Wszystko, co dobre, musi się kiedyś skończyć. Wspaniała, zrealizowana z wielkim rozmachem trylogia "Gwiezdnych wojen" nie tylko zrewolucjonizowała poglądy oraz podejście do space opery, ale także zyskała sobie miliony fanów na całym świecie. Widzowie musieli czekać aż szesnaście lat na stworzenie kolejnych części sagi i jak to zwykle bywa – zdania o nich są podzielone. Ale ta opowieść innym razem. Po świetnej "Nowej nadziei" i rewelacyjnym "Imperium kontratakuje" George Lucas wiedział, że musi postarać się przeskoczyć postawioną wysoko poprzeczkę. Na stołku reżyserskim kolejny raz zasiada inna osoba i ponownie jest to postać niezbyt znana szerszej publiczności – Irvina Kershnera zastąpił Richard Marquand. Co ciekawe, pierwszym wyborem Lucasa miał jakoby być Steven Spielberg. Nigdy się nie dowiemy, jak miałyby wyglądać "Star Warsy" w jego wykonaniu, ale tak naprawdę nie musimy się zbytnio nad tą zaprzepaszczoną szansą zatrzymywać, bowiem Richard Marquand swoje zadanie wykonał znakomicie.
"Imperium kontratakuje" nie zakończyło się zbyt dobrze, jeżeli spojrzelibyśmy z perspektywy naszych rebelianckich bohaterów. Han Solo niemal przypłacił życiem trudną decyzję Lando Carlissiana o współpracy z Imperium i został zamrożony w karbonicie przez swoich wrogów. Luke również otarł się o śmierć – przegrany pojedynek z Vaderem kosztował go utratę ręki, przez co zaryzykował skok z Miasta w Chmurach w próżnię i tylko dzięki przyjaciołom nie zakończyło się to tragicznie. Wylizawszy rany oraz przegrupowawszy się, nasi protagoniści postanawiają podstępem odbić Hana Solo z rąk Jabby. Sztuka ta nie będzie łatwa, jako że Hutt jest nie tylko przebiegły, ale także jego umysł wydaje się być w jakiś sposób odporny na Moc Jedi. Jakby tego było mało, Imperator postanowił zbudować drugą Gwiazdę Śmierci, pozbawioną defektów pierwszej. Ukończenie jej budowy z pewnością będzie oznaczało koniec jakichkolwiek przejawów oporu wobec przesiąkniętej złem do szpiku kości tyranii.
Początkowe sekwencje filmu, ukazujące wydarzenia w Pałacu Jabby na pustynnej planecie Tatooine (swoją drogą rodzinnego siedliska Skywalkerów), są tak dobrze zrealizowane, że pozwalają zapomnieć o niepewnym losie Galaktyki. Uśmiech na twarzy budzą kosmici, mocno odbiegający od dzisiejszego wizerunku przybyszów z obcych światów. W "Nowej nadziei" w Kantynie Mos Eisley najbardziej podobali mi się łysi, różowi saksofoniści, natomiast tutaj prym zdecydowanie wiedzie niebieski słoń za konsoletą. Abstrahując od tego nieco groteskowego przedstawienia gości Hutta, klimat w jego włościach doskonale łączy elementy komedii i pewnego rodzaju napięcia. Pierwsze zapewnia oczywiście obecność C-3PO i R2-D2, "podarowanych" wielkiej gliście przez Luke'a w ramach prezentu. Doskonale wiemy, jak złoty droid potrafi zarzucić sytuacyjnym żarcikiem wywołując uśmiechy nawet podczas najbardziej przerażających scen. Niespadające napięcie zapewnia sam Jabba – w pierwszej części starej trylogii mieliśmy dopiero przedsmak jego oślizgłości. W "Powrocie Jedi" kreacją swojej postaci plasuje się tuż za Vaderem w klasyfikacji największych badassów. Tańczące, roznegliżowane dziewczyny na łańcuchach i straszny rankor w piwnicy tylko dopełniają obrazu niegodziwości.
Druga połowa produkcji zrealizowana jest równie zręcznie. Ekipa reżyserska wybrała idealne miejsce na rozegranie ostatecznego starcia między rebeliantami a Imperium. Wiemy, że to jest ostatnia szansa zwykłych ludzi, aby pokonać tyrana Palpatine'a, bo wraz z ukończeniem Gwiazdy Śmierci będzie on mógł zniszczyć w mgnieniu oka każdą planetę Galaktyki. Jednakże kto by się spodziewał, że księżyc Endor, gdzie znajduje się generator pola siłowego tej gargantuicznej machiny zniszczenia, zamieszkują Ewoki. Wszystko byłoby w porządku, gdyby okazało się, że są to wyrywające ludziom ręce ze stawów niczym Wookie potwory, tymczasem Ewoki... to sympatyczne, słodkie, małe miśki. Perypetie naszych bohaterów pośród tego niecodziennego ludu ogląda się z niesłabnącym zainteresowaniem, zastanawiając się, co też jeszcze te stworki wymyślą. Na szczęście Richard Marquand nie zdecydował się tylko na samą słodycz – przypomina nam o okropieństwach wojny np. sceną, w której jeden z Ewoków stara się po ostrzale zachęcić martwego już towarzysza do dalszego biegu. Serce się kraje.
Finałowa scena dorównuje potyczce Luke'a z Vaderem z poprzedniej części. Przede wszystkim w końcu zobaczymy Imperatora Palpatine'a w pełnej krasie – jego nakłanianie młodego Skywalkera do przejścia na Ciemną Stronę Mocy zostaje na długo w pamięci. Mroczny Lord stara się wyzwolić w Rycerzu Jedi złość oraz strach – uczucia niechybnie prowadzące do zostania jego podwładnym. Moment ten także jest szczególny z powodu ponownej konfrontacji chłopaka z ojcem. Vader stał się przez te wszystkie lata sztandarowym czarnym charakterem, jednakże jego syn wciąż wyczuwa w nim konflikt – resztki dobra próbują zwalczyć tłamszącą je falę zła. Zdecydowanie są to niezapomniane sceny.
Nie wszystko jednakże jest takie kolorowe, jakby się chciało. Pamiętacie przysięgę Skywalkera, że wróci dokończyć szkolenie? Otóż chłopak dotrzymuje słowa i leci na Dagobah tylko po to, aby Yoda powiedział mu, że już nie musi trenować, bo jest Rycerzem Jedi... Takich kwiatków jest w produkcji kilka, ale przyznaję, że bardzo łatwo przymyka się na nie oko, zwłaszcza w obliczu niezmiennie świetnej gry aktorskiej. Mark Hamill (Luke Skywalker) już w pełni dostosował się do dobrego poziomu kolegów i przestał irytować. Harrison Ford (Han Solo) oraz Carrie Fisher (Leia Organa) doskonale się uzupełniają i z przyjemnością ogląda się ich na ekranie. Największe brawa należą się Anthony'emu Danielsowi, którego C-3PO w tej części przeszedł samego siebie, sprawiając, że przez połowę filmu śmiałem się z jego gagów.
Podsumowując, "Powrót Jedi" nie pokonał "Imperium kontratakuje" – wręcz powiedziałbym, że jest nawet nieco od niego gorszy... Czyli tak na poziomie "Nowej nadziei", a więc nadal szybujący wysoko w moich rankingach. Nie mam zamiaru strzępić na darmo języka – skoro widzieliście poprzednie części i przypadły wam do gustu, ostatni odcinek starej trylogii również się wam spodoba. Zarówno konfrontacja z Jabbą, jak i próba zniszczenia pola siłowego Gwiazdy Śmierci zapewniają doskonałą rozrywkę, a słodkie Ewoki sprawiają, że wszystkie wydarzenia obserwujemy z niesłabnącą przyjemnością. Serdecznie polecam – doskonałe zakończenie sagi!
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz