Purpurowe serce to jedno z najważniejszych odznaczeń rozdawanych w amerykańskiej armii. Otrzymują je żołnierze, którzy wykazali się prawdziwym męstwem na polu bitwy i przelali swoją krew w obronie interesów ojczyzny. Medal dla straceńców, szaleńczo odważnych oraz niewzdrygających się na myśl o pobrudzeniu sobie rąk. Piszę o tym dlatego, że przed seansem filmu "Ja, Frankenstein" przy wejściu do klimatyzowanej sali kinowej powinien stać wysokiej rangi urzędnik stanowy i rozdawać każdemu widzowi wspomniany order jako dodatek do popcornu oraz okularów 3D.
Minister zdrowia ostrzega, niewiele ponad półtoragodzinne obcowanie z produkcją Stuarta Beattie może doprowadzić do krwawienia gałek ocznych, drastycznych skrętów kiszek oraz nieodwracalnych zmian w mózgu. Nie oszukujmy się, to pierwszej wody broń masowego rażenia, przy której arsenał chemiczny Baszszara al-Asada zwyczajnie wysiada. Kiedy pomyślę, że ten projekt pociągnął za sobą aż 68 milionów dolarów, mam ochotę rzewnie zapłakać. Ja wiem... już lepszą inwestycją byłby zakup czapeczek ze śmigiełkiem dla rowerzystów lub dofinansowanie PKP. Po prostu dawno nie poczułem się tak zbrukany i ogłupiony.
Jednak to moja wina. Wydawało mi się, że wiem, na co się piszę. Spodziewałem się lekkiego seansu, czyli typowego kampowego dzieła, które robi pozytywny kipisz z klasycznej powieści Mary Shelley. Wiecie... demony i anioły (przepraszam – gargulce – jeden z nielicznych przejawów inwencji scenarzystów!) naparzające się między sobą w tajnym konflikcie, Bill Nighy wcielający się w psychotycznego diabelskiego arystokratę, pragnącego podbić świat przy pomocy armii żywych trupów, Yvonne Strahovski jako seksowna pani doktor oraz, crème de la crème, Frankenstein kopiący zadki, wykorzystując mordercze dobrodziejstwa filipińskiej walki na kije. Coś tak czadowego mogło zrodzić się tylko w umysłach ludzi, którzy przeżyli niezapomnianą przygodę na kwasie i byłem ciekaw efektów. Co mogło pójść nie tak? Tak wiele, że mniej więcej w połowie filmu układałem śmiały plan zakradnięcia się do kinowego barku, w celu skombinowania latynoskiego zajzajeru (płyn do mycia szyb zmieszany z sosem salsa). Wiem, że to niezgodne z ustawą o wychowaniu w trzeźwości, ale pewne rzeczy ciężko przełknąć bez pomocy procentów. Zadziwiające, iż włodarze Polmosu nie zwietrzyli okazji w "Ja, Frankenstein" – trudno o lepszą reklamę napojów wyskokowych.
Film przedstawia dalsze losy obmierzłego dzieła Victora Frankensteina, zaraz po wydarzeniach mających miejsce na kartach powieści Mary Shelley. Adam, bo takie imię nadała monstrum rozhisteryzowana przywódczyni zakonu gargulców, od ponad 200 lat stara się żyć samotnie i odkryć sekrety swojego jestestwa. Generalnie ogranicza się to do trzech rzeczy – wzdychania w szczerym polu, rzucania pseudofilozoficznych emo-smutów jak z rękawa oraz, od czasu do czasu, obicia gęby stworom z piekła rodem. Protagoniście nie dany jest jednak żywot średniowiecznego ascety, ponieważ okazuje się on kluczem do przechylenia szali zwycięstwa w odwiecznej wojnie nieśmiertelnych. Poznanie szczegółów jego zmartwychwstania pozwoli stworzyć i w pełni kontrolować armię żywych trupów, która zachwieje światem.
Bez owijania w bawełnę. "Ja, Frankenstein" to prawdziwy festiwal najgorszych klisz gatunku fantasy, nieumiejętnie złączonych dziurawą i zdawkowo zarysowaną historyjką. Nie ma tutaj zdrowego szaleństwa, krwawej rozrywki oraz absurdalnego humoru znanych z filmów Tommy'ego Wirkoli czy Quentina Dupieux. Spięcie pośladków bohaterów jest tak olbrzymie, że próba ich rozwarcia doprowadziłaby do płaczu nawet załogę ultranowoczesnego rosyjskiego czołgu. Zdaję sobie sprawę, że twórcy mieli zamiar uderzyć w mroczniejsze klimaty, ale dlaczego film opowiadający o potworze Frankensteina, który w drodze do realizacji swoich egoistycznych celów (jednym z nich jest, oczywiście, stworzenie prywatnej zombie-laski!), masakruje demony przy użyciu wschodnich sztuki walki, musi mieć narrację jak w "Człowieku ze Stali"?!
Próba podboju świata, wykorzystująca niepokornego syna Victora Frankensteina oraz opętanych żywych trupów, jest tak górnolotna jak wrogie przejęcie szybów naftowych w stanie Kentucky, razem z bandą jęczących tubylców i Stevenem Seagalem węszącym korporacyjne spiski w kurtce z frędzlami, tylko dlatego, że w baku naszego Tico brakuje benzyny. Znaczy, jestem pod wrażeniem złożoności tego przedsięwzięcia, ale gdybym był księciem demonów z nadludzkimi mocami, znalazłbym trochę łatwiejszy sposób. Tym bardziej, że znam lokalizację siedziby wrogiego zakonu, która znajduje się ledwie kilka przecznic od mojego piekielnego leża, więc wystarczyłby chirurgiczny atak, aby zlikwidować jedynego poważnego przeciwnika. Najzabawniejsze jest to, iż tego typu akcja ma miejsce w filmie i plan najazdu na twierdzę gargulców faktycznie wypala, ale zamiast dobić niebian, kasując ich przywódcę z marszu, lord Naberius (kierując się jakąś pokrętną logiką) postanawia kontynuować plan z opętaniem trupów. Dlaczego? Och... tylko naiwni chcieliby otrzymać odpowiedź na to pytanie.
Klan gargulców, czyli niebiańskich obrońców dobra, też nie grzeszy specjalną inteligencją, a spostrzegawczość jego członków jest na poziomie niemowlaka. Primo, przez przeszło dwieście lat nie potrafili odkryć, że pod samym ich nosem diabeł prowadzi nowoczesną rzeźnię i fabrykę truposzy (okeeeey... najciemniej jest pod latarnią?). Secundo, iż mają za lidera babę z wieczną menstruacją, niepotrafiącą podjąć jednej konkretnej decyzji, co w konsekwencji prowadzi do zmian stanowiska niczym pary gaci. Raz uważa Adama za boskie stworzenie z zalążkiem duszy oraz potencjalnego sojusznika, chwilę potem traktuje go jak obmierzłą abominację, którą należy zamknąć pod kluczem na wieki, aby kwadrans później wysłać swojego najlepszego agenta z misją likwidacji protagonisty i tak w koło Macieju. Wiecie, to już chyba wolę tego diabła z nekrofilskim fetyszem, bo imponuje mi jego chorobliwa konsekwencja.
W ogóle, scenarzyści mają chyba problemy z kobietami i "Ja, Frankenstein" jest swoistą terapią psychologiczną próbującą zobrazować ich kompleksy. To tłumaczyłoby, dlaczego każda damulka w filmie jest roztrzepana do przesady. W tym miejscu warto wspomnieć o doktor Terze Wessex, czyli typowej damie w opałach, która stara się żyć zgodnie ze swoim krystalicznie czystym kodeksem moralnym i rozbudowaną empatią, lecz równocześnie nie przeszkadza jej praca w nieludzkiej korporacji zajmującej się wskrzeszaniem truposzy. Podkreślenie kwestii dualizmu człowieka niczym w "Full Metal Jacket". Stuart Beattie to drugi Kubrick – kto by pomyślał?
Na marginesie, z seksowną panią doktor wiąże się chyba jeden z najgorszych wątków romansowych w historii kina. Serio. Można go podsumować w dwóch słowach – goła klata (studzę jednak zapał fanów Yvonne, że chodzi tutaj o męski tors, nie jej biust). Poziom flirtu przypomina scenkę rodem z "Ekipy z Newcastle", gdy jeden z bohaterów zaciąga "gąskę" do łóżka tekstem "uderzam w kimono, idziesz ze mną?". Romantyzm XXI wieku pełną gębą.
Gra aktorska jest na poziomie przedszkolnych jasełek, tyle że zamiast dzieciaków mamy bandę aktorów nieudolnie próbujących przebić się do hollywoodzkiej pierwszej ligi. Aaron Eckhart przez cały film ma przylepioną maskę obojętności i pomrukuje coś o prawie do wolności, ale ewidentnie mu to nie wychodzi. Irytujące jak brzęczenie komara, ale rozumiem, że ze stolca bicza nie ulepisz, więc rozgrzeszam. Tak samo jak Billa Nighy'ego, dla którego ta produkcja jest ewidentną chałturą albo próbą spłacenia jakichś starych karcianych długów, bo scenki z jego udziałem ogląda się niby bez większego bólu zębów, jednak ewidentnie widać, że w głowie już tylko odmierza sekundy do spakowania walizek i pożegnania się z planem filmowym. Jai Courtney, którego ambicją jest chyba uczestnictwo w każdym projekcie profanującym znaną markę (biedny John McClane), ponownie udowadnia, że jest zaginionym synem Geppetta, bo to jedyne wytłumaczenie, dlaczego zarzyna kolejny film swoim drewnianym aktorstwem tak, że aż wióry lecą. Natomiast Strahovski i Otto to tylko ładne wydmuszki podnoszące walory estetyczne.
Efekty specjalne nie powalają na łopatki i plasują się raczej na poziomie przeciętnych seriali telewizyjnych niż wysokobudżetowych filmów. Pisanie o totalnej klęsce byłoby kłamstwem, ale wielkiego szału też nie ma. Typowa apoteoza przeciętności i umiłowanie plastiku – całość można od biedy wpisać w stylistykę kampu. Chociaż za wygląd gargulców ktoś powinien mocniej oberwać, bo prezentują się koszmarnie komicznie. Trudno, aby stwór wyglądający jak neandertalczyk ze skrzydłami wzbudzał postrach i szacunek. Aha... 3D w tym filmie to bezczelność, bo go w ogóle nie ma. Podczas całego seansu nie uświadczyłem ANI JEDNEGO EFEKTU wykorzystującego w jakimś stopniu dobrodziejstwa tej technologii.
Brak pomysłu, zero humoru i dystansu, całość sklecona na kolanie. "Ja, Frankenstein" to kolejny kamyczek do ogródka ludzi, którzy głośno mówią o raku zżerającym Hollywood. Gwoździem do trumny jest cmentarna powaga, która zabiera ostatni promyk nadziei na udany seans. Skoro film nie broni się pod względem wykonania, nie grzeszy inteligencją, nie daje igrzysk ani wzruszeń, to czy nie pozostaje nam traktowanie takiej produkcji z przymrużeniem oka i śmianie się do rozpuku nad jej głupotkami? Trzeba w końcu dobić te monstrum, gdyż biedna Pani Shelley nie zazna spokoju, przewracając się raz na kilka lat w grobie. Ech... idę po widły oraz pochodnię. Pomożecie, towarzysze?
Komentarze
Ta recenzja jest... Piękna
Dodaj komentarz