI. – Siedem... sześć...
Wszyscy wstrzymali oddech.
Zanim zniknęli z tego fragmentu kosmosu, Keller miał wrażenie, że dostrzegł wypuszczoną z patrolowca w ostatniej chwili wiązkę lasera, wymierzoną prosto w jego oczy. Ale to było złudzenie spowodowane Q-skokiem.
Przeszli.
Bliźniaczy Q-slot, z którego wyleciał Truposz, zamknął się bezgłośnie za jego rufą i zniknął, jakby go nigdy nie było.
Keller wstał z fotela. Dopiero teraz poczuł, jak bardzo był zdenerwowany, otarł pot ze skroni. Poklepał Spark po ramieniu.
– Dobra robota, moja śliczna. Tylko na przyszłość, jak siedzisz za sterami, to nie odrywaj wzroku od monitoringu.
– Ale...
– No już, już – przerwał jej protesty. – Nie mamy energii na dalszy skok, jesteśmy cholera wie gdzie, musimy poczekać, aż baterie się naładują. Wracam do mesy. Chodźcie ze mną, muszę was wszystkich opieprzyć.
Mesa była pusta. Nie licząc jednej dziewczyny, najwyżej dwudziestoletniej, ubranej w zbyt długą, białą koszulę sięgającą jej do połowy uda. Wyglądało, że nic więcej na sobie nie miała. Wyciągnęła właśnie jedzenie z dyspensera i odwróciła się do przybyłych. Keller zamarł. Nie był to ani członek załogi, ani pokładowy „gość”, ani nawet ładunek. Pierwszy raz widział ją na oczy. Dziewczyna spłoszyła się. A wyraźnie przestraszyła, kiedy jej wzrok padł na broń Kellera i Craftsheeka, którą mieli w kaburach, przy pasie.
– Kim, do cholery, jesteś? – zapytał kapitan.
W odpowiedzi ubiegł ją Craftsheek.
– Zgaduję, że jesteś... nową dziewczyną Mykey’ego, tak?
Pokiwała głową.
– A co tu robisz?
– Mykey wygonił mnie z kabiny. Powiedział, żebym sobie gdzieś poszła na parę godzin, bo on ma teraz inne sprawy. I zaprosił do kabiny trzy panie, takie skośnookie. Myślałam, że... – Usta zaczęły jej drżeć.
Keller zacisnął zęby. Znowu. Znowu, pomimo zakazu, Mykey zaokrętował na pokład jakąś lalunię, przygarniętą w porcie, nakarmioną obietnicami. I jak zwykle znudził się nią szybko, kiedy tylko zobaczył inne spódniczki. Cokolwiek pod tymi spódniczkami było.
Mykey był dyplomowanym lekarzem pokładowym. Jednym z dziwnych wymogów Unii było posiadanie takowego na pokładzie. Chodziło o infekcje. Mykey posiadał certyfikat umożliwiający opiniowanie, czy dany członek załogi może zejść z pokładu na danej planecie, czy nie. Przed każdym lądowaniem brał próbki od każdego z nich, badał i przesyłał wyniki do kapitanatu. Jeśli czyjeś badania odbiegały od normy – nie mógł zejść na planetę. Albo był kierowany na kwarantannę, albo poddawany leczeniu lub serii szczepień. Chodziło o pozaplanetarną florę bakteryjną, wirusy, pasożyty, symbionty i inne cholerstwa, które można było znaleźć na obszarze poznanego kosmosu. Poprzedni lekarz był taki sobie i pił jak smok. Właściwie w ogóle nie trzeźwiał.
Keller wyrzucił go rok temu i zatrudnił Mykey’ego. Ten również miał swoje wady, choć ukrywał je znacznie lepiej niż poprzednik, przynajmniej na początku. Jego drugą specjalizacją była anestezjologia, przez co Mykey chodził wciąż naćpany. Był jednak na tyle dobry, że potrafił zniwelować działanie narkotyków, którymi się oszołomił, kiedy wymagała tego sytuacja. Większym problemem okazał się jednak jego nienasycony apetyt seksualny. Przez pół roku, co jakiś czas na pokładzie regularnie pokazywała się jakaś panienka, nie figurująca w oficjalnym spisie. Keller próbował ograniczyć te wizyty do postoju na planecie. Dziwnym trafem jednak zdarzało się, że taka panna podróżowała z nimi w kosmos. Keller starał się uszczelnić całą procedurę wchodzenia na pokład. Statek nie był wyposażony w pełen monitoring, więc doszło do tego, że robił Mykey’emu nalot na kajutę, albo wręcz zastawiał pułapki na jego nowe zdobycze. Wszystko na nic. Najpóźniej pół dnia po starcie pokazywała się jakaś zagubiona ślicznotka. Ostatnio Keller kategorycznie zabronił Mykey’emu sprowadzania dziewcząt. Bezwzględnie. Mykey, jak widać, nie przejął się zbytnio zakazem, czego dowodem było pociągające nosem stworzenie w za długiej koszuli, najpewniej należącej do samego lekarza.
– Czy możemy mu dodać czegoś do jedzenia? Bromu? – Kapitan spojrzał na Craftsheeka.
– Możemy. Ale ten drań ma taki asortyment lekarstw, że zneutralizuje tę drobną niedogodność w kilka sekund. Chyba trzeba go wykastrować, ale nadal nie byłbym pewny efektów.
– Czy ja dobrze słyszałem, że on zabrał teraz do kabiny trzech naszych gości?
– Tak, wydaje mi się, że też tak słyszałem.
– Cholera. Spark, zrób coś z tą dziewczyną. Przydziel jej jakąś kabinę, powiedz jej, że jej wielka miłość to iluzja, nakarm, podaj coś nasennego, niech mi się nie kręci po statku. Już! – podniósł głos, gdy pilot usiłowała zaprotestować. – Co za bajzel. Mamy zadanie do wykonania, a od samego początku wszystko idzie nie tak. Jak on tę dupę przemycił na pokład? No jak?!
– A jakie to zadanie, kapitanie? – zapytała Spark.
– Za godzinę wszyscy w mesie. – Odwrócił się do Craftsheeka. – Zadbaj o to. Jeśli Mykey nie zechce przyjść, wywal drzwi i przyciągnij go za torbę. Powiem inaczej: jeśli ktoś nie przyjdzie, to zostawię go na najbliższej planecie, a zdaje się, że znajdujemy się na jakimś totalnym zadupiu. Szanse, że ta planeta ma nadającą się do życia atmosferę, są znikome.
– Tak jest. – Szpakowaty skinął głową. – Ruszamy, Spark.
– Kapitanie, obawiam się, że póki co nie ma tu żadnych planet, jesteśmy w środku pustki...
Keller spojrzał jej w oczy i zamilkła. Służyła na statku już trzy lata i znała jako tako swojego kapitana. Był w porządku. Rzadko się złościł, podejmował rozważne decyzje, zawsze miał na uwadze dobro załogi. Czasem ignorował niektóre ich sprawki czy wybryki. Ale tym razem w jego spojrzeniu dostrzegła coś zimnego i ostrego, co sprawiło, że spuściła głowę i zapatrzyła się w swoje buty.
Keller odwrócił się na pięcie i wyszedł z mesy. Pozostała trójka ruszyła powoli za nim.
– On tak poważnie? – zapytała Spark Craftsheeka.
Craftsheek uśmiechnął się krzywo.
– Znam go dużo dłużej niż ty. Był poważny na tyle, że jeśli trzeba będzie, przyprowadzę Mykey’ego tak jak mi polecił – wlokąc go za torbę. Zajmij się nią. – Wskazał dziewczynę. – I jeśli powiedział, że masz ją uśpić, to uśpij. Ja idę sprawdzić, czy w maszynowni wszystko w porządku, trochę porzucałaś dzisiaj Truposzem.
Spark wzruszyła ramionami i odgarnęła włosy z czoła. Posłała mu łobuzerski uśmiech.
– Za to mi płacą.
Spark pociągnęła za rękę byłą dziewczynę lekarza, która rozglądała się ciekawie po statku. Chyba nie do końca rozumiała, w co się dokładnie wplątała. A może jest pod wpływem narkotyków? – pomyślała Spark. Czy Mykey może być aż takim draniem? Czy zwabia otępione, oszołomione ofiary do swojej kabiny, żeby je wykorzystać?
Chyba nie musiał. Sprawiał wrażenie przesympatycznego, często żartował ze Spark, oczywiście w przerwach, kiedy nie usiłował jej zaciągnąć do łóżka. A przecież poprzednie jego zdobycze, które miała okazję napotkać, nie wykazywały żadnych podobnych oznak. Pewnie zwyczajnie ją uwiódł.
– Chodźmy – westchnęła ciężko. – Na końcu korytarza jest wolna kajuta, tam cię umieścimy. Jak masz na imię?
– Alice.
– Chodźmy, Alice – powtórzyła.
Dziewczyna posłusznie podążyła za Spark.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz