Hulk jest jedną z najstarszych i najbardziej rozpoznawalnych postaci uniwersum Marvela. Nic więc dziwnego, że twórcy od dawna próbowali przenieść jego przygody na srebrny ekran. Cóż, "Powrót niesamowitego Hulka" i "Hulk przed sądem" z Billem Bixbym w roli głównej nie powalały na kolana. Ba, ich produkcja wołała wręcz o pomstę do nieba, nawet jak na późne lata 80., a pomalowany na zielono Lou Ferrigno wywoływał jedynie zniesmaczenie. Dziś są to filmy raczej zapomniane i tylko najwięksi pasjonaci tematu próbują po nie sięgać. Jednak w 2003 roku powstał w końcu nowoczesny obraz z komputerową "Zieloną sałatą" w reżyserii Anga Lee. Oglądając Hulka w "Avengersach", nie miałem wątpliwości, że ten arcyciekawy bohater musiał zwyczajnie poczekać, aż technika pozwoli na pełne zrealizowanie koncepcji jego postaci, bowiem tam wyszło to znakomicie. Zaciekawiony, postanowiłem w końcu sięgnąć po wcześniejsze dzieło o potworze powstałym z powodu nadmiernego promieniowania gamma, zatytułowane po prostu "Hulk".
Dr David Banner jest młodym naukowcem, ogarniętym obsesją stworzenia lekarstwa, dzięki któremu możliwa będzie natychmiastowa regeneracja ran. Gdy kolejne doświadczenia spełzają na niczym, Banner postanawia eksperymentować na sobie. Lokalnym władzom wojskowym nie za bardzo przypada ten pomysł do gustu, więc mężczyzna musi działać w ukryciu, w tajemnicy nawet przed ukochaną żoną. Niestety, w wyniku nierozważnych działań modyfikuje swój kod DNA. Nie byłoby problemu, gdyby nie wiadomość, że tuż po tym na świat ma przyjść jego syn, Bruce. Niedługo po rozwiązaniu, w rodzinie Bannerów rozgrywa się tragedia... Paręnaście lat później Bruce nie pamięta wydarzeń z wczesnego dzieciństwa. Nieświadomy eksperymentów swojego ojca, zajmuje się dokładnie tą samą gałęzią nauki. Wokół niego zaczynają rozgrywać się dziwne wydarzenia, a wkrótce w laboratorium dochodzi do wypadku i mężczyzna wchłania olbrzymią dawkę promieniowania. Z tego powodu oraz zmienionego DNA, gdy Bruce Banner wpadnie w złość, zamienia się w wielkiego, zielonego potwora.
Naprawdę chciałbym napisać, że "Hulk" w końcu godnie podchodzi do tematu tytułowego bohatera. Że może nie jest to arcydzieło, ale nie przynosi wstydu komiksowemu pierwowzorowi. Ze smutkiem jednakże muszę oznajmić, iż dzieło Anga Lee dalekie jest od spełnienia pokładanych w nim moich nadziei. Co więcej, biorąc poprawkę na czas, jaki upłynął od premiery "Powrotu niesamowitego Hulka", i porównując obie produkcje, recenzowaną pozycję oceniam bardzo podobnie, czyli mówiąc opisowo – dno i metr mułu. Jest to tym bardziej zdumiewające, że Ang Lee stworzył wcześniej rewelacyjnego "Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka". Widać doświadczenie zdobyte podczas realizacji tego obrazu zostało zepchnięte gdzieś w mroczne zakamarki umysłu reżysera, bowiem "Hulk" ewidentnie wygląda, jakby za jego kręcenie zabrała się ekipa żółtodziobów. O jakość filmu drżałem już podczas przydługiego wstępu, w którym widać eksperymenty Davida Bannera, ale ze względu na szybkie zmiany scen oraz dziwne ujęcia, trudno połapać się, o co w tym wszystkim chodzi.
Największą bolączką "Hulka" jest właśnie fatalny montaż, który od samiutkiego początku daje się widzowi we znaki – po pierwszych minutach tylko się śmiałem, później wesołość ustąpiła niedowierzaniu, natomiast bliżej napisów końcowych została we mnie jedynie irytacja. Poszczególne kadry filmu zostały poszatkowane na różnej wielkości części, mające w założeniu przypominać komiksową stronę. Ten innowacyjny koncept sprawił, że możemy oglądać daną postać z różnych kątów albo śledzić, przykładowo, trzy sceny naraz. Gdy czytam własne słowa, to nie mogę oprzeć się wrażeniu, iż pomysł w teorii jest naprawdę znakomity – szwankuje oczywiście realizacja. Zmiany kolejnych scen wyglądają tak, jakby tworzył je uczeń podstawówki, na świeżo zapoznany na informatyce z przejściami między slajdami w programie PowerPoint. Nie przesadzam – jak byłem dzieckiem, przejrzałem praktycznie wszystkie efekty animacji tego niezbędnego w życiu programu, ale po jakimś czasie dostrzegłem ich kicz. Podczas seansu obrazu Anga Lee nie musiałem czekać – tandeta wylewa się z ekranu już od pierwszych chwil i skutecznie odwraca uwagę od fabuły.
Z drugiej strony, może to być sprytnym posunięciem twórców. Kto wie, czy nie wpadli na pomysł szkaradnego montażu dlatego, żeby skupiony na nim widz nie dostrzegł scenariuszowej chałtury. Z chęcią wypunktowałbym kolejne sceny, ale szanuję tych, którzy chcą się przekonać na własnej skórze, jak kiepski to film, więc nie będę sypał spoilerami, starając się oceniać ogólne sprawy. Sami przyznacie mi rację, że w produkcji o jednym z najsilniejszych bohaterów uniwersum Marvela, ponadto praktycznie niezniszczalnym, chciałoby się obejrzeć jakąś epicką walkę. Gdy największymi przeciwnikami Hulka okazują się trzy zmutowane psy, aż chciałem, żeby były to wcielenia trzech scenarzystów "Hulka": Michaela France'a, Jamesa Schamusa i Johna Turmana. Panowie, za waszą pracę alter ego Bruce'a powinno wam spuścić naprawdę solidne manto. Co więcej, seans ciągnie się w nieskończoność – prawie dwie i pół godziny to stanowczo za dużo jak na film, w którym nic się nie dzieje. To znaczy w teorii mamy tysiąc wątków, z których każdy jest równie fascynujący... Chyba pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się, że w trakcie filmu zacząłem prasować swoje rzeczy, bowiem byłem pewny, że przez te sekundy, gdy nie patrzę w ekran, nic nie tracę.
W kwestii obsady za wiele dobrego do powiedzenia również nie mam. Pochwalić mogę Nicka Nolte (David Banner), który przekonująco wcielił się w szajbniętego ojczulka, oraz Sama Elliotta (Generał Thunderbolt Ross) – ten jako sztywny wojskowy z jasną misją przed sobą zagrał przyzwoicie. To chyba jedyne jasne światełka w tym długim tunelu pełnym szamba. Reszta aktorów – poniżej oczekiwanego poziomu. Eric Bana (Bruce Banner) gra kompletnie nijako, jakby w ogóle nie wiedział, po co występuje w tej szmirze. Tragiczny efekt potęguje fakt, że użyczył swojej twarzy komputerowemu Hulkowi – szczerze powiedziawszy, zastanawiam się, czy zielony Lou Ferrigno nie wypadł w tej roli lepiej. O ile ciało Hulka wygląda jeszcze znośnie, o tyle przerobiona twarz Erica do złudzenia przypomina dziecko. Od razu skojarzyło mi się to ze słoneczkiem z "Teletubisiów". Koszmar! Niestety ukochana Bannera, Betty Ross (Jennifer Connelly), także została oddana byle jako. Nie pokazała nic specjalnego, dostosowując się do pozostałych.
Niestety, "Hulk" z 2003 roku nie zmył złego wrażenia z poprzednich produkcji o wielkim, zielonym monstrum. Przykro przyznać, że poza dwoma aktorami tak naprawdę zupełnie nic mi się tutaj nie podobało. Nawet Danny Elfman, który zazwyczaj komponuje całkiem niezłe kawałki, dał ciała i jego utwory zupełnie nie współgrają z obrazem. Montaż denerwuje najbardziej, a efekty specjalne wołają o pomstę do nieba. Gdy jedna z postaci ginie w wybuchu, wygląda jakby się dezintegrowała i cała świeci, co przypomina efekty specjalne z poprzedniego milenium. Gdy dołączymy do tego wszystkiego denny scenariusz, otrzymamy obraz nędzy. Zielona sałata nie może zrobić słynnego "Hulk smash!", bowiem nie tylko nie ma kogo okładać wielkimi jak bochny pięściami, ale także ani razu w trakcie seansu nie pada słowo "Hulk". Być może twórcom przez gardło nie przeszło to słowo i wstydzili się nazwać swój nieudany produkt, kiedy zobaczyli, jak bardzo odbiega od oczekiwań. Tę produkcję Anga Lee polecam tylko zdeklarowanym masochistom.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz