Nie da się ukryć, że wieść o stworzeniu nowej części serii – "Przebudzenia Mocy", siódmej już opowieści o Gwiezdnej Sadze, była małym szokiem dla środowiska fanowskiego. Bezduszna machina komercyjna nie musiała wchodzić w taki stan i od razu ruszyła z masową reklamą, włącznie z możliwością kupna biletów miesiące przed premierą. Zupełnie inaczej to wyglądało, gdy wychodziła czwarta z kolei, a zarazem pierwsza w nowej trylogii część "Gwiezdnych wojen". Minęło w końcu 16 lat od "Powrotu Jedi" – skoro ze względów zdrowotnych George Lucas zrezygnował z reżyserii "Imperium kontratakuje" oraz "Powrotu Jedi", to po tylu latach powrót do świata "Star Wars" pachnie zwykłym skokiem na kasę i odcinaniem kuponów. Fani starej trylogii pytali, po co kręcić filmy o losach Anakina Skywalkera, jeżeli i tak wiemy, dokąd zaprowadziła go jego ścieżka. Lucas jednakże nie uląkł się tych negatywnych głosów i nie tylko nakręcił "Mroczne widmo", ale także dwie kolejne części trylogii. Czy była to słuszna decyzja?
Fabuła początkowo wydaje się bardzo skomplikowana, ażeby z czasem mocniej się uprościć. Kosmiczna Federacja Handlowa zablokowała wszelkie drogi dojazdu na planetę Naboo, z tak naprawdę nie do końca wiadomych dla widza powodów. Na negocjacje zostają wysłani dwa rycerze Jedi – mistrz Qui-Gon Jinn oraz jego uczeń – padawan Obi-Wan Kenobi. Dość szybko okazuje się, że Federacji Handlowej wcale nie zależy na pokojowym zakończeniu sprawy. Na obu członków Zakonu Jedi zastawiona zostaje pułapka, a na Naboo wysłane liczne oddziały wojska. Negocjatorom udaje się umknąć wraz z królową planety – Amidalą, jednakże w trakcie lotu ich statek zostaje uszkodzony. Zmuszeni są lądować na pustynnej planecie Tatooine, gdzie chcą zdobyć zepsuty hipernapęd. Tam też spotykają młodego Anakina Skywalkera. Chłopak, w którym Qui-Gon wyczuwa wielką Moc, decyduje się pomóc uciekającej delegacji – bierze udział w bardzo niebezpiecznych wyścigach ścigaczy, dzięki czemu będą mogli wygrać niezbędne części do naprawy statku.
Jedno trzeba przyznać fanom starej trylogii – nacisk w "Mrocznym widmie" przesunął się z treści na formę. W pierwszych trzech częściach akcja toczyła się raczej wolno, a klimat budowany był przez takie sceny jak ta w karczmie w Mos Eisley czy pałacu Jabby. Tymczasem początek nowej trylogii korzysta ze wszelkiego dobrodziejstwa, jakie dała nowoczesna technologia. Film aż kipi od efektów specjalnych oraz komputerowo animowanych postaci. Fakt, szkoda nieco tego niesamowitego nastroju starych "Star Warsów" oraz ciekawszej fabuły, niemniej jednak nie da się ukryć, że ta produkcja George'a Lucasa jest naprawdę fajnym widowiskiem audiowizualnym. Nie ma (jeszcze) tak kojarzonych z "Gwiezdnymi wojnami" szturmowców, są za to chuderlawe droidy, których potwierdzenie wykonania rozkazu – "Roger, roger" – wzbudza niewymuszony uśmiech na twarzy, czy niemalże niezniszczalne Niszczyciele (Droideki). Nie dopatrzymy się X-Wingów czy Sokoła Millenium, ale występujące tutaj pojazdy z nawiązką wynagradzają te braki.
Najmocniejszym punktem filmu są zdecydowanie wyścigi ścigaczy. Począwszy od budowania klimatu, kiedy każdy dookoła mówi, jaka to niebezpieczna sprawa, poprzez decyzję małego Anakina o wzięciu w nich udziału oraz zapoznaniu się z jednym z jego przeciwników – bezwzględnym Sebulbą, do samych zawodów. Jak wiadomo, nie wszystko pójdzie tak gładko, jakby bohaterowie tego chcieli. I właśnie te nieprzewidziane wypadki, rozgrywające się we wspaniałych pustynnych oraz skalistych sceneriach Tatooine, potrafią podnieść poziom adrenaliny. Również lokacje są pozytywnym aspektem filmu. Pięknie wygląda Naboo – zarówno jej powierzchnia, jak i ukryte podwodne królestwo Gungan robią wrażenie. Szczególnie mogą się podobać podwodne bańki, czyli domostwa tych ostatnich.
Nie da się jednak ukryć, że "Mroczne widmo" skierowane jest bardziej do młodszej widowni, nie do starych wyjadaczy. Najgorszym tego przejawem jest postać Jar Jar Binksa, "ulubieńca" fanów "Gwiezdnych wojen". Bohater ten jest Gunganem, wygnanym z podwodnego Naboo ze względu na swoją... niezdarność. Mam wrażenie, że miał zastąpić swoją rolą C-3PO, który rozśmieszał nieporadnością oraz ciamajdowatością do łez. Problem w tym, iż kosmita jest jak zły sen, nieporadna kopia droida. Zamiast budzić wesołość, wywołuje irytację, a nawet złość. Tak jak C-3PO rozładowywał nagromadzone napięcie śmiesznym tekstem albo momentalnym wpakowaniem się w tarapaty, Jar Jar powoduje fluktuacje emocji z pozytywnych do negatywnych. Czasem ma się wrażenie, że sami bohaterowie mają dosyć tego kretyna. Przyznam szczerze, że w 1999 roku, mając 8 lat, bardzo polubiłem Binksa i nie rozumiałem całego hejtu wylanego na niego. Wystarczyło trochę podrosnąć, a cała sytuacja nagle stawała się jasna i szybko dało się zrozumieć, dla kogo powstała ta postać. Tak naprawdę cała nacja Gungan została stworzona z przymrużeniem oka – jednak o ile pozostali faktycznie mogą rozbawić, Jar Jar pozostaje fatalną parodią parodii.
Lucas wiedział chyba, że ciężko będzie mu wykreować lepszego antagonistę od Darth Vadera. Ta mroczna postać za bardzo wbiła się w umysły każdego człowieka na Ziemi, nawet takiego, co Star Warsów nigdy nie oglądał. Moc Vadera w popkulturze znaczna jest. Także wydaje mi się, że reżyser nawet nie próbował tej sztuki. Poza mistrzem Sithem, który cały czas majaczy gdzieś tam w tle, ale oglądamy go głównie w hologramach, postawił na czerwonoskórego Darth Maula. Szczerze powiedziawszy, ani mnie on ziębi, ani grzeje. Odzywa się może ze dwa razy w filmie, a poza tym skacze i macha mieczem świetlnym (ale takiego miecza jeszcze nie było!). Ot, kolejny cudak, któremu z niewiadomego względu poprzestawiały się klepki w głowie.
Pod względem aktorskim "Mrocznemu widmu" zarzucano nijakość i nieudane naśladownictwo dawnych postaci sagi. Ja z takim stwierdzeniem zgodzić się nie mogę. Po pierwsze, o ile Harrison Ford oraz Carrie Fisher spisywali się znakomicie w starej trylogii, o tyle Mark Hamill nie błyszczał nigdy nie wiadomo jakim talentem. A w recenzowanej produkcji wszyscy spisywali się co najmniej dobrze. Pierwsze skrzypce gra Liam Neeson jako Qui-Gon Jinn. Stworzył bardzo przekonującego poważnego mistrza Jedi, twardo stąpającego po ziemi i kierującego się własnymi zasadami. Równie dobrze oceniam Ewana McGregora – jego Obi-Wan Kenobi to mądry, ale nieco krnąbrny padawan, wpatrzony jednak w swojego mistrza z uwielbieniem – widać, że budzi u niego duży szacunek. Pozytywnie zaskakuje Jake Lloyd – zazwyczaj krytycznie oceniam dziecięce występy, bo rzadko komu udaje się w tak młodym wieku nieźle zagrać. Tymczasem wykreowany przez niego Anakin Skywalker jest bardzo prawdziwy i przyjemnie ogląda się go na ekranie. Aż ciężko uwierzyć, co z niego wyrosło... Całkiem udany występ zaliczyła także Natalie Portman – jej królowa Amidala budzi respekt, a dzięki solidnemu poczuciu sprawiedliwości i trosce o poddanych prędko idzie ją polubić. Na szczęście bohaterowie ci nie są kopiami postaci ze starej trylogii – ileż razy można oglądać to samo?
Podsumowując, "Mroczne widmo" nie jest doskonałą kontynuacją (czy też doskonałym prequelem) Gwiezdnej Sagi. Zamiast ciężkiej, dojrzałej opowieści, jaką sugerowałby tytuł, otrzymaliśmy pełną efektów specjalnych opowiastkę dla młodzieży. Mimo wszystko, gdy odsunie się od siebie wybujałe oczekiwania, można przyjemnie spędzić ponad 2 godziny seansu. Przymknąwszy oko na potwornie irytującego Jar Jar Binksa, skupić należy się na grze aktorskiej. Wspaniałe scenerie oraz zdjęcia, miłe dla oka efekty oraz przede wszystkim rewelacyjny wyścig ścigaczy. To wszystko okraszone zmodyfikowaną, ale ciągle nieodzownie kojarzącą się z "Gwiezdnymi wojnami" muzyką Johna Williamsa. Polecam!
Komentarze
Dodaj komentarz