Kiedy pomyślę o moich ulubionych filmach, jako jeden spośród nich wizualizuje mi się w wyobraźni "Harry Angel". Bez wątpienia jest to produkcja, którą widziałem przynajmniej kilkanaście razy w życiu. Do dzisiaj mnie nie znudziła i za każdym razem znajduję nowe, interesujące elementy oraz niezbadane jeszcze przeze mnie ścieżki interpretacji licznych występujących na ekranie symboli. Choć fabularnie nie jest to może nie wiadomo jaki majstersztyk, klimatem i poziomem aktorstwa bije na głowę wiele współczesnych obrazów kinowych. Czerpiąc ze spuścizny pozostawionej przez gatunek filmu noir, oczarowuje i zamyka widza w kameralnym świecie, niezależnie od ilości osób siedzących dookoła.
Jest rok 1955. Harry Angel jest prywatnym detektywem, zajmującym się tak błahymi sprawami, jak śledzeniem podejrzanych o zdradę współmałżonków. Bez większych sukcesów czy szans na rozwój, przyznaje się, że klienci często zgłaszają się do niego, bo jest pierwszy na liście w książce telefonicznej, pod literką "A". Jego życie ulega diametralnej zmianie, gdy zgłasza się do niego Louis Cyphre, pragnący odnaleźć zaginionego podczas II Wojny Światowej piosenkarza, Johnny'ego Favorite'a. Rzekomo chodzi o wywiązanie się przez gwiazdę z dawno zawartej umowy. Skuszony pieniędzmi detektyw zgadza się zgłębić tę sprawę. Decyzja ta prowadzi go do mrocznego świata, w którym nigdy nie chciał się znaleźć. Zaczynają pojawiać się pierwsze trupy, w tle ciągle przewija się magia voodoo, a niejasne przeczucie, że coś tu nie gra, towarzyszy Angelowi przez cały czas.
Jak już wspominałem, szkic fabuły nie jest najmocniejszą stroną produkcji. Nie mam na myśli tego, iż jest on zły, słaby czy też przeciętny. Po prostu doskonale spełnia swoją rolę, stopniowo oprowadzając nas po kolejnych lokacjach i dokładając cegiełki do stopniowo coraz czytelniejszej układanki. Film możemy podzielić na dwie części: pierwsza rozgrywa się w Nowym Jorku, druga w Nowym Orleanie. Podczas poruszania się po Wielkim Jabłku pokazywane są nam szare i wilgotne miejsca, kojarzące się nieodparcie z latami 50. XX wieku. Na drodze hałaśliwie maszeruje procesja bliżej nieokreślonej sekty, a my zwiedzamy ciasne wnętrza kościółków, prywatnych mieszkań i barów. Z kolei w kolebce jazzu jesteśmy wręcz otoczeni tą muzyką – towarzyszy nam ona na każdym kroku. Charakterystyczne dźwięki sprzyjają pokazaniu dusznych barów, gdzie Murzyni popisują się swoją sztuką, ale również idealnie pasują do pokazywania praktyk voodoo – podrzynania gardeł kurczakom, kurzych łapek i innych zabobonów.
Ten przepiękny, ciasny, duszny oraz kameralny klimat udaje się stworzyć na pewno dzięki inspiracjom czerpanym z kina noir. W trakcie seansu zobaczymy mnóstwo niedoświetlonych, skąpanych w mroku scenerii, silne kontrasty i umiejętne operowanie cieniami. Takie podejście do sprawy rozsiewa również wokół aurę paranoi. Jest ona ciągle podsycana przez zagadkowe motywy – przewijające się nieustannie wiatraki czy turbiny, zamykające się kraty do antycznych wind, trzaskające wrota, postacie w kapturach siedzące tyłem do widza, do których stopniowo podjeżdża kamera, czy też wąskie światło padające przez żaluzje. Takich elementów jest naprawdę sporo i co najważniejsze – każdy kadr ma znaczenie, należy więc poświęcić produkcji pełną uwagę. Takie nagromadzenie szczegółów, często z pozoru nieistotnych, widziałem chociażby w "Drabinie Jakubowej" i tam także wywarły na mnie duże wrażenie.
Jeżeli chodzi o aktorstwo – majstersztyk, przynajmniej w wydaniu głównych bohaterów, a więc Mickeya Rourke'a oraz Roberta De Niro. Ten pierwszy, wcielający się w Harry'ego Angela, zaliczył z pewnością jeden z najlepszych występów w swojej karierze. Z przyjemnością ogląda się tego przystojniaczka, nieuszkodzonego jeszcze przez niezliczone ciosy pięściami oraz strzały botoksu. Trzeba przyznać, że doskonale wczuł się w rolę niechlujnego, lekkomyślnego detektywa, dążącego uparcie do poznania odpowiedzi na dręczące go pytania. Z kolei Robert De Niro, odgrywający postać Louisa Cyphre'a, pojawia się na ekranie sporadycznie. W pełnie wystarczy to jednak, aby dostrzec, jak wielkim jest (albo, niestety, był) aktorem. Każdemu, kto obejrzał film, na pewno na długo zapadnie w pamięci scena, w której Louis tłumaczy Harry'emu, że jajko symbolizuje duszę i życie, jednocześnie obierając je powoli i z namaszczeniem ze skorupki swoimi długimi jak szpony pazurami.
Wypadałoby jeszcze słówko powiedzieć o oprawie dźwiękowej. Uważam, że Trevor Jones powinien dostać jakieś wyjątkowe odznaczenie za wszechobecny, hipnotyzujący i obłędny saksofon. W połączeniu z duszną aurą Nowego Orleanu i dzikimi tańcami voodoo, daje to niezapomniane na długo wrażenia. O wspaniałych zdjęciach i grze cieniem już wspominałem, ale również niezmiernie podoba mi się rozmieszczenie postaci w poszczególnych ujęciach. Uwielbiam scenę, w której protagonista maszeruje jesienią przez pustą plażę, gdzie na środku próbuje opalać się na leżaku jedyny mężczyzna. Pan ten po krótkiej rozmowie wręcza głównemu bohaterowi osłonę przeciwsłoneczną na nos. Cała scena zarówno wizualnie, jak i pod kątem dialogów, daje nieco psychodeliczne wrażenie. Małe zastrzeżenie mam do efektu specjalnego, zmieniającego oczy jednej z postaci na bardziej demoniczne – niestety jest to tak nieudolnie zrobione, że wywołuje jedynie śmiech.
"Harry'ego Angela" mógłbym polecić każdemu, jednakże wiem, że nie wszystkim przypadnie do gustu tak jak mnie. Wiele osób potrafi dosyć wcześnie prawidłowo rozszyfrować całą intrygę, ale też twórcy podrzucają ku temu niezliczoną ilość wskazówek. Cała zabawa polega na wczuciu się w ten niesamowicie kameralny klimat i dodawaniu do siebie wszystkich hojnie pokazywanych symboli. Jeżeli macie wolny wieczór i chęć na mroczny film, inspirowany kinem noir ze świetną obsadą – oglądajcie w ciemno. Tylko nie podjadajcie kurczaków, bo Harry Angel ma "a thing about chickens"!
Komentarze
Moja ocena: 5,5/10
Dodaj komentarz