Kłótnie, różne wizje postrzegania świata i brak poszanowania dla sugestii przełożonych. Nadmierny luz graniczący z pychą, improwizacja zakrawająca o szaleństwo i kłopoty organizacyjne, które próbowano zakryć dobrą miną do ewidentnie złej gry. Wreszcie nowy start z ekipą doświadczonych (lecz mających lepsze czasy za sobą) zakapiorów pod znakiem brawurowej próby naprawienia całego bajzlu z nożem na gardle i narastającą presją czasową. Zabawne, jak mocno klimat młodzieńczych losów Hana Solo odbił się na procesie produkcyjnym obrazu.
Niewesołe kulisy najnowszego filmu z uniwersum "Gwiezdnych Wojen", przetasowania na najważniejszych stołkach, nakręcenie 70% materiału zupełnie od nowa i kuluarowe informacje o indolencji artystycznej głównego aktora zwiastowały misję samobójczą. Jednak Ron Howard to facet nie w ciemię bity. Chłop z dwoma Oscarami na koncie, świetnie odnajdujący się w kinie, gdzie silne osobowości grają pierwsze skrzypce, a emocje buzują z ekranu. Za to magicy z Disneya nie takie pożary już gasili i wychodzili z nich poparzeni oraz osmaleni, ale jednak w jednym kawałku. Duet niemający nic do stracenia. Wyszło może bez fajerwerków, ale "Han Solo" raczej nie będzie śmierdzącym jajem w uniwersum niczym bożonarodzeniowy specjał sprzed lat.
Nie trzeba umysłu mistrza Jedi i przebiegłości lorda Sithów, aby wykoncypować wokół czego ta cała karuzela się kręci. Nie ma więc wielkiego sensu nadmiernie strzępić klawiatury. To film o pierwszych poważnych krokach Hana Solo – jednej z ikonicznych postaci popkultury – w przestępczym światku, o wydarzeniach, które ukształtowały pilota i przemytnika, jakiego podziwialiśmy przez lata. Mamy więc ciężki życiowy start podszyty marzeniami o kosmicznej wolności, gdzie maksymy "żadnych bogów, żadnych panów" czy "sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem" mają szansę się urzeczywistnić. Są pierwsze kanty, skoki, pościgi, miłości i przyjaźnie, stanowiące przyśpieszony kurs cierpkiego życia poza prawem, gdzie siniaki, gorycz porażki czy urażona duma to najniższa cena, jaką można zapłacić.
Od tego, co widzimy na kinowym ekranie, nie zależą losy miliardów istnień we wszechświecie, ale o to w tym wszystkim chodziło. Solo to nie typ altruisty pragnącego zbawić świat za wszelką cenę, z gębą wypełnioną frazesami o Mocy czy kosmicznej równowadze. To raczej facet dbający o własne interesy i gość od brudnej roboty, będącej akurat w zgodzie z jego kompasem moralnym. Nie wzdryga się przed świństwami, oszustwami i pobrudzeniem sobie rąk w drodze do spełnienia marzeń, lecz klepanie biedy pod ciężkim buciorem niegodziwców nauczyło go, gdzie leży granica, której nie powinno się nigdy przekraczać. A że ma talent do wtykania nosa w nieswoje sprawy i wkładania kija w mrowisko, przez co wpada zazwyczaj w niezłe gówno? Wszystko staje się jasne.
Nie można więc kręcić nosem na brak emocjonalnego serducha, bo podczas seansu jego bicie słychać głośno i wyraźnie. Historia, choć pełna zgranych kart i trików znanych ze szlagierów gatunku "heist movie", zaskakująco mocno angażuje. Twórcy co rusz starają się przykuć uwagę widza. Jeżeli nie wprowadzeniem naprawdę znakomicie narysowanej postaci, za którą po chwili intuicyjnie trzyma się kciuki bądź szybko interesują nas jej motywacje, to imponującymi scenami akcji w intrygujących sceneriach. Począwszy od wojennego frontu z perspektywy szeregowca, przywodzącego na myśl mroczne koszmary I Wojny Światowej, gdzie imperialne ideały można włożyć między bajki; poprzez wielki napad na ultranowoczesny pociąg towarowy sunący wśród ośnieżonych i zdradliwych górskich szczytów; zakończywszy rozpaczliwą ucieczką w samo serce galaktycznego cyklonu z TIE Fighterami na ogonie. To doświadczenia, dla których warto przemyśleć seans w IMAX-ie. Pocztówki pozostaną w głowie widza na dłużej.
Jednak nie samymi ładnymi widoczkami żyje porządne kino przygodowe. Koniec końców Alden Ehrenreich sprostał wyzwaniu, jakim było wejście w buty legendarnej postaci. Jasne, Harrison Ford raczej nie musi martwić się o to, że zostanie zapomnianym idolem i w różnorakich konfrontacjach spokojnie wygrywa z młodszym kolegą po fachu. Mimo to z Aldena w poszczególnych scenach bije ta charakterystyczna brawura – ego, które pokochało miliony – a gdy scenariusz zbija bohatera z pantałyku, potrafi on świetnie ukazać co kryje się pod maską pewności siebie. Pewnie, nie zawsze jest idealnie, ale wstydu nie ma.
Może dlatego, że show skrada tutaj Woody Harrelson, który wprowadza młodego Solo w tajniki biznesu i dzieli się z nim naukami, jakie wysnuł z własnych błędów. Nie tylko z powodu tego, że Woody to śmietanka aktorska, lecz także dlatego, że to chodząca charyzma nieschodząca nigdy poniżej poziomu szkolnej "piątki". Nie jest wielkim odkryciem, że aktor wyciska z każdej postaci wszystkie soki. Nie, wynika to z tego, że tym razem udało mu się stworzyć bohatera tak... normalnego. Rzeczywistego. Oderwanego od tego, do czego nas przyzwyczajono w uniwersum. Doświadczonego przez życie, ale wewnętrznie skonfliktowanego, pełnego wad oraz słabości. Podczas gdy poprzedni wielcy mentorzy pokroju Yody czy Obi-Wana Kenobiego stanowili krynicę mądrości i niepodważalnych rad – których nieprzestrzeganie kończyło się co najmniej tragicznie – gorzkie wskazówki Tobiasa Becketta, choć płynące prosto z serca, są często dyskusyjne. Każą nam poddać pod refleksję, czy włączenie akurat tych zasad do swojego kodeksu nie zrodziło smutnych konsekwencji, jakie mogliśmy obserwować w głównej sadze. Te krążące wokół całej opowieści dylematy stanowią dodatkowy smaczek.
Wspomnianemu duetowi niezgorzej wtórują inni aktorzy. Donald Glover to świetny Lando Calrissian – bije od niego aura dandysa i cwaniaka, choć gdy trzeba, potrafi przekonująco chwycić za blaster i pobrudzić sobie pelerynę. Emilia Clarke wspina się na wyżyny, lecz w jej przypadku oznacza to rzemieślniczą robotę, która nie zachwyca, ale też nie wywołuje kwaśnej miny, kiedy jej bohaterka pojawia się na ekranie. Paul Bettany świetnie sprawdza się w roli wyrafinowanego przestępcy z iście bondowskim rodowodem, potrafiącego spokojnie skazać na bolesną śmierć lub osobiście wykonać małe filetowanie oponenta w zgodzie ze wszystkimi zasadami savoir-vivre'u.
Czy efekty specjalne stoją na dobrym poziomie? Pytanie raczej retoryczne. Disney pod tym względem od lat króluje i nawet największym malkontentom trudno się do czegokolwiek przyczepić. To, co widzimy na ekranie, robi naprawdę spore wrażenie, zwyczajnie cieszy oko. Dużym plusem jest, że w natłoku czarów z komputera i analogicznych wodotrysków postawiono gdzieniegdzie na klasykę. Można rozpływać się nad dbałością o detale w przypadku rekwizytów, a wiele nowych obcych ras to nie wytwór cyfrowej magii, tylko efekt wielogodzinnej pracy speców od kostiumów i charakteryzacji. Pracy, która zasługuje na oklaski.
"Han Solo", choć nierzadko niezbyt wyszukany oraz pełen zgranych kart, to porządny kosmiczny heist movie, na który warto rzucić okiem. Obok rozlicznych smaczków i nostalgicznych podróży, mile łechcących oddanych fanów uniwersum, niczym porządny kosmiczny szmugler stara się przemycić coś świeżego do kinowego uniwersum "Gwiezdnych Wojen". To przede wszystkim lekka i efekciarska, lecz równocześnie bardzo prawdziwa opowieść. Pozbawiona olbrzymiego bagażu patosu charakterystycznego dla marki, jednak ani na moment nietracąca tej przaśnej radości oraz magii sygnowanej znakiem jakości "Star Wars".
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz