Fragment książki

23 minuty czytania

ROZDZIAŁ PIERWSZY

w którym poznajemy wioskę Mur i dowiadujemy się o czymś niezmiernie ciekawym, co zdarza się tam każdego dziewiątego roku

Był sobie kiedyś młody człowiek, który chciał spełnić Pragnienie swego Serca.

I choć niniejsze zdanie, stanowiące początek opowieści, nie jest zbyt nowatorskie (każda bowiem historia o każdym młodym mężczyźnie, który kiedykolwiek żył lub żył będzie, mogłaby rozpocząć się podobnie), to zarówno ów szczególny młody człowiek, jak i to, co go spotkało, było naprawdę niezwykłe, mimo że nawet on do końca nie dowiedział się jak bardzo.

Opowieść ta, podobnie jak wiele innych, bierze swój początek w Murze.

Miasteczko Mur stoi do dziś, już od sześciuset lat, na wysokiej granitowej skale, pośród niewielkiego lasu. Domy w Murze są stare i kanciaste, wzniesione z szarego kamienia; mają dachy kryte ciemną dachówką i wysokie kominy. Wzniesiono je jeden tuż obok drugiego, wykorzystując każdy skrawek miejsca na skale. Tu i ówdzie ze ściany budynku wyrasta krzak bądź drzewo.

Z Muru wychodzi tylko jedna droga – kręty trakt, wznoszący się stromo pośród drzew, wyłożony po bokach kamykami i głazami. Daleko na południu, gdy wynurza się z puszczy, trakt staje się prawdziwą, wylaną asfaltem szosą. Szosa stopniowo się rozszerza; całymi dniami wypełniają ją sznury samochodów i ciężarówek, pędzących z miasta do miasta. W końcu droga doprowadza nas aż do Londynu, lecz Londyn od Muru dzieli cała noc jazdy.

Mieszkańcy Muru są zamknięci w sobie i mrukliwi. Dzielą się na dwa wyraźne typy: miejscowych – szarych, wysokich i przysadzistych, zupełnie jak granitowa skała, na której wzniesiono ich miasto – oraz pozostałych, którzy od lat osiedlają się tutaj, i ich potomków.

Na zachód od Muru rozciąga się las. Na południu leży zdradzieckie, pozornie spokojne jezioro, zasilane wodami strumieni spływających ze wzgórz na północy. Zbocza wzgórz pokrywają pola i łąki, na których pasą się owce. Na wschodzie także rosną lasy.

Tuż za wschodnią granicą miasta stoi wysoki, szary skalny mur, od którego wzięło ono swą nazwę. Mur ów jest stary, wzniesiony z grubo ciosanych kwadratowych bloków granitu. Wynurza się z lasu, by wkrótce znów zniknąć wśród drzew.

W murze jest tylko jedna wyrwa: liczący sobie około sześciu stóp szerokości otwór nieco na północ od wioski.

Przez wyrwę w murze widać rozległą, zieloną łąkę, za łąką strumień, a za strumieniem drzewa. Od czasu do czasu między drzewami można dojrzeć odległe postaci: czasem wielkie, czasem osobliwe, czasami małe, lśniące istoty, które rozbłyskują, migoczą i znikają. Choć łąka wygląda nader zachęcająco, żaden z mieszkańców wsi nigdy nie wypuścił zwierząt na drugą stronę muru. Nikt też nie próbował uprawiać tamtejszej ziemi.

Zamiast tego od setek, może nawet tysięcy lat, mieszkańcy wystawiali straże po obu stronach otworu i usilnie starali się o nim zapomnieć.

Nawet dziś dniem i nocą dwóch ludzi z miasta stale pełni straż, wymieniając się co osiem godzin. W dłoniach trzymają solidne drewniane pałki, strzegąc czujnie otworu z obu stron.

Ich głównym zadaniem jest niedopuszczanie dzieci z miasteczka do muru i rozciągającej się za nim łąki. Od czasu do czasu muszą też zniechęcić do przejścia samotnego włóczęgę bądź jednego z nielicznych gości odwiedzających miasteczko.

Dzieciom wystarczy pokazać pałkę. W przypadku włóczęgów i gości strażnicy wykazują się większą pomysłowością. Siły używają tylko w ostateczności, gdy opowieści o świeżo wysianej trawie bądź groźnym byku nie wystarczą, by odebrać przybyszowi ochotę do dalszej wycieczki.

Bardzo rzadko się zdarza, by do Muru przybył ktoś, kto wie czego szuka. Tym ludziom czasami pozwala się przejść. Ich oczy mają szczególny wyraz i kto raz go ujrzy, nigdy już nie zapomni.

Z tego, co wiadomo mieszkańcom miasteczka, w całym XX wieku nie doszło do ani jednego udanego przemytu przez mur. Są z tego niezmiernie dumni.

Warty zdejmuje się raz na dziewięć lat, w Święto Majowe, gdy na łące odbywa się jarmark.

***

Opisane tu wydarzenia toczyły się wiele lat temu. Królowa Wiktoria zasiadała wówczas na tronie Anglii, nie była jednak jeszcze spowitą w czerń Windsorską Wdową. Miała rumiane policzki i lekki krok, a lord Melbourne często musiał łagodnie upominać młodą władczynię, by nie zachowywała się jak trzpiotka. Nie wyszła dotąd za mąż, choć była bardzo zakochana.

Pan Karol Dickens publikował w odcinkach swą powieść Oliver Twist; pan Draper zrobił właśnie pierwsze zdjęcie Księżyca, uwieczniając jego blade oblicze na zimnej kartce papieru; pan Morse niedawno ogłosił, że potrafi przesyłać wiadomości po metalowych drutach. Gdyby któremukolwiek z tych ludzi wspomnieć o czarach Magicznego Ludu, zapewne uśmiechnęliby się z pogardą, może z wyjątkiem pana Dickensa, w owym czasie młodego mężczyzny bez brody. On spojrzałby na Was tęsknie.

Tej wiosny na Wyspy Brytyjskie przybyło wielu ludzi. Przyjeżdżali samotnie bądź parami, lądowali w Dover, Londynie i Liverpoolu. Mężczyźni i kobiety o twarzach jasnych jak papier i ciemnych niczym wulkaniczne skały, o skórze barwy cynamonu, przemawiający wieloma językami. Przybywali przez cały kwiecień, podróżując kolejami parowymi, konno, wozami i bryczkami; wielu zjawiło się na piechotę.

W tym czasie Dunstan Thorn miał osiemnaście lat i nie był romantykiem.

Miał orzechowokasztanowe włosy, orzechowe oczy i orzechowe piegi. Był średniego wzrostu, mówił wolno i niewiele. Często się uśmiechał. A kiedy na należących do ojca łąkach snuł sny na jawie, marzył o tym, że opuszcza Mur wraz z jego kapryśnymi wdziękami i udaje się do Londynu, Edynburga bądź Dublina, wielkiego miasta, w którym nic nie zależy od tego, skąd akurat wieje wiatr. Pracował na farmie ojca i nie miał nic własnego poza małą chatką na najdalszym polu, którą podarowali mu rodzice.

Tego kwietnia do Muru zaczęli przybywać goście. Przyjeżdżali na jarmark. Dunstan myślał o nich z głęboką niechęcią. „Pod Siódmą Sroką”, gospoda pana Bromiosa zwykle stojąca pustką zapełniła się już tydzień wcześniej i obcy przybysze zaczęli szukać noclegu na farmach i w zwykłych domach, płacąc za gościnę dziwnymi monetami, ziołami, korzeniami, a nawet drogimi kamieniami.

W miarę zbliżania się dnia jarmarku w wiosce narastała atmosfera wyczekiwania. Ludzie budzili się coraz wcześniej, odliczali dni i minuty. Strażnicy przy bramie w murze wiercili się niespokojnie. Wśród drzew na skraju łąki krążyły niewyraźne postaci i cienie.

„Pod Siódmą Sroką” Bridget Comfrey, powszechnie uważana za najpiękniejszą posługaczkę w dziejach, drażniła się z Tommym Foresterem, z którym widywano ją zeszłego roku, oraz z rosłym mężczyzną o ciemnych oczach. Mężczyzna miał ze sobą małą, rozszczebiotaną małpkę. Nie mówił zbyt dobrze po angielsku, lecz uśmiechał się promiennie, gdy tylko widział Bridget.

Stali goście w barze musieli znosić nieprzyjemną bliskość obcych.

– To tylko co dziewięć lat – powtarzali.

– Powiadają, że w dawnych czasach urządzano go każdego roku, w letnie przesilenie.

– Spytajcie pana Bromiosa. On będzie wiedział.

Pan Bromios był wysoki, skórę miał oliwkową, a oczy zielone; jego głowę pokrywały drobne czarne loki. Gdy dziewczęta z wioski stawały się kobietami, zaczynały zauważać pana Bromiosa, on jednak nie odpłacał im uwagą. Mówiono, że zjawił się we wsi wiele lat temu. Przybył tu i został, a wino miał smaczne; co do tego zgadzali się wszyscy.

Z przedsionka dochodziły odgłosy głośnej awantury pomiędzy Tommym Foresterem i ciemnookim mężczyzną, który nazywał się Alum Bej.

– Powstrzymajcie ich! Na miłość boską, powstrzymajcie! – krzyknęła Bridget. – Wychodzą na dwór, żeby się o mnie bić!

Wdzięcznie odrzuciła głowę do tyłu. Światło lamp oliwnych zamigotało w jej doskonałych, złotych lokach.

Nikt nie próbował nawet zatrzymać obu mężczyzn, choć kilkanaście osób, miejscowych i przybyszów, wyszło na dwór, by oglądać bójkę.

Tommy Forester zdjął koszulę i uniósł pięści. Przybysz roześmiał się, splunął w trawę, po czym chwycił prawą rękę Tommy’ego i jednym rzutem posłał go na ziemię. Tommy dźwignął się na nogi i runął na obcego. Zdołał zadać tylko jeden szybki cios w policzek tamtego i znów wylądował na ziemi z twarzą w błocie. W piersiach zabrakło mu tchu. Alum Bej usiadł na nim okrakiem, zaśmiał się i powiedział coś po arabsku.

W ten sposób zakończyła się bójka.

Alum Bej zszedł z Tommy’ego Forestera, z dumną miną podszedł do Bridget Comfrey; ukłonił się nisko i błysnął w uśmiechu białymi zębami.

Bridget całkowicie go zignorowała. Podbiegła do Tommy’ego.

– Co on ci zrobił, kochany? – spytała, po czym wytarła mu twarz z błota rąbkiem fartucha i obsypała go czułymi słówkami.

Alum Bej, wraz z widzami, wrócił do gospody i kiedy Tommy Forester znów pojawił się przy barze, tamten wielkodusznie kupił mu butelkę chablis pana Bromiosa. Żaden z mężczyzn nie był pewien, który wygrał, a który przegrał.

Tego wieczoru Dunstan Thorn nie odwiedził gospody „Pod Siódmą Sroką”. Był praktycznym chłopcem, który przez ostatnie sześć miesięcy zalecał się do Daisy Hempstock, równie praktycznej młodej kobiety. W pogodne wieczory spacerowali razem po wiosce, rozmawiając o teorii płodozmianu, pogodzie i innych praktycznych rzeczach. Podczas tych spacerów, w których nieodmiennie towarzyszyły im matka i młodsza siostra Daisy, maszerujące sześć kroków w tyle, od czasu do czasu spoglądali na siebie czule.

Przy drzwiach domu Hempstocków Dunstan przystawał, kłaniał się i żegnał.

A Daisy Hempstock wchodziła do środka, zdejmowała czepek i mówiła:

– Tak bym chciała, by pan Thorn w końcu się oświadczył. Jestem pewna, że tato nie miałby nic przeciw temu.

– O tak, jestem tego pewna – odpowiedziała tego wieczoru mama Daisy, tak jak to czyniła każdego wieczoru.

Ona także zdjęła czepek i rękawiczki i zaprowadziła córki do salonu, w którym siedział bardzo wysoki dżentelmen o bardzo długiej czarnej brodzie i grzebał w swoich bagażach. Daisy, jej mama i siostra dygnęły przed dżentelmenem (który prawie nie mówił po angielsku i przybył kilka dni wcześniej). Tymczasowy lokator wstał, ukłonił się, po czym powrócił do swej kolekcji drewnianych drobiazgów, przekładając je, sortując i polerując.

***

Kwiecień był chłodny i kapryśny, jak typowa angielska wiosna.

Goście przybywali z południa, wąską drogą wiodącą przez las. Zapełniali zapasowe sypialnie; koczowali w oborach i stodołach. Niektórzy rozbijali kolorowe namioty, inni przyjeżdżali własnymi wozami, ciągniętymi przez wielkie szare konie bądź drobne kudłate kucyki.

W lesie rozkwitły łany dzwonków.

Rankiem dwudziestego dziewiątego kwietnia Dunstan Thorn pełnił wartę przy otworze w murze wraz z Tommym Foresterem. Stali po obu stronach wyrwy. Czekali.

Dunstan już wcześniej wiele razy pełnił wartę, ale dotąd związane z tym obowiązki ograniczały się do stania i od czasu do czasu przepędzania dzieci. Dziś czuł się ważny. Trzymał w dłoni drewnianą pałkę, a gdy kolejni obcy zbliżali się do otworu w murze, Dunstan bądź Tommy mówili:

– Jutro, jutro. Dziś nikt tędy nie przejdzie. Nie, proszę pana.

Wtedy obcy cofali się nieco i spoglądali przez wyrwę na rozciągającą się za nią pogodną łąkę, nieciekawe drzewa i widoczny w dali zupełnie przeciętny las. Niektórzy próbowali zagajać rozmowę, lecz obaj młodzi mężczyźni, dumni ze swej roli, nie odpowiadali. Woleli unosić głowy, ściągać wargi i przybierać dumną minę. Wówczas czuli się ważni.

W porze obiadu Daisy Hempstock przyniosła im niewielką zapiekankę z mięsa i ziemniaków, a Bridget Comfrey po kuflu grzanego piwa. O zmierzchu zjawili się dwaj młodzieńcy z wioski, obaj nieśli latarnie. Zmienili Tommy’ego i Dunstana, którzy wrócili do gospody, gdzie w nagrodę za dobrze spełniony obowiązek pan Bromios poczęstował ich kuflem swego najlepszego piwa – a jego najlepsze piwo było naprawdę doskonałe. W niewiarygodnie zatłoczonej gospodzie czuło się podniecenie. Wokół było pełno przybyszów ze wszystkich narodów świata. Takie przynajmniej wrażenie odniósł Dunstan, dla którego wszystkie miejsca poza otaczającym wioskę Mur lasem, wydawały się równie odległe. Toteż spoglądał na siedzącego przy sąsiednim stole wysokiego mężczyznę w czarnym cylindrze, przybyłego aż z Londynu, z jednakim podziwem jak na pożywiającego się obok jeszcze wyższego gościa koloru hebanu, w białej jednoczęściowej szacie.

Dunstan wiedział, że niegrzecznie jest się gapić i że jako mieszkaniec Muru ma prawo czuć się lepszy od wszystkich „cudzychziemców”. Czuł jednak w powietrzu woń nieznanych przypraw, słyszał głosy mężczyzn i kobiet, przemawiających w setkach języków, toteż gapił się na nich bezwstydnie.

Mężczyzna w czarnym jedwabnym cylindrze zauważył jego zainteresowanie i wezwał do siebie chłopca.

– Lubisz pudding z syropem? – spytał bez żadnych wstępów. – Mutanabbi musiał wyjść, a porcje są tu bardzo duże.

Dunstan przytaknął. Pudding z syropem parował zachęcająco na talerzu.

– Doskonale – rzekł jego nowy znajomy. – Poczęstuj się.

Podał Dunstanowi czysty porcelanowy półmisek i łyżkę. Chłopak nie potrzebował dalszej zachęty. Z apetytem rzucił się na pudding.

– Młodzieńcze – powiedział wysoki dżentelmen w czarnym jedwabnym cylindrze, gdy wspólnymi siłami opróżnili już talerz i miski – wygląda na to, że w gospodzie zabrakło pokojów i że wszystkie łóżka w wiosce zostały już zajęte.

– Czyżby? – spytał bez specjalnego zdziwienia Dunstan.

– Owszem – odparł mężczyzna w cylindrze. – Zastanawiałem się, czy znasz może dom, w którym da się jeszcze znaleźć wolny pokój?

Dunstan wzruszył ramionami.

– Wszystkie pokoje są już zajęte – rzekł. – Pamiętam, że kiedy miałem dziesięć lat, matka i ojciec kazali mi przez tydzień spać na górce w oborze, a mój pokój wynajęli pewnej damie z Orientu, jej rodzinie i sługom. W podzięce zostawiła mi latawiec, który puszczałem na łące, dopóki pewnego dnia nie zerwał się ze sznurka i nie odleciał w niebo.

– Gdzie teraz mieszkasz? – spytał dżentelmen w cylindrze.

– Mam chatę na skraju ziemi ojca – wyjaśnił Dunstan. – Wcześniej należała do pastucha, który umarł dwa lata temu, w dożynki. Wtedy rodzice podarowali ją mnie.

– Zabierz mnie tam – powiedział mężczyzna w cylindrze i Dunstanowi nie przyszło nawet na myśl, że mógłby odmówić.

Księżyc świecił jasnym blaskiem wysoko na niebie. Zeszli z wioski do lasu. Minęli farmę Thornów (po drodze dżentelmen w cylindrze przestraszył się krowy, która zasnęła na łące i prychnęła przez sen). W końcu dotarli do chaty Dunstana.

W środku było tylko jedno pomieszczenie z kominkiem. Nieznajomy skinął głową.

– Dunstanie Thornie, wynajmę ją od ciebie na następne trzy dni.

– Co za to dostanę?

– Złotego suwerena, srebrną sześciopensówkę, miedziaka i lśniący grosik – oznajmił mężczyzna.

Suweren za dwie noce był bardzo uczciwą zapłatą w czasach, gdy robotnik rolny w dobrym roku zarabiał piętnaście funtów. Mimo to jednak Dunstan się zawahał.

– Jeśli przybywa pan na jarmark – rzekł do mężczyzny – to pewnie handluje pan cudami i dziwami.

Jego towarzysz przytaknął.

– A zatem pragniesz cudów i dziwów?

Ponownie rozejrzał się po jednopokojowej chacie Dunstana. W tym momencie zaczął padać deszcz. Krople zaszeleściły na strzesze.

– No dobrze – rzekł niecierpliwie wysoki przybysz. – Dostaniesz swój cud, swój dziw. Jutro spełnisz Pragnienie swego Serca. A oto twoje pieniądze.

Zręcznym gestem wyjął monety z ucha Dunstana. Dunstan przytknął je do żelaznego gwoździa tkwiącego w drzwiach, sprawdzając, czy nie są ze złota wróżek. Potem skłonił się nisko i wyszedł na deszcz. Pieniądze ukrył w tobołku z chustki.

W coraz mocniejszym deszczu Dunstan dotarł do obory, wspiął się na górkę z sianem i wkrótce zasnął.

W nocy, pogrążony w półśnie, usłyszał gdzieś w pobliżu donośny grzmot, a potem wczesnym rankiem obudził się nagle, gdy ktoś niezdarnie nadepnął mu na nogę.

– Przepraszam – usłyszał czyjś głos. – To znaczy, proszę mi wybaczyć.

– Kto to? Kto mówi? – spytał Dunstan.

– To tylko ja. Przybyłem na jarmark. Spałem w spróchniałym pniu, ale piorun go przewrócił. Roztrzaskał jak skorupkę jajka i złamał jak gałązkę. Deszcz zaczął padać mi na głowę i zagroził moim bagażom, a są tam rzeczy, które muszą być suche jak pieprz. Toteż chroniłem je podczas podróży, nawet kiedy było mokro jak...

– Jak w wodzie?

– Właśnie – ciągnął ktoś w ciemności. – I zastanawiałem się – dodał – czy mógłbym może zostać tu, pod pańskim dachem. Nie jestem zbyt duży i nie będę panu przeszkadzał.

– Proszę tylko po mnie nie deptać – powiedział Dunstan, wzdychając.

W tym momencie błyskawica rozświetliła wnętrze obory. W jej blasku Dunstan ujrzał coś małego i włochatego w dużym, miękkim kapeluszu. Potem znów zapadła ciemność.

– Mam nadzieję, że nie przeszkadzam – znowu usłyszał głos. Gdy się nad tym zastanowić, on także wydawał się dziwnie włochaty.

– Nie przeszkadzasz – odparł Dunstan, bardzo zmęczony.

– To dobrze – rzekł nieznajomy – bo nie chciałbym przeszkadzać.

– Proszę – rzucił błagalnie Dunstan – daj mi spać. Proszę.

Usłyszał jeszcze węszenie, które wkrótce ucichło, zastąpione pochrapywaniem.

Dunstan przekręcił się na drugi bok. Przybysz, kimkolwiek lub czymkolwiek był, pierdnął, podrapał się i znów zaczął chrapać.

Dunstan słuchał kropel deszczu bębniących o dach obory i rozmyślał o Daisy Hempstock. Spacerowali razem, a sześć kroków za nimi maszerował wysoki mężczyzna w cylindrze i małe, włochate stworzenie, którego twarzy Dunstan nie dostrzegał. Wyruszyli, by poszukać Pragnienia Serca.

***

Obudziły go jasne promienia słońca. Obora była pusta. Umył twarz i poszedł do domu.

Tam włożył najlepszą kurtkę, najlepszą koszulę i odświętne spodnie. Nożem oskrobał buty z błota. Wszedł do kuchni, pocałował matkę w policzek i poczęstował się wiejskim chlebem hojnie posmarowanym świeżo ubitym masłem.

Potem zaś, z pieniędzmi ukrytymi w węzełku niedzielnej batystowej chustki, ruszył do Muru i przywitał się ze strażnikami przy bramie.

Przez otwór w murze widział rozbijane barwne namioty, wznoszone stoiska, kolorowe flagi i ludzi krążących tam i z powrotem.

– Nie wpuszczamy nikogo aż do południa – oznajmił jeden z wartowników.

Dunstan wzruszył ramionami i poszedł do gospody, zastanawiając się, co kupi za swe oszczędności (błyszczącą półkoronówkę i szczęśliwą sześciopensówkę z wywierconą pośrodku dziurką, przez którą przewlókł rzemień) i dodatkowe pieniądze ukryte w chustce. Chwilowo zapomniał, że zeszłego wieczoru przyrzeczono mu coś jeszcze. Gdy wybiło południe, Dunstan ruszył w stronę muru, zdenerwowany, jakby zaraz miał złamać największe możliwe tabu. Nagle zorientował się, że maszeruje obok nieznajomego w czarnym jedwabnym cylindrze, który powitał go skinieniem głowy.

– Ach, mój gospodarz. Jak się dziś miewamy?

– Doskonale – odparł Dunstan.

– Proszę, chodź ze mną – rzekł wysoki mężczyzna. – Pójdźmy razem.

Ruszyli przez łąkę w stronę namiotów.

– Byłeś tu już wcześniej? – spytał wysoki przybysz.

– Tak, na ostatnim jarmarku dziesięć lat temu. Byłem jeszcze chłopcem – przyznał Dunstan.

– Cóż – odparł jego lokator. – Pamiętaj, by zachowywać się grzecznie i nie przyjmować żadnych podarków. Pamiętaj też, że jesteś tam gościem. A teraz dam ci ostatnią część mej zapłaty. Złożyłem bowiem przysięgę, a moje dary są bardzo długowieczne. Dostaniesz go ty, twój pierworodny, jego czy jej pierworodny... To dar, który nie zniknie, dopóki będę żył.

– A cóż to będzie, dobry panie?

– Pragnienie Serca. Nie pamiętasz? – odparł dżentelmen w cylindrze. – Pragnienie twego Serca.

Dunstan ukłonił się. Ramię w ramię maszerowali na jarmark.

– Oczy, oczy! Nowe oczy dla starców – wykrzykiwała drobna kobieta stojąca przed stołem pełnym butelek i słojów z oczami wszelkiej barwy i rodzaju.

– Instrumenty muzyczne z setek różnych krain!

– Blaszane gwizdki! Mosiężne pomruki! Złote chorały!

– Spróbuj swego szczęścia! Tylko u nas! Odpowiedz na zagadkę, a dostaniesz anemon!

– Wiecznotrwała lawenda! Tkanina o zapachu dzwonków!

– Butelkowane sny! Szylinga za butelkę.

– Płaszcze nocy! Płaszcze zmierzchu! Płaszcze zmroku.

– Miecze przeznaczenia! Różdżki czarów! Pierścienie wieczności! Karty łaski! Tylko u mnie! Tylko tutaj!

– Maści i krople! Mikstury i tynktury!

Dunstan przystanął przed kramem pełnym maleńkich kryształowych bibelotów. Zaczął uważnie oglądać miniaturowe zwierzęta, zastanawiając się, czy nie kupić jednego dla Daisy Hempstock. Podniósł kryształowego kota, nie większego niż jego kciuk. Niespodziewanie kot ugryzł go gniewnie i Dunstan wstrząśnięty upuścił zwierzątko, które jednak wyprostowało się w powietrzu i niczym prawdziwy kot wylądowało na czterech łapach. Następnie przeszło na róg kramu i zaczęło się myć. Dunstan odszedł w tłum.

Wokół roiło się od ludzi. Byli tam wszyscy cudzoziemcy, którzy w ciągu ostatnich tygodni przybyli do Muru, a także wielu mieszkańców wioski. Pan Bromios rozbił własny namiot. Sprzedawał w nim wino i ciastka miejscowym, którzy, choć często kusiły ich jadła i napoje oferowane przez lud zza Muru, pamiętali dobrze o przestrogach swych dziadków, którzy z kolei usłyszeli je od swoich dziadków – że absolutnie, pod żadnym pozorem nie należy jeść jedzenia wróżek ani owoców wróżek, ani pić wody i wina wróżek.

Co dziewięć lat lud spoza Muru i wzgórza rozstawiał na łące swe kramy i przez jeden dzień i noc odbywał się tam magiczny jarmark. Przez ów jeden dzień i jedną noc co dziewięć lat mieszkańcy obu światów handlowali ze sobą.

Wystawiano tu na sprzedaż cuda, dziwy i czary, rzeczy, o których nikomu się nie śniło i których nikt nie potrafił sobie wyobrazić. (Po co komu – zastanawiał się Dunstan – wydmuszki, w których zamknięto burzę?). Podzwaniał w kieszeni zawiniętymi w chustkę monetami, szukając czegoś małego i taniego, co ucieszyłoby Daisy.

Nagle, ponad szmerem i gwarem jarmarku usłyszał delikatne dzwonienie. Ruszył w jego stronę. Minął kram, przy którym pięciu rosłych mężczyzn tańczyło do przeraźliwie ponurej melodii wygrywanej na katarynce przez melancholijnego czarnego niedźwiedzia; na innym łysiejący człowiek w kolorowym kimonie rozbijał porcelanowe talerze i nieustannie zachwalając swój kunszt, wyrzucał szczątki do wypełnionej żarem misy, z której unosił się barwny dym.

Delikatne dzwonienie stawało się coraz głośniejsze.

W końcu Dunstan dotarł do kramu, z którego dobiegało, i ujrzał, że nikt za nim nie stoi. Wszędzie wokół leżały kwiaty: dzwonki i hiacynty, narcyzy i naparstnice, ale też fiołki i lilie, maleńkie szkarłatne dzikie róże, jasne przebiśniegi, błękitne niezapominajki i mnóstwo innych, których Dunstan nie potrafił nawet nazwać. Wszystkie były zrobione ze szkła bądź kryształu; nie umiał stwierdzić – dmuchanego czy rżniętego. Idealnie naśladowały żywe kwiaty. Dzwoniły i brzęczały, niczym odległe szklane dzwoneczki.

– Halo! – zawołał Dunstan.

– I ty witaj pięknie w ten dzień targowy – odparła kramarka, wyskakując z malowanego wozu zaparkowanego tuż za kramem.

Uśmiechnęła się szeroko; w ciemnej twarzy błysnęły białe zęby. Należała do ludu spoza Muru; Dunstan rozpoznał to natychmiast po jej oczach i uszach widocznych pod kręconymi, czarnymi włosami. Oczy miała ciemnofiołkowe, uszy przypominały uszy kota – lekko zakrzywione i pokryte miękkim ciemnym futrem. Była bardzo piękna.

Podniósł jeden z kwiatów.

– Śliczny – rzekł. To był fiołek; gdy tak trzymał go w ręku, kwiat wydawał z siebie odgłos przypominający dźwięk, który słychać, gdy przesunie się delikatnie mokrym palcem po krawędzi szklanego kieliszka. – Ile kosztuje?

Wzruszyła ramionami. Był to śliczny gest.

– Na początku nigdy nie rozmawiamy o cenie – oznajmiła. – Może być znacznie wyższa niż to, co jesteś gotów zapłacić. Wówczas odszedłbyś i oboje bylibyśmy biedniejsi. Najpierw porozmawiajmy o towarze.

Dunstan się zawahał. W tym momencie obok kramu przemknął dżentelmen w czarnym jedwabnym cylindrze.

– Proszę – mruknął w stronę Dunstana. – Spłaciłem dług i jesteśmy kwita.

Dunstan potrząsnął głową, jakby próbował ocknąć się z dziwnego snu, i odwrócił się do młodej damy.

– Skąd pochodzą te kwiaty? – spytał.

Uśmiechnęła się tajemniczo.

– Na zboczu góry Calamon wyrasta szklanych kwiatów łan. Powrócić stamtąd trudniej jeszcze niżeli cało dotrzeć tam.

– A do czego właściwe służą? – spytał Dunstan.

– Kwiaty te pełnią głównie funkcję dekoracyjną i rozrywkową. Dają radość. Można je podarować ukochanej osobie, jako znak uczucia, a dźwięk, który z siebie wydają, cieszy słuch. Poza tym przepięknie odbijają światło. – Uniosła dzwoneczek i Dunstan mimo woli pomyślał, że promień słońca załamujący się w fioletowym krysztale nie dorównuje blaskiem i odcieniem barwie jej oczu.

– Rozumiem – rzekł.

– Wykorzystuje się je też w pewnych zaklęciach czarnej i białej magii. Jeśli jesteś, panie, magiem...?

Dunstan pokręcił głową. Nie mógł nie dostrzec, że w młodej kobiecie jest coś niezwykłego.

– Ach tak. Mimo wszystko to prześliczne kwiaty – rzekła i uśmiechnęła się ponownie.

Owym czymś niezwykłym był cienki srebrny łańcuch opasujący jej przegub, zbiegający do kostki i znikający w malowanym wozie.

Dunstan wspomniał coś o nim.

– Łańcuch? Więzi mnie tutaj. Jestem osobistą niewolnicą czarownicy, do której należy kram. Schwytała mnie wiele lat temu, gdy bawiłam się przy wodospadzie, w kraju mojego ojca, wysoko w górach. Zwabiła mnie, przyjmując postać ślicznej żabki, która zawsze wymykała mi się z rąk, dopóki nie opuściłam ziemi ojca. Wtedy powróciła do swej prawdziwej postaci i wsadziła mnie do worka.

– I zawsze będziesz jej niewolnicą?

– Nie zawsze. – Dziewczyna z magicznego ludu uśmiechnęła się. – Odzyskam wolność w dniu, gdy księżyc straci córkę, jeśli wydarzy się to w tygodniu, w którym połączą się dwa poniedziałki. Czekam cierpliwie na ów dzień, a na razie robię to, co mi każe. A także marzę. Czy teraz kupisz ode mnie kwiat, młody panie?

– Nazywam się Dunstan.

– To solidne imię – odparła z drwiącym uśmieszkiem. – Gdzie twe kleszcze, panie Dunstanie? Czy chwycisz nimi diabła za czubek nosa?

– A ty? Jak się nazywasz? – spytał Dunstan, rumieniąc się.

– Nie mam już imienia. Jestem niewolnicą. Odebrano mi imię. Odpowiadam na „hej, ty!” albo na „dziewczyno!”, „głupia dziewko!” i wiele innych złorzeczeń.

Dunstan dostrzegł, jak jedwabista materia szaty ciasno opina postać dziewczyny. Był boleśnie świadom wdzięcznych krzywizn jej ciała i wpatrzonych w niego fiołkowych oczu. Przełknął ślinę.

Wsunął dłoń do kieszeni i wyciągnął chustkę. Nie mógł już patrzeć na tę kobietę. Wysypał pieniądze na ladę.

– Weź dość, bym mógł kupić ten kwiat – rzekł, podnosząc śnieżnobiały przebiśnieg.

– Przy tym kramie nie przyjmujemy pieniędzy. – Odepchnęła monety.

– Nie? Co zatem weźmiesz?

Z każdą chwilą denerwował się coraz bardziej. Pragnął już tylko kupić kwiat dla... dla Daisy, Daisy Hempstock... kupić kwiatek i odejść, bo tak naprawdę w obecności owej młodej damy czuł się coraz bardziej niezręcznie.

– Mogłabym zabrać kolor twoich włosów – odparła. – Albo wszystkie wspomnienia z czasów, nim skończyłeś trzy lata. Mogłabym odebrać ci słuch z lewego ucha – niecały, lecz dość dużo, byś nie mógł zachwycać się muzyką, szmerem rzeki, świstem wiatru.

Dunstan pokręcił głową.

– Albo mógłbyś mnie pocałować. Tylko raz. Tu, w policzek.

– Tę cenę zapłacę chętnie! – rzekł Dunstan i pochylił się nad kramem wśród melodyjnych dźwięków szklanych kwiatów, by ucałować niewinnie jej miękki policzek. Wówczas poczuł jej zapach, upajający, magiczny. Woń owa wypełniła mu głowę, pierś i umysł.

– Proszę – rzekła, wręczając mu przebiśnieg. Ujął go dłońmi, które nagle wydały mu się wielkie i niezręczne, zupełnie niepodobne do małych, doskonałych rąk magicznej dziewczyny. – Do zobaczenia w nocy, Dunstanie Thorn. Gdy zajdzie księżyc, przyjdź tu i huknij jak sówka. Potrafisz?

Przytaknął i potykając się, odszedł. Nie musiał pytać, skąd znała jego nazwisko. Wzięła je sobie, gdy go pocałowała, wraz z innymi rzeczami, na przykład z jego sercem.

Przebiśnieg dzwonił mu w dłoni.

***

– Ależ, Dunstanie Thorn – powiedziała Daisy Hempstock, gdy spotkał ją obok namiotu pana Bromiosa. Siedziała przy stole wraz ze swą rodziną i rodzicami Dunstana, pożywiając się brązowymi kiełbaskami i pijąc ciemne piwo. – Co się stało?

– Przyniosłem ci prezent – wymamrotał Dunstan, wysuwając przed siebie dłoń z dzwoniącym cicho kwiatkiem, połyskującym w popołudniowym słońcu. Ujęła go, zaskoczona, palcami wciąż lśniącymi od tłuszczu z kiełbasek. W tym momencie wiedziony nagłym odruchem Dunstan nachylił się ku niej i na oczach jej matki, ojca i siostry, na oczach Bridget Comfrey, pana Bromiosa i innych ucałował dziewczynę w policzek.

Nietrudno odgadnąć, jak zareagowała rodzina. Wybuchł harmider, lecz pan Hempstock, który nie na darmo od pięćdziesięciu siedmiu lat żył na granicy Krainy Czarów i Kraju Poza Murem, wykrzyknął:

– Cicho tu! Spójrzcie mu w oczy! Nie widzicie, że biedny chłopak jest oszołomiony i kompletnie ogłupiały? Założę się, że rzucono na niego czary. Hej, Tommy Foresterze, chodź tu! Zabierz młodego Dunstana Thorna do wioski i miej na niego oko. Jeśli chce, może się przespać. Jeśli woli porozmawiać, rozmawiaj z nim...

Tommy wyprowadził Dunstana z jarmarku i poszli do Muru.

– Spokojnie, Daisy – pocieszała dziewczynę matka, gładząc jej włosy. – To tylko lekki elfi urok, nic więcej. Nie trzeba się przejmować. – Z głębi przepastnego dekoltu wyjęła koronkową chusteczkę i osuszyła policzki córki, które nagle zrosiły łzy.

Daisy uniosła wzrok, chwyciła chusteczkę i głośno wydmuchnęła nos. Pani Hempstock dostrzegła zaskoczona, że córka jakby się uśmiechała przez łzy.

– Ale, matko, Dunstan mnie pocałował – powiedziała Daisy Hempstock, po czym umocowała kryształowy przebiśnieg z przodu czepka, gdzie podzwaniał i błyskał wesoło.

Po dłuższych poszukiwaniach pan Hempstock i ojciec Dunstana znaleźli kram, na którym sprzedawano kryształowe kwiaty. Stała za nim jednak starsza kobieta, której towarzyszył egzotyczny, bardzo piękny ptak, przykuty do żerdzi cienkim srebrnym łańcuszkiem. Nie dowiedzieli się od niej niczego pożytecznego. Gdy bowiem próbowali wypytywać ją, co się stało z Dunstanem, zaczęła zrzędzić, że straciła jeden z najpiękniejszych okazów, oddany za darmo z głupoty. Wspominała też o niewdzięczności i o okropnych nowych czasach, a także o dzisiejszej służbie.

***

W pustej wiosce (kto bowiem przebywałby w wiosce podczas magicznego jarmarku?) Dunstan został zaprowadzony „Pod Siódmą Srokę” i posadzony na drewnianym stołku. Oparł czoło na ręce i zapatrzył się pustym wzrokiem w dal. Od czasu do czasu wzdychał głęboko, dmuchając niczym wiatr.

Z początku Tommy Forester próbował z nim rozmawiać, zagadywać:

– No dalej, stary, pozbieraj się. Co z tobą? Pokaż, że potrafisz się uśmiechnąć. No już. Może coś zjesz albo wypijesz? Nie? Daję słowo, dziwnie wyglądasz, Dunstan, stary druhu...

Gdy jednak przyjaciel nie zaszczycił go odpowiedzią, Tommy zaczął powoli tęsknić za jarmarkiem, gdzie zapewne w tej chwili (potarł obolałą szczękę) urocza Bridget niewątpliwie stała się obiektem zalotów rosłego, dumnego pana w egzotycznym stroju, z małą rozszczebiotaną małpką na ramieniu. Pocieszywszy się zatem w duchu, że przyjaciel będzie bezpieczny w pustej gospodzie, Tommy przeszedł przez wioskę i ruszył w stronę wyrwy w murze.

Kiedy wrócił na jarmark, przekonał się, że panuje tam szalone zamieszanie. Tu popisywały się tresowane szczeniaki, tam żonglerzy, ówdzie tańczące zwierzęta. Odbywała się licytacja koni, a wszędzie wokół oferowano wszelkie możliwe towary, na sprzedaż bądź wymianę.

Później, o zmroku, pojawili się inni ludzie. Obwoływacz zaczął wykrzykiwać wieści, tak jak współczesne gazety krzyczą do nas nagłówkami: „Władca Twierdzy Burz powalony tajemniczą chorobą!”, „Wzgórze Ognia przeniosło się do warowni Deny!”, „Giermek jedynego dziedzica Garamondu został zamieniony w chrząkającego świniaka”. Za monetę obwoływacz wyjaśniał, co znaczą owe słowa.

Słońce zaszło. Na niebie pojawił się wielki wiosenny księżyc. Powiał chłodny wietrzyk. Handlarze wycofali się do swych namiotów, kusząc gości szeptanymi obietnicami i zachętami uczestniczenia w niezliczonych cudach za bardzo przystępną cenę.

A kiedy księżyc zniżył się nad horyzontem, Dunstan Thorn przeszedł cicho brukowanymi ulicami wioski Mur. Minął wielu wesołych biesiadników – gości i miejscowych – choć jego dostrzegli tylko nieliczni.

Prześlizgnął się przez otwór w murze – a był to gruby mur – i zastanowił się nagle, jak kiedyś jego ojciec, co by się stało, gdyby wspiął się nań i po prostu ruszył naprzód.

A kiedy owej nocy znalazł się na łące, po raz pierwszy w życiu zapragnął pójść przed siebie, przejść przez strumień i zniknąć wśród drzew po drugiej stronie. Myśl ta wprawiła go w nagłe zakłopotanie, niczym przybycie nieproszonych gości. Kiedy jednak dotarł do celu, odepchnął owe myśli, niczym człowiek, który przeprasza gości i odchodzi, mamrocząc coś o tym, że jest z kimś umówiony.

Księżyc zachodził.

Dunstan uniósł dłonie do ust i zahukał. Nikt nie odpowiedział. Niebo nad jego głową było ciemne – może niebieskie, fioletowe, lecz nie czarne. Płonęło na nim więcej gwiazd, niż potrafił ogarnąć umysł Dunstana.

Zahukał ponownie.

– To hukanie – powiedziała mu wprost do ucha – zupełnie nie przypomina sówki. Głos śnieżnej sowy? Może. Może nawet puszczyka. Gdybym zatkała sobie uszy gałązkami, mogłabym uznać, że słyszę puchacza. Ale nie sówkę.

Dunstan wzruszył ramionami i uśmiechnął się głupio. Magiczna dziewczyna usiadła obok niego. Jej bliskość go oszałamiała. Wdychał jej zapach, czuł ją przez pory skóry. Pochyliła się ku niemu.

– Czy sądzisz, że rzuciłam na ciebie czar, piękny Dunstanie?

– Nie wiem.

Zaśmiała się i ów dźwięk przypominał szmer krystalicznego górskiego potoku, spływającego z bulgotem po kamieniach.

– Nie rzuciłam na ciebie zaklęcia, mój śliczny chłopcze. – Położyła się na trawie, patrząc w niebo. – Twoje gwiazdy – rzekła. – Jak wyglądają?

Dunstan położył się obok niej na zimnej łące i popatrzył w górę. Niewątpliwie gwiazdy wyglądały jakoś inaczej. Może miały w sobie dziś więcej barwy, bo lśniły na niebie niczym maleńkie klejnoty; może coś było nie tak z liczbą najmniejszych gwiazd, gwiazdozbiorów. W każdym razie kryło się w nich coś dziwnego i cudownego, ale też...

Leżeli obok siebie, wciąż patrząc w niebo.

– Czego pragniesz w życiu? – spytała magiczna dziewczyna.

– Nie wiem – przyznał. – Chyba ciebie.

– Ja pragnę wolności.

Dunstan ujął w dłoń srebrny łańcuszek, biegnący od jej przegubu do kostki i niknący w trawie. Szarpnął go. Był mocniejszy, niż się wydawał.

– Wykuto go z kociego oddechu, rybich łusek i światła Księżyca, pomieszanych ze srebrem – poinformowała go dziewczyna. – Nie da się go zerwać, dopóki nie wypełnią się warunki zaklęcia.

– Ach tak. – Opuścił rękę.

– Nie powinien mi przeszkadzać, jest przecież bardzo długi, lecz świadomość jego obecności drażni mnie. Tęsknię też za krainą mego ojca. A czarownica nie jest najlepszą panią...

Umilkła. Dunstan przysunął się do niej. Uniósł dłoń ku jej twarzy i dotknął czegoś mokrego i ciepłego.

– Ależ ty płaczesz.

Nie odpowiedziała. Dunstan przyciągnął ją do siebie, niezdarnie ocierając jej twarz wielką dłonią, a potem pochylił się ku zapłakanemu obliczu dziewczyny i nieśmiało, nie wiedząc, czy zważywszy na okoliczności postępuje właściwie, pocałował ją w rozpalone usta.

Po chwili wahania jej wargi rozchyliły się, a język wsunął do jego ust. W tym momencie, pod dziwnymi gwiazdami, Dunstan na zawsze stracił serce.

Całował się już wcześniej z dziewczętami z wioski, ale nigdy nie posunął się dalej.

Jego dłoń odnalazła okryte jedwabną suknią małe piersi i musnęła ich twarde koniuszki. Dziewczyna przywarła do niego mocno, jakby tonęła, i zaczęła mu rozpinać koszulę i spodnie.

Była taka drobna. Bał się, że zrobi jej krzywdę, ale nie zrobił. Wiła się i wierciła pod nim, wierzgając i sapiąc, i prowadząc go dłonią.

Obsypała jego twarz i pierś setkami płonących pocałunków, a potem znalazła się nad nim, dosiadając go, wzdychając i wybuchając śmiechem, spocona i śliska niczym rybka, a on wygiął plecy, wdzierając się w nią. Wypełniała mu głowę, ona i tylko ona. I gdyby znał jej imię, wykrzyknąłby je w głos.

Pod koniec chciał się wycofać, ona jednak zatrzymała go wewnątrz siebie. Oplotła nogami i naparła nań tak mocno, że odniósł wrażenie, że oboje zajmują to samo miejsce we wszechświecie. Zupełnie jakby przez jedną oszałamiającą, niewiarygodną chwilę stali się jednością, dając i przyjmując, podczas gdy gwiazdy gasły na rozjaśnionym łuną przedświtu niebie.

Leżeli obok siebie, milcząc.

Magiczna dziewczyna poprawiła swą jedwabną szatę i znów była starannie ubrana. Dunstan z żalem naciągnął spodnie. Uścisnął mocno jej drobną dłoń. Pot sechł mu na skórze. Chłopak czuł się zmarznięty i samotny.

Teraz, gdy niebo nad nimi szarzało, widział ją. Wokół poruszały się zwierzęta, tupały konie; przebudzone ptaki zaczynały śpiewem witać dzień. Tu i tam, na łące, w namiotach, zaczynały poruszać się cienie.

– Uciekaj już – powiedziała cicho i spojrzała na Dunstana niemal z żalem, oczami fioletowymi niczym cirrusy wysoko na porannym niebie. A potem pocałowała go lekko w usta, wargami o smaku soczystych jeżyn. Wstała i wróciła do wozu zaparkowanego za kramem.

Oszołomiony i samotny Dunstan przeszedł przez jarmark. Czuł się w tej chwili znacznie starszy, niż wskazywałoby na to jego osiemnaście lat.

Wrócił do obory, zdjął buty i zasnął. Gdy się ocknął, słońce stało już wysoko na niebie.

Następnego dnia jarmark dobiegł końca. Dunstan już tam nie poszedł. Cudzoziemcy opuścili wioskę i życie w Murze powróciło do normy. Być może norma ta była nieco mniej normalna niż życie w większości innych wsi (zwłaszcza gdy wiatr wiał z niewłaściwej strony), ale, zważywszy na wszystkie okoliczności, nadal można było ją nazwać normą.

***

Dwa tygodnie po jarmarku Tommy Forester oświadczył się Bridget Comfrey i został przyjęty. Tydzień później pani Hempstock przyszła z wizytą do pani Thorn. Wypiły razem herbatę w salonie.

– Cóż to za radość z chłopcem Foresterów – powiedziała pani Hempstock.

– Owszem – odparła pani Thorn. – Poczęstuj się jeszcze bułeczką, moja droga. Spodziewam się, że twoja Daisy będzie druhną.

– Tak przypuszczam – rzekła pani Hempstock. – Jeśli dożyje tego dnia.

Pani Thorn zaniepokojona uniosła wzrok.

– Nie jest chyba chora, pani Hempstock? Powiedz, że nie.

– W ogóle nie je, pani Thorn. Mizernieje w oczach. Od czasu do czasu wypija łyk wody.

– Ojej.

Pani Hempstock podjęła temat.

– Zeszłego wieczoru odkryłam w końcu, o co chodzi. To wasz Dunstan.

– On chyba nie... – Pani Thorn zakryła dłonią usta.

– Ach nie! – Pani Hempstock pokręciła głową i ściągnęła wargi. – Nic z tych rzeczy. Po prostu ją ignoruje. Nie widziała go od wielu dni. Ubzdurała sobie, że już go nie obchodzi. Całymi dniami trzyma w dłoni przebiśnieg, który od niego dostała, i szlocha.

Pani Thorn odmierzyła kolejną porcję herbaty do imbryka i nalała wrzątku.

– Prawdę mówiąc – przyznała – Thorny i ja także martwimy się o Dunstana. Jest jakiś otępiały. To chyba najlepsze określenie. Nie wypełnia swoich obowiązków. Thorny mówi, że chłopak musi się ustatkować. Gdyby tylko zechciał, Thorny gotów jest zapisać mu całą zachodnią łąkę.

Pani Hempstock powoli skinęła głową.

– Hempstock z pewnością chętnie ujrzałby naszą Daisy znów szczęśliwą. Na pewno zapisałby jej stado naszych owiec.

Owce Hempstocków słynęły na wiele mil ze swej gęstej wełny i sporej (jak na owce) bystrości. Miały zakrzywione rogi i ostre raciczki. Pani Hempstock i pani Thorn popijały swą herbatę i tak wszystko zostało ustalone.

W czerwcu Dunstan Thorn poślubił Daisy Hempstock. I jeśli nawet pan młody sprawiał wrażenie nieco rozkojarzonego, panna młoda była szczęśliwa i radosna, jak każda młoda żona.

Za ich plecami ojcowie omawiali plany domu, który zbudują nowożeńcom na zachodniej łące. Matki zgodziły się, że Daisy wygląda niezwykle pięknie. Jaka szkoda, że Dunstan nie pozwolił jej ozdobić sukni szklanym przebiśniegiem, który kupił w kwietniu na jarmarku.

I tak właśnie ich zostawimy, w zamieci różanych płatków, szkarłatnych i herbacianych, białych i różowych.

No, może dodamy coś jeszcze.

Nowożeńcy do czasu zbudowania domu zamieszkali w chacie Dunstana. Byli niewątpliwie szczęśliwi, a codzienne zajęcia – hodowla, wypas, strzyżenie i pielęgnacja owiec – powoli sprawiły, że z oczu Dunstana zniknął wyraz zagubienia.

Nadeszła jesień, potem zima. Pod koniec lutego, w porze wylęgu jagniąt, gdy na świecie panował chłód, a mroźny wiatr ze skowytem pędził przez wrzosowiska i pozbawiony liści las, gdy z ołowianego nieba padał nieustannie lodowaty deszcz, o szóstej po południu, kiedy słońce już zaszło i niebo było ciemne, przez otwór w murze przepchnięto wiklinowy koszyk. Z początku strażnicy niczego nie dostrzegli. Ostatecznie patrzyli w złą stronę, było ciemno i mokro, a oni bez przerwy tupali nogami, zerkając ponuro i tęsknie ku światłom wioski.

Potem jednak usłyszeli wysoki, żałosny płacz.

Wówczas opuścili wzrok i ujrzeli stojący u ich stóp koszyk. W koszyku tkwiło zawiniątko, tobołek z nasączonego oliwą jedwabiu i wełnianych kocyków. Z jednej strony wystawała z niego czerwona zapłakana twarzyczka o zaciśniętych małych oczkach i szeroko otwartych ustach, wrzeszczących i głodnych.

Do kocyka zaś przypięto srebrną szpilką skrawek pergaminu, na którym napisano eleganckim, choć nieco archaicznym pismem, następujące słowa: „Tristran Thorn”.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...