"Nie spodziewasz się takiego zakończenia" głosi hasło reklamowe filmu "Igrzyska śmierci: Kosogłos. Część 2". Cóż, szczerze powiedziawszy, po przeczytaniu trzeciego tomu trylogii Suzanne Collins, byłem przekonany, że nic w ekranizacji mnie nie zaskoczy – mimo to czekałem na tę produkcję z niecierpliwością. Tak naprawdę tylko część otwierająca serię nie przypadła mi do gustu. "W pierścieniu ognia" oglądało mi się rewelacyjnie, a pierwszy "Kosogłos" zdołał utrzymać niezły poziom. Jedyny jego mankament polegał na powolnym tempie akcji, przeszkadzającym szczególnie osobom, które nie miały okazji zapoznać się z książkowym pierwowzorem. Mimo ewidentnego skoku na kasę, czyli chęci przedłużenia życia kurze znoszącej złote jajka do granic możliwości, obraz zrealizowano naprawdę ze smakiem. W poprzedniej recenzji wyraziłem przypuszczenie, iż zamknięcie sagi będzie naszpikowane akcją. Czy prawidłowo odgadłem intencje Francisa Lawrence'a?
Wracamy do fabuły dokładnie w tym momencie, w którym opuściliśmy ją we wcześniejszej odsłonie serii. Po niespodziewanym ataku Peety Katniss poddaje się rekonwalescencji – zarówno fizycznej, jak i psychicznej. Chłopak został w Kapitolu poddany swoistemu praniu mózgu oraz uwarunkowany na zabicie protagonistki. Biedna szuka pocieszenia u Gale'a, rozmawiając z nim o zbliżającej się wojnie, na którą mają coraz bardziej odmienne poglądy. Tymczasem prezydent Alma Coin nie ustaje w wykorzystywaniu swojego najlepszego symbolu rewolucji w każdym możliwym przypadku, byle względnie bezpiecznie. Jak można się domyślić, pannie Everdeen takie traktowanie zupełnie nie pasuje, bowiem chciałaby dostać się na pierwszą linię frontu i w końcu walczyć aktywnie, szukając szansy na zabicie Snowa. Dzięki temu działania wojenne nareszcie przenoszą się na ulice Kapitolu.
Początkowo nic nie zwiastuje jakiejkolwiek zmiany w tempie narracji względem poprzedniego "Kosogłosa". Na szczęście rozgrywające się wydarzenia oraz dialogi nie nużą i nie trwa to zbyt długo. Później dostajemy za to wszystko, czego oczekiwaliśmy po ostatniej części "Igrzysk śmierci". Akcja wyraźnie przyspiesza, a emocje sięgają zenitu. Jeżeli napięcie spada, to tylko pozornie, aby zaraz wskoczyć na jeszcze wyższy poziom niż przed chwilą. Nie ukrywajmy, że dzieje się tak dopiero, gdy Katniss uda się dostać do Kapitolu i dołączyć do regularnych oddziałów wojskowych. Mimo że zostaje przydzielona do najmniej zagrożonej jednostki propagandowej, mającej nagrywać toczące się starcia z pierwszej ręki, wiemy, iż to właśnie tam będzie najgoręcej.
A jest się czego obawiać – nie bez kozery Finnick w zwiastunie mówi "Witamy na 76. Głodowych Igrzyskach". Snow zadbał o to, żeby jego ostatnia linia obrony faktycznie uprzykrzyła życie protagonistom. Niezliczone pułapki na ulicach Kapitolu są jednym z najciekawszych elementów filmu. Właśnie wyczekiwanie na to, co zgotował bohaterom tyran Panem, jest najbardziej emocjonujące. Jakby tego było mało, prezydent Alma Coin rozkazała przydzielić do oddziału... Peetę. Chłopak został połatany jak najlepiej się dało w tak krótkim czasie, ale nie da się ukryć, że pozostaje tykającą bombą, gotową eksplodować w najmniej spodziewanym momencie. Okresy względnej jasności umysłu przeplatane są totalnym chaosem uczuciowym i percepcyjnym, prowadzącym do bardzo groźnych sytuacji. Drużyna musi więc mieć oczy dookoła głowy – nie tylko na zewnętrzne zagrożenia, lecz także na niebezpieczeństwa wśród własnych szeregów.
Produkcję ogląda się rewelacyjnie dzięki doskonałej grze aktorskiej. Ukłony należą się szczególnie dwójce protagonistów – Jennifer Lawrence (Katniss) oraz Joshowi Hutchersonowi (Peeta). Ta pierwsza z każdą częścią sagi coraz pewniej czuła się w odgrywanej roli, osiągając szczyty w drugim "Kosogłosie". Z kolei jej przyjaciel niesamowicie wcielił się w targanego obłędem umęczonego chłopaka, kochającego Katniss, a uwarunkowanego na jej zabicie. Para ta tak świetnie się uzupełnia, że nie sposób odwrócić głowy od ekranu. Zaskoczył mnie natomiast Liam Hemsworth (Gale), który w końcu pokazał coś konkretnego! Nijak mu stawać w szranki z Mellarkiem, ale nareszcie jego postać wyraża jakieś emocje, wykraczające poza jedną płaszczyznę. Lepiej późno niż wcale. Taki obrót wydarzeń pozostawia Julianne Moore (prezydent Alma Coin) na najgorszej pozycji wśród obsady – jej gra nie zmieniła się ani na jotę – dalej strzela te same miny, przemawia jak na apelu szkolnym i ogólnie budzi zażenowanie. Całe szczęście, że reszta pierwszego oraz drugiego planu radzi sobie znakomicie i można przymknąć oko na to kukułcze jajo.
Pod względem wizualnym nie mam się do czego przyczepić. Barwy całości są nieco "przybrudzone", co idealnie oddaje klimat opowieści. Opuszczone ulice Kapitolu ogląda się z przyjemnością, mimo iż wiemy, że zaraz rozegrają się na nich dantejskie sceny. Szczególnie robi wrażenie sytuacja, gdy na bohaterów wylewa się spomiędzy budynków bliżej nieokreślona czarna substancja. Za oprawę muzyczną ponownie odpowiada James Newton Howard i znów wykonuje kawał porządnej roboty. Może żaden utwór nie spodobał mi się tak, jak na przykład "The Hanging Tree" z poprzedniej odsłony "Igrzysk śmierci", ale i tak jest dobrze. Na uwagę zasługuje kawałek "Deep in the Meadow", czyli odświeżona, odśpiewana przez Jennifer Lawrence wersja kołysanki dla Rue, gdy ta umarła na arenie.
Podsumowując, "Igrzyska śmierci: Kosogłos. Część 2" to wspaniała młodzieżowa produkcja, zaskakująca dojrzałością poruszanych w niej tematów. Chciałoby się napisać, że to opowieść o nieśmiertelnej przyjaźni i miłości, jednakże przekaz okazuje się o wiele bardziej gorzki. Tak naprawdę zakończenie serii to refleksja nad (bez)sensem wojny oraz chorym dążeniem do władzy niektórych jednostek. Świetne aktorstwo, oprawa audiowizualna oraz puenta. Czego chcieć więcej? Jestem przekonany, że film spodoba się zarówno miłośnikom powieści, jak i ich ekranizacji – wszyscy powinni być usatysfakcjonowani, mimo że tych pierwszych raczej nic nie zaskoczy. Właściwie wydaje mi się, że była to najlepsza z czterech części "Igrzysk śmierci". Wiadomo, iż nie ustrzegła się paru nonsensów, niemniej jednak nie obniżają one jakości oglądanego widowiska. Ponadto jest to ostatni film, na którym możemy oglądać nieodżałowanego Philipa Seymoura Hoffmana. Warto – szczerze polecam!
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz