Fragment książki

19 minut czytania

Prolog

Budzę się w ciemności, daleko od ogrodu, który spłynął krwią moich przyjaciół. Złoty, który zabił mi żonę, leży obok na zimnym, metalowym stole. Stracił życie z ręki własnego syna.

Jesienny wiatr mierzwi mi włosy. Pod podłogą łomocze silnik okrętu. Niebo w oddali spowija pomarańczowa łuna. Telemanusowie schodzą z orbity, aby mnie uratować. Lepiej by było, gdyby tego nie robili. Lepiej niech mnie pochłonie mrok, a sępy rozszarpią moje sparaliżowane ciało.

Za plecami słyszę głosy wrogów. Potężnych demonów o anielskich twarzach. Najniższy z nich pochyla się i głaszcze mnie po głowie, a potem spogląda na swojego martwego ojca.

– Koniec zawsze jest taki sam – mówi. – Nie ma krzyku. Nie ma gniewu. Tylko cisza.

Roque, który mnie zdradził, siedzi w kącie. Był moim przyjacielem. Ma zbyt dobre serce, jak na swój Kolor. Kiedy odwraca głowę, dostrzegam jego łzy. Jednak Roque nie płacze nade mną. Płacze nad sobą. Płacze za tym, co stracone. Za tymi, których mu odebrano.

– Nie ma Aresa, który by cię obronił. Ani Mustang, która cię kochała. Zostałeś sam, Darrow. – Szakal beznamiętnie spogląda w dal. – Jak ja.

Podnosi maskę bez otworów na oczy, ale za to z kagańcem, i zakłada mi na twarz. Znowu nic nie widzę.

– Właśnie taki jest koniec.

Aby mnie złamać, zamordował tych, których kocham.

Jednak nadzieja pozostaje w sercach żyjących. W Sevrze. W Ragnarze i Tancerzu. Myślę o moich ludziach skrywających się w ciemności, myślę o wszystkich Kolorach na każdym ze światów, zniewolonych i upodlonych we władzy Złotych. I wtedy na dnie mojej duszy, gdzie Szakal zostawił mroczną, głęboką wyrwę, rodzi się palący gniew. Nie jestem sam. Nie jestem jego ofiarą.

Niech Szakal spróbuje mnie złamać. Jestem Kosiarzem.

Znam cierpienie.

Znam ciemność.

To wcale nie koniec.

Rozdział pierwszy
Tylko mrok

W głębokiej ciemności, z dala od słońca i księżyca, z dala od ciepła, leżę nieruchomy jak kamień – jeden z tych, które spoczywają wokół mnie, więżą moje skulone ciało w przerażającej macicy. Nie mogę wstać. Nie mogę się wyprostować. Mogę tylko kulić się i upodabniać do zwiniętej skamieliny człowieka, jakim kiedyś byłem. Ręce mam skute na plecach. Naga skóra dotyka zimnej skały.

Samotny w mroku.

Wydaje się, jakby od czasu, gdy mogłem wyprostować kolana lub kręgosłup, minęły miesiące, lata, milenia. Ból doprowadza mnie do szaleństwa. Stawy trzeszczą jak zardzewiałe łożyska. Ile czasu minęło od tamtego dnia, gdy patrzyłem, jak moi Złoci przyjaciele wykrwawiają się na trawie? Jak dawno temu Roque złożył pocałunek na moim czole i złamał mi serce?

Czas to nie rzeka, nie płynie.

Nie tutaj.

W tym grobowcu czas skamieniał. Jest mrokiem, absolutnym i nieprzeniknionym, mierzonym tylko przez bliźniacze wahadła życia – oddech i bicie serca.

Wdech. Hy… bum. Hy… bum.

Wydech. Hy… bum. Hy… bum.

Wdech. Hy… bum. Hy… bum.

Wieczna powtarzalność. Dopóki… Dopóki co? Dopóki nie umrę ze starości? Dopóki nie rozbiję sobie czaszki o kamienną ścianę? Dopóki nie przegryzę rurek, które Żółci wbili mi w brzuch, aby wmuszać w moje ciało pożywienie oraz wyprowadzać odchody?

A może dopóki nie popadnę w obłęd?

– Nie. – Zaciskam zęby.

O ta-ak…

– To tylko ciemność – szepczę. Uspokajam się. Dotykam ścian w kojącej kolejności. Plecami, końcami palców, kością ogonową, piętami, kolanami, głową. I jeszcze raz. Dziesiątki razy. Setki. Dlaczego nie powiedzieć tego jasno? Tysiące.

Tak. Jestem sam.

Na pozór mogłoby być gorzej, ale teraz wiem, że nie ma nic gorszego. Człowiek nie jest samotną wyspą. Potrzebuje tych, którzy go kochają. Potrzebuje też tych, którzy go nienawidzą. Potrzebujemy innych, aby wiązali nas z życiem, dawali nam powód do życia, powód do uczuć. A ja mam tylko mrok. Czasami śmieję się wśród nocy albo za dnia, kto wie o jakiej porze? Śmieję się, aby zająć czas, spalić trochę kalorii dostarczanych mi na rozkaz Szakala i przez ten wysiłek skłonić ciało do snu.

Czasami też szlocham. Nucę. Gwiżdżę.

Słucham głosów nade mną. Dochodzą z bezkresnego morza ciemności. Są jak szaleńczy brzęk łańcuchów i klekot kości, wibrują w ścianach mojego więzienia. Tak blisko, a jednak oddalone o tysiące kilometrów, jakby za granicą mroku istniał świat, którego nie mogę ani dotknąć, ani posmakować, ani zobaczyć. Nie mogę przebić się przez tę zasłonę i znaleźć się znowu w realnym świecie. Jestem więźniem samotności.

I słyszę głosy. Łańcuchy i kości rezonujące echem w mojej celi.

Czy to mój głos?

Śmieję się z tej myśli.

Przeklinam.

Spiskuję. Zabić. Zaszlachtować. Udusić. Rozszarpać. Spalić.

Błagam. Mam omamy. Targuję się.

Szepczę błogosławieństwa dla Eo, szczęśliwy, że ominął ją los podobny do mojego.

Ona nie słucha.

Śpiewam dziecięce piosenki i recytuję „Umierającą Ziemię”, „Latarników”, „Ramajanę”, „Odyseję” – najpierw po grecku, potem po łacinie, wreszcie w martwych językach: arabskim, angielskim, mandaryńskim i niemieckim. Korzystam z pamięci, wszczepionej mi przez Mattea, gdy byłem ledwie dojrzałym chłopcem. Próbuję czerpać siłę z wędrówek króla Itaki, który pragnął tylko odnaleźć drogę do domu.

Zapominasz, co uczynił.

Odyseusz był bohaterem. Rozbił niezdobyte mury Troi przy pomocy drewnianego konia. Tak jak ja rozbiłem armie Bellony w Stalowym Deszczu nad Marsem.

I wtedy…

– Nie – warczę. – Cisza.

…wojownicy wdarli się do Troi. Znaleźli matki. Znaleźli dzieci. Zgadnij, co zrobili?

– Milcz!

Wiesz, co zrobili. Pot. Szkielet. Ciało. Popiół. Lament. Krew.

Ciemność chichocze z uciechy.

Kosiarzu, Kosiarzu, Kosiarzu… Każda śmierć znaczona jest krwią.

Czy ja śnię? Czy się obudziłem? Straciłem poczucie własnych wartości. Wszystko spłynęło krwią, utopiło mnie w złudzeniach, szeptach i głosach. Znowu szarpię Eo za delikatne, drobne stopy. Uderzam Juliana pięścią w twarz. Słyszę ostatnie tchnienie Paxa, Quinn, Tactusa, Lorna i Victry. Tak wiele bólu. I po co? Zawiodłem swoją żonę. Zawiodłem moich ludzi.

I zawiodłem Aresa. I przyjaciół.

Ilu ich jeszcze zostało?

Sevro? Ragnar?

Mustang?

Mustang. A jeżeli ona wie, że tu jesteś?… A jeżeli nie przyjdzie… Czemu by miała przychodzić? Przecież ją zdradziłeś. Okłamałeś. Wykorzystałeś jej wiedzę. Jej ciało. Jej krew. Ukazałeś prawdziwe oblicze, a Mustang uciekła. A jeżeli to była jej twarz? Jeżeli to ona cię zdradziła? Czy mógłbyś ją wciąż kochać?

– Zamknij się! – wrzeszczę na siebie w ciemności.

Nie chcę myśleć o Mustang. Nie chcę o niej myśleć.

Dlaczego? Przecież za nią tęsknisz.

Przed oczyma duszy pojawia się obraz wśród mroku – dziewczyna pędząca na koniu przez zieleń łąki. Obraca się w siodle i ze śmiechem każe mi się pośpieszyć. Jej włosy, niczym siano latem nad wozem rolnika, unoszą się na wietrze.

Pragniesz jej. Kochasz. Złotą dziewczynę. Zapomnij o tej Czerwonej suce.

– Nie. – Uderzam głową w kamienną ścianę i szepczę: – To tylko mrok.

To tylko ciemność zwodzi mój umysł. A jednak wciąż próbuję zapomnieć o Eo. I o Mustang. Nie ma żadnego świata poza granicą mroku. Nie mogę tęsknić za czymś, co nie istnieje.

Ciepła krew kapie mi z czoła na rozjątrzone ponownie strupy, spływa po nosie. Wysuwam język, dotykam zimnego kamienia, nim wreszcie odnajduję ciepłą kroplę. Smakuję sól i marsjańskie żelazo. Powoli. Powoli. Niech to nowe doznanie trwa jak najdłużej. Niech ten smak przypomni mi, że jestem człowiekiem. Czerwonym z Lykos. Helldiverem.

Nie, wcale nie. Jesteś nikim. Twoja żona opuściła cię i zabrała dziecko. Twoja dziwka też się od ciebie odwróciła. Byłeś zbyt dumny. Zbyt głupi. Zbyt przebiegły. Teraz jesteś zapomniany.

Doprawdy?

Kiedy ostatni raz widziałem Złotą dziewczynę, klęczałem obok Ragnara w szybie górniczym przy Lykos i prosiłem Mustang, aby zdradziła swój lud i żyła dla czegoś więcej. Wiedziałem, że gdyby zgodziła się do nas przyłączyć, marzenie Eo by rozkwitło. Lepszy świat był na wyciągnięcie ręki. Mustang jednak wolała odejść. Czy zdołała o mnie zapomnieć? Czy jej miłość do mnie przepadła?

Kochała tylko twoją maskę.

– To tylko mrok. Tylko mrok. Tylko mrok – mamroczę coraz szybciej.

Nie powinienem tu być.

Powinienem umrzeć. Po śmierci Lorna powinni mnie wydać Octavii, żeby jej Snycerze rozkawałkowali mnie i dowiedzieli się, w jaki sposób stałem się Złotym. Żeby sprawdzili, czy takich jak ja może pojawić się więcej. Lecz Szakal zawarł umowę, zatrzymał mnie dla siebie. Torturował mnie w swojej posiadłości, Attyce, wypytywał o Synów Aresa, o Lykos, o moją rodzinę. Nigdy nie zdradził, jak poznał moją tajemnicę. Błagałem, aby zakończył moje życie.

Wtedy dał mi kamień.

– Kiedy wszystko jest stracone, honor wymaga śmierci – powiedział mi kiedyś Roque. – To szlachetny koniec.

Co jednak bogaty poeta mógł wiedzieć o śmierci? Nędzarze znają śmierć. Niewolnicy znają śmierć. Jednak, mimo że jej pragnę, równie mocno się boję. Ponieważ im dłużej patrzę na okrucieństwa tego świata, tym mniej wierzę, że po końcu zaznam przyjemności.

Dolina nie istnieje.

To kłamstwo, wmawiane nam przez rodziców, aby swoim głodującym dzieciom dać wyjaśnienie dla tej grozy. A przecież nie ma wyjaśnienia. Eo zginęła. Nigdy nie ujrzała, jak walczę za jej marzenie. Nie przejmowała się tym, co się ze mną działo w Instytucie ani moją miłością do Mustang, ponieważ w dniu, w którym umarła, zmieniła się w nicość. Nie istnieje nic poza tym światem. To nasz początek i koniec. Nasza okazja do zaznania radości przed śmiercią.

Tak. Lecz tobie koniec nie jest dany. Mimo to możesz stąd uciec – szepcze do mnie mrok. Wystarczy, że wypowiesz odpowiednie słowa. Śmiało. Powiedz. Wiesz, że to prawda.

Tak, to prawda.

– Musisz tylko powiedzieć: „Złamałeś mnie”, a to wszystko się skończy – powiedział Szakal dawno temu, gdy zamykał mnie w tym piekle. – Potem znajdziesz się w pięknej posiadłości do końca swoich dni, dostaniesz ciepłe, piękne Różowe i tyle jedzenia, że roztyjesz się bardziej niż Pan Popiołów. Jednak te słowa mają swoją cenę.

Warto ją zapłacić. Ocal się. Nikt inny ci nie pomoże.

– Tą ceną, drogi Kosiarzu, jest twoja rodzina.

Rodzina, którą porwał z Lykos przy pomocy swoich agentów i którą więzi w podziemiach Attyki, swojej fortecy. Nigdy nie pozwolił mi jej zobaczyć. Nigdy nie pozwolił mi powiedzieć, jak bardzo ją kocham i jak mi przykro, że nie okazałem się dość silny, aby ochronić bliskich.

– Nakarmię twoją rodziną więźniów fortecy – wyjaśnił Szakal. – Tych ludzi, którzy według ciebie powinni rządzić światem zamiast Złotych. Gdy tylko ujrzysz w ludziach zwierzęta, zrozumiesz, że to nie ty, lecz ja miałem rację. Złoci muszą rządzić.

Zostaw ich – namawia mrok. Poświęcić ich to praktyczne posunięcie. Rozsądne.

– Nie… Nie będę…

Twoja matka chciałaby, żebyś przeżył.

Nie za taką cenę.

Jaki człowiek pojmie matczyną miłość? Żyj. Dla niej. Dla Eo.

Czy Eo by tego chciała? Czy mrok ma rację? Przecież jestem ważny. Eo tak powiedziała. Ares też tak powiedział. Wybrał mnie. Mnie ze wszystkich innych Czerwonych. Mogę zerwać pęta, może żyć dla czegoś więcej. Ucieczka z tego więzienia to nie egoizm. W wielkiej pajęczynie zdarzeń to altruizm.

Altruizm, naprawdę…

Matka błagałaby mnie, abym złożył tę ofiarę. Kieran zrozumiałby. Moja siostra także. Przecież mogę ocalić nasz lud. Marzenie Eo musi się spełnić, nieważne, za jaką cenę. Mam je ocalić, to mój obowiązek. To moje prawo.

Wypowiedz słowa.

Uderzam czołem w kamień i z wrzaskiem nakazuję, aby mrok mnie opuścił. Nie może mnie zwieść. Nie może mnie złamać.

Nie wiedziałeś? Każdego człowieka można złamać.

Jego piskliwy śmiech drwi ze mnie, niesie się echem w nieskończoność.

I wiem, że to prawda. Każdego człowieka można złamać. Sam się załamałem podczas tych tortur. Powiedziałem, że pochodzę z Lykos i gdzie mieszkają moi najbliżsi. Istnieje jednak sposób, żeby się stąd wydostać i uhonorować to, kim jestem. To, co kochała Eo. Uciszyć głosy.

– Miałeś rację, Roque – szepczę. – Miałeś rację.

Chcę tylko wrócić do domu. Wydostać się stąd. Ale nie mogę. Wszystko, co mi pozostało, jedyne honorowe wyjście, to śmierć. Zanim zdradzę siebie jeszcze bardziej.

Śmierć to jedyne wyjście.

Nie bądź głupcem. Przestań. Przeeestań!

Uderzam czołem w kamień mocniej niż poprzednio. Nie po to, żeby się ukarać, lecz żeby się zabić. Skończyć ze sobą. Skoro potem, po egzystencji na tym świecie, nie czeka mnie żadna przyjemność, nicość będzie musiała wystarczyć. Jeżeli jednak istnieje poza tym światem Dolina, znajdę ją. Nadchodzę, Eo. Nareszcie kroczę własną drogą.

– Kocham cię.

Nie. Nie. Nie. Nie. Nie.

Uderzam ponownie czołem w kamień. Gorąco spływa mi po twarzy. Iskry bólu tańczą wśród czerni. Mrok skamle, ale to mnie nie powstrzymuje.

Jeżeli taki jest koniec, przyjmę go z wściekłością.

Kiedy jednak odchylam głowę, żeby zadać sobie ostatni cios, rzeczywistość skrzeczy. Dudni jak trzęsienie ziemi. Nie mrok. Coś poza nim. Coś w samym kamieniu, narastające coraz głośniej i głębiej nade mną, aż ciemność pęka i przebijają ją oślepiające klingi światła.

Rozdział drugi
Więzień nr L17L6363

Sufit się rozsuwa, światło wypala mi oczy. Zaciskam powieki, a wtedy podłoga zaczyna się podnosić, żeby zatrzymać się z cichym trzaskiem, i oto leżę nagi na płaskim kamiennym blacie. Prostuję nogi, z ust wyrywa mi się jęk. Ból jest tak straszny, że omal nie mdleję. Stawy trzeszczą, zastałe ścięgna nie chcą się rozciągnąć. Walczę, aby otworzyć oczy pomimo oślepiającego światła. Spod powiek płyną łzy. Jest tak jasno, że udaje mi się wychwycić tylko rozmyte plamy otaczającego mnie świata.

Słyszę urywki rozmów, obce głosy.

– Adriusie, co to jest?

– …był tutaj przez cały czas?

– Ten smród…

Leżę na kamieniu. Rozciąga się wokół mnie z każdej strony. Czarny, poprzecinany błękitem i fioletem, niczym pancerzyk walijskiego żuka. Podłoga? Nie – dostrzegam kubki i talerzyki. Wózek z kawą. To stół. Moim więzieniem był stół, nie jakaś niesamowita otchłań. Po prostu kawał marmuru pusty w środku, szeroki na metr i długi na dwanaście. Co wieczór na nim jadano, parę cali nade mną. Głosy, te odległe szepty, które słyszałem w ciemności, dochodziły właśnie stąd. Brzęk sztućców i zastawy towarzyszyły mojej samotności.

– Co za barbarzyństwo…

Właśnie sobie przypomniałem. To stół, za którym siedział Szakal, gdy odwiedziłem go po wyleczeniu się z ran odniesionych podczas Stalowego Deszczu.

Czy już wtedy planował, że mnie tutaj uwięzi? Miałem na głowie worek, gdy mnie tutaj przyprowadzono. Myślałem, że znalazłem się w lochach pod fortecą. Ale nie. Gości zapraszanych na kolacje dzieliło od mojego piekła tylko trzydzieści centymetrów kamienia.

Patrzę na tacę obok mojej głowy. Ktoś mi się przygląda. Kilku ktosiów. Nie mogę ich dostrzec przez łzy w przekrwionych oczach. Odwracam się i kulę jak ślepy kret, wyciągnięty po raz pierwszy w życiu na powierzchnię ziemi, jestem zbyt oszołomiony i przerażony, aby pamiętać o dumie lub nienawiści. Ale wiem, że on też mi się przygląda. Szakal. Szczupły, z dziecinną twarzą i zaczesanymi na bok włosami barwy piasku. Chrząka.

– Szacowni goście. Oto więzień L17L6363.

Jego twarz przypomina mi i anioła, i diabła.

Ujrzeć innego człowieka…

Wiedzieć, że nie jest się samotnym…

Ale zaraz przypominam sobie, co mi zrobił… I to wspomnienie rozdziera mi duszę.

Inne głosy niosą się i huczą ogłuszająco. Chociaż skuliłem się w kłębek i otacza mnie hałas, czuję coś jeszcze. Coś naturalnego, delikatnego i przyjemnego. Mrok przekonał mnie, że już nigdy tego nie poczuję.

A jednak chłodny, orzeźwiający podmuch z otwartego okna przedziera się przez smród zgnilizny i muska mi skórę. Przywołuje myśl, że gdzieś tam dziecko biega po śniegu między drzewami, przesuwa dłonią po chropowatej korze i sosnowych gałęziach, a na włosy spadają mu białe płatki. Wydaje się, że to wspomnienie, ale wiem, że nigdy czegoś takiego nie przeżyłem w dzieciństwie, choć czuję, że powinienem. Takiego życia pragnąłem. Mógłbym mieć takie dziecko.

Płaczę. Mniej nad sobą, bardziej nad tym chłopcem, przekonanym, że żyje w świecie, w którym ojciec i matka są wielcy i silni jak góry. Gdybym tylko mógł stać się znowu tak niewinny. Gdybym tylko wiedział, że ta chwila to nie złudzenie. Ale jest złudzeniem. Szakal nie daje niczego, czego nie chce odebrać. Wkrótce światło stanie się tylko wspomnieniem, a mrok powróci. Zaciskam mocno oczy i słucham, jak krew z mojej twarzy kapie na kamień. Czekam na przełom.

– Cholera jasna, Augustusie. Czy to naprawdę było konieczne? – mruczy kocia zabójczyni. Ma chrapliwy akcent, złagodzony tym przeciągniętym zaśpiewem Księżyca, wyuczonym na dworach Wzgórza Palatyńskiego, gdzie wszystko na wszystkich robi mniejsze wrażenie niż gdzie indziej. – Cuchnie jak śmierć.

– Skwaśniały pot i martwy naskórek pod magnetycznymi kajdanami. Widzisz tę zżółkniętą skorupę na jego przedramionach, Ajo? – rzuca Szakal. – A jednak, wziąwszy wszystko pod uwagę, wciąż jest całkiem zdrowy i gotowy do badań przez twoich Snycerzy.

– Znasz tego człowieka lepiej niż ja. – Aja zwraca się do kogoś jeszcze. – Upewnij się, że to on, nie jakiś oszust.

– Wątpisz w moje słowa? – Szakal udaje oburzenie. – Łamiesz mi serce.

Wyczuwam, że ktoś się zbliża. Wzdrygam się.

– Ależ, ArcyGubernatorze, musiałbyś mieć serce, żebym mogła je złamać. Chociaż jesteś człowiekiem o wielu zaletach, obawiam się, że wrażliwe serce do nich nie należy.

– Schlebiasz mi.

Łyżeczki brzęczą na porcelanie. Chrząknięcia rozlegają się wokół. Marzę, aby zasłonić sobie uszy. Tak wiele dźwięków. Tak wiele informacji.

– Naprawdę można dostrzec w nim Czerwonego. – Zimny, kulturalny głos kobiety z północnego Marsa. Bardziej ostry akcent niż ten z Księżyca.

– Właśnie, Antonio! – odpowiada Szakal. – Byłem ciekaw, co z tego wyniknie. Ktoś z genomem Aureatów nigdy nie upadłby tak nisko, jak to stworzenie. Wiecie, że prosił mnie o śmierć, zanim go tutaj zamknąłem? Zaczął błagać. Co za ironia, bo przecież mógł się zabić, kiedy tylko chciał. Nie zrobił tego jednak, ponieważ tak naprawdę chyba polubił tę norę. Widzicie, Czerwoni już dawno przystosowali się do ciemności. Jak robaki. W ich Zardzewiałej rasie nie ma dumy. Ten osobnik poczuł się w mroku jak w domu. O wiele lepiej niż wśród nas.

Wreszcie przypomina mi się nienawiść.

Otwieram oczy, żeby zebrani wokół stołu wiedzieli, że ich widzę. Słyszę ich. Jednak gdy podnoszę powieki, mojego wzroku nie przyciągają wrogowie, lecz zimowy pejzaż za oknem, za plecami Złotych. Sześć lub siedem szczytów Attyki lśni w promieniach porannego słońca. Chrom i szkło budynków wyrastają ze śniegu i skał na tle błękitnego nieba. Mosty spinają zbocza. Pada biały puch. Dla moich oczu ten widok to zamglony cud.

– Darrow? – Znam ten głos. Odwracam nieco głowę i przyglądam się poznaczonym odciskami rękom opartym na krawędzi stołu. Kulę się znowu w oczekiwaniu uderzenia. Ale cios nie pada. Na środkowym palcu jednej dłoni pręży się orzeł Bellony. Rodu, który zniszczyłem. Drugą dłoń odciąłem na Księżycu, podczas naszego ostatniego pojedynku – tę nową odtworzył Snycerz Zanzibar. Na jej palcach widzę dwa pierścienie z głowami wilków – pierścienie Domu Mars. Jeden należy do mnie. Jeden do niego. Każdy z nas dostał taki za cenę życia młodego Złotego.

– Poznajesz mnie? – pada pytanie.

Unoszę głowę, żeby przyjrzeć się twarzy mężczyzny. Ja jestem pobity i złamany, ale Cassiusa au Bellony nie tknęła ani wojna, ani czas. Wygląda piękniej, niż pamiętam, emanuje życiem. Ponad dwa metry wzrostu, otulony peleryną bieli i złota Rycerza Świtu. Falujące włosy opadają niczym warkocz komety. Świeżo ogolone policzki, lekko skrzywiony po niedawnym złamaniu nos. Kiedy napotykam jego spojrzenie, z całych sił powstrzymuję szloch. W oczach tego mężczyzny dostrzegam smutek, niemal czułość. Jak bardzo stałem się cieniem dawnego siebie, skoro zasłużyłem na współczucie kogoś, kogo zraniłem tak głęboko?

– Cassius… – szepczę bez żadnego powodu, byle tylko wymówić to imię. Byle odezwać się do innego człowieka. By zostać usłyszanym.

– No i? – Aja au Grimmus odzywa się niecierpliwie zza pleców Rycerza Świtu. Najbardziej okrutna z Furii Władczyni nosi tę samą zbroję, w której widziałem ją, gdy pierwszy raz spotkaliśmy się w iglicy Cytadeli na Księżycu. Mustang uratowała mnie wtedy, a Aja zatłukła Quinn na śmierć. Pancerz jest powyginany, nosi ślady walki. Moją nienawiść tłumi strach, odwracam wzrok od ciemnoskórej kobiety.

– Przynajmniej żyje – stwierdza Cassius cicho. Patrzy na Szakala. – Co mu zrobiłeś? Te blizny…

– Sądziłem, że to oczywiste – prycha Szakal. – Odwróciłem produkcję Kosiarza.

Wreszcie mogę spojrzeć na swoje ciało przez rozwichrzoną brodę, żeby sprawdzić, o co mu chodziło. Przypominam zwłoki. Blady szkielet. Żebra niemal przebijające skórę, bladą i cieńszą niż kożuch na mleku. Kolana wystające z chudych nóg. Długie, zakrzywione paznokcie u stóp przypominają szpony. Blizny po torturach znaczą moje ciało. Mięśnie uwiędły. A z brzucha wystają rurki, które trzymały mnie przy życiu w mroku, czarne i giętkie jak pępowina łącząca mnie wciąż z podłogą mojej celi.

– Jak długo tu był? – pyta Cassius.

– Trzy miesiące przesłuchań, a potem dziewięć w samotności.

– Dziewięć…

– Stosownie do potrzeb. Wojna nie powinna zwalniać nas od metafor. Przecież nie jesteśmy dzikusami, co, Bellono?

– Obrażasz wrażliwość Cassiusa, Adriusie – wtrąca Antonia, która stoi obok Szakala. Ta kobieta to zatrute jabłko. Olśniewająca i inteligentna, obiecująca, lecz do szpiku kości przegniła i zrakowaciała. Zamordowała mi przyjaciółkę, Leę, w Instytucie. Własnej matce strzeliła w głowę, a potem Victrze, swojej siostrze, przestrzeliła kręgosłup. A teraz sprzymierzyła się z Szakalem, mężczyzną, który w Instytucie ją ukrzyżował. Co za świat. Za Antonią stoi smagła Chwast, kiedyś jedna z Wyjców, teraz sojuszniczka Szakala, sądząc po medalionie z ptasią czaszką, który nosi na piersi. Nie patrzy na mnie, lecz na czubki swoich butów. Podlega łysej kapitan Lilath, która siedzi po prawicy Szakala. Lilath, ulubiona zabójczyni mojego oprawcy jeszcze z czasów Instytutu.

– Przebacz, jeśli nie pojmuję, po co torturować pokonanego wroga – stwierdza Cassius. – Zwłaszcza że podał wszystkie informacje, które znał.

– Po co? – Szakal podnosi na niego spokojne spojrzenie, gdy wyjaśnia beznamiętnie. – To kara, do licha. To… stworzenie sądziło, że wolno mu należeć do nas. Jakby był nam równy, Cassiusie. A nawet stał wyżej. Zadrwił z nas. Spał z moją siostrą. Wyśmiewał i zrobił z nas głupców, dopóki nie odkryliśmy, kim jest naprawdę. Musi wiedzieć, że jego porażka to nie przypadek że jego klęska była nieuchronna. Czerwoni to przebiegłe małe dranie. A on, przyjacielu, stanowi uosobienie tego, czym pragną się stać i czym by się stali, gdybyśmy im pozwolili. Zatem niech czas i mrok odtworzą go takim, jakim jest naprawdę. Homo flammeus, gdyby użyć nowego systemu taksonomii, jaki zaproponowałem w Zarządzie. Odmiana człowieka nieznacznie odbiegająca od Homo sapiens na ewolucyjnej osi czasu. Reszta to tylko maska.

– Chcesz powiedzieć, że zrobił głupca z ciebie – prycha Cassius. – Bo twój ojciec wolał wyrzeźbionego Czerwonego niż następcę z własnej krwi, nieprawdaż? Tylko o to chodzi, Szakalu. O rozdrażnienie i wstyd niekochanego i niechcianego chłopca.

Szakal krzywi się na te słowa. Ai również nie podoba się zachowanie młodszego towarzysza.

– Darrow odebrał życie Julianowi – odzywa się Antonia. – A potem zmasakrował twoją rodzinę. Wysłał zabójców, aby zarżnęli dzieci z twojej krwi, gdy ukrywały się na zboczach Olympus Mons. Ciekawe, co by powiedziała twoja matka, Cassiusie, o współczuciu, które okazujesz wrogowi?

Cassius ich ignoruje. Skinieniem głowy przywołuje Różowe czekające pod ścianą.

– Przynieście więźniowi koc.

Ani drgną.

– Co za brak manier. Nawet u ciebie, Chwast?

Chwast milczy. Z parsknięciem pogardy Cassius zdejmuje swoją białą pelerynę i okrywa moje drżące ciało. Przez chwilę wszyscy milczą, jakby ten czyn zaskoczył ich równie mocno, jak mnie.

– Dziękuję ci – udaje mi się wychrypieć. Ale Cassius odwraca wzrok od mojej zapadniętej twarzy. Współczucie to nie wybaczenie, a wdzięczność nie oznacza zadośćuczynienia.

Lilath wybucha śmiechem, nie podniósłszy nawet głowy znad misy z gotowanymi na miękko jajami kolibrów. Siorbie je jak cukierki.

– Jest granica, za którą honor staje się wadą charakteru, Rycerzu Świtu. – Łysa kobieta zerka na Aję, jej oczy przypominają ślepia węgorzy w jaskiniach Wenus. Połyka z mlaśnięciem kolejne jaja. – Stary Arcos doświadczył tego na własnej skórze.

Aja nie odpowiada, maniery ma nienaganne. Jednak emanuje od niej śmiertelna cisza, cisza, jaką zapamiętałem, zanim ta Furia zabiła Quinn. Lorn uczył Aję szermierki. Z pewnością nie życzyłaby sobie, aby drwiono z jej nauczyciela. Lilath łakomie połyka kolejne jaja – poświęca dobre maniery dla obelgi.

Między tymi sprzymierzeńcami panują animozje. Jak zwykle. Jednak wyraźnie rysuje się nowy podział – rozłam między starymi Złotymi a tymi bardziej nowoczesnymi, do których należy Szakal.

– Wszyscy jesteśmy przyjaciółmi – zapewnia Szakal beztroskim tonem. – Zważaj na maniery, Lilath. Lorn był Żelaznym Złotym, który po prostu stanął po niewłaściwej stronie.

Nawet nie spojrzy na swoją podwładną. Przygląda się Ai.

– Przyznam, że jestem ciekaw, Ajo. Teraz, gdy już nie będę miał Kosiarza, jakie masz wobec niego plany? Nadal zamierzasz go rozłożyć na części pierwsze?

– Owszem – potwierdza Aja ze spokojem. Niepotrzebnie dziękowałem Cassiusowi, wcale nie chodziło mu o honor, tylko o higienę. – Zanzibar jest ciekaw, jak Darrow został zrobiony. Ma parę teorii, ale brakuje mu materiału do badań. Mieliśmy nadzieję, że złapiemy Snycerza, który dokonał dzieła, ale chyba zginął w bombardowaniu Kato w prowincji Alcidalia.

– Albo ktoś chce, żebyś tak myślała – zauważa Antonia.

– Ten Snycerz był tutaj kiedyś, prawda? – wytyka Aja.

Szakal kiwa głową.

– Miał na imię Mickey. Stracił licencję po tym, jak wyrzeźbił wbrew prawu Aureata. Rodzina chciała uchronić swoje dziecko przed Zarządem Kontroli Jakości. W każdym razie potem Mickey wyspecjalizował się w tworzeniu latających i podwodnych odmian do sprzedaży na czarnym rynku. Miał nawet warsztat w Yorkton, zanim Synowie Aresa nie zwerbowali go do wykonania ich zamówienia. Darrow pomógł mu uciec z mojego więzienia. I jeżeli mogę wyrazić swoje zdanie, uważam, że Mickey nadal żyje. Moi agenci wskazali, że zaszył się w Tinos.

Aja i Cassius spoglądają na siebie porozumiewawczo.

– Jeżeli masz ślad, który wiedzie do Tinos, powinieneś nam o nim powiedzieć – rzuca Cassius.

– Jeszcze nie wiadomo na pewno. Tinos… dobrze się maskuje. Jak dotąd nie udało się nam pojmać żadnego z kapitanów ich okrętów… żywego. – Szakal popija kawę. – Ale żelazo już jest gorące, a wy pierwsi dowiecie się, co się z tego wykuje. O ile w ogóle cokolwiek. Ale muszę przyznać, że moi Jeźdźcy Kości chętnie dopadliby Wyjców jako pierwsi. Prawda, Lilath?

Próbuję nie drgnąć, gdy słyszę tę nazwę, ale to trudne. Żyją. Przynajmniej niektórzy. I wybrali Synów Aresa zamiast Złotych…

– Tak, panie – przyznaje Lilath i wbija we mnie wzrok. – Zorganizujemy prawdziwe polowanie. Zwalczanie Czerwonego Legionu i innych powstańców staje się nudne, nawet dla Szarych.

– Zresztą Władczyni potrzebuje nas w domu, Cassiusie – dodaje Aja, a potem odwraca się do Szakala. – Odlecimy, gdy tylko mój Trzynasty opuści kotlinę Golan. Zapewne rankiem.

– Zabierasz swoje legiony z powrotem na Księżyc?

– Tylko Trzynasty. Reszta pozostanie pod twoim nadzorem.

Szakal wygląda na zaskoczonego.

– Pod moim nadzorem?

– Pod twoimi rozkazami, dopóki to… powstanie nie zostanie stłumione. – Aja praktycznie wypluwa każde słowo. Wszystkie wieści to dla mnie nowość. – To dar Władczyni na znak zaufania. Wiesz, że jest zadowolona z postępów, jakie tutaj osiągnąłeś.

– Pomimo twoich metod – dorzuca Cassius, czym prowokuje niezadowolony grymas Ai.

– No, to skoro odlatujecie rano, powinniście rzecz jasna zjeść dziś ze mną kolację. Czekałem na okazję, żeby przedyskutować pewne… kwestie związane z rebelią na Obrzeżach. – Szakal unika konkretów, bo słucham go uważnie. Informacja to jego broń. Wmawiał mi, że przyjaciele mnie zdradzili. Nie wyjawił jednak którzy. Podrzucał sugestie i wskazówki podczas tortur, zanim zamknął mnie w mroku.

Szary podchodzi i mówi mu, że jego siostra czeka w salonie. Palce pachną mu jak spieniony czaj, ulubiony napój wspomnianej siostry. Czy ona wie, że tu jestem? Czy siedzi czasem przy tym stole? Szakal wciąż mówi. Trudno śledzić wszystkie głosy. Tak wiele do zrozumienia. Zbyt wiele.

– …każę moim ludziom umyć Darrowa przed podróżą, a po naszej dyskusji możemy wydać ucztę jak u Lukullusa. Wiem, że Voloxowie i Corialusowie nie mogą się doczekać, aby znowu się z wami spotkać. Sam od dawna nie miałem tak szacownych gości jak dwoje Rycerzy Olimpijskich. Tak często wychodzicie w pole, patrolujecie granice prowincji, walczycie w tunelach, na morzach i w gettach. Kiedy ostatnio jedliście porządny posiłek i nie martwiliście się o nocny atak czy zamachowców-samobójców?

– Dawno – przyznaje Aja. – Przyjęliśmy gościnę u braci Rath, kiedy mijaliśmy Tessaloniki. Bardzo gorliwie starali się nam pokazać swoją lojalność po swoim… zachowaniu podczas Deszczu Lwa. Było to… niepokojące.

Szakal parska śmiechem.

– Obawiam się, że moje przyjęcie będzie nędzne w porównaniu z tamtym. Ostatnio przyjmowałem tylko polityków albo żołnierzy. Możecie sobie wyobrazić, jak ta przeklęta wojna zakłóca mój kalendarz towarzyski.

– Zapewne nie chodzi bynajmniej o twoją reputację ani sławetną gościnność? – pyta Cassius. – Ani o twoją dietę?

Aja wzdycha, starając się opanować rozbawienie.

– Zważaj na maniery, Bellono.

– Bez obaw… Trudno zapomnieć o wrogości między naszymi rodami, Cassiusie. Jednak w tak trudnych czasach musimy szukać porozumienia. Ze względu na Złotych. – Szakal uśmiecha się, lecz wiem, że w głębi duszy wyobraża sobie, jak podcina obojgu gardła tępym nożem. – Zresztą wszyscy mamy zaszłości ze szkoły. I bynajmniej nie jestem zawstydzony.

– A jednak jest sprawa, którą chcielibyśmy omówić – oznajmia Aja.

Tym razem wzdycha Antonia.

– Mówiłam, że będzie. Czego tym razem życzy sobie Władczyni?

– Cassius już o tym wspomniał.

– Moje metody – upewnia się Szakal.

– Właśnie.

– Myślałem, że Władczyni jest zadowolona z moich wysiłków pacyfikacyjnych.

– Owszem, ale…

– Prosiła o zaprowadzenie porządku. Zaprowadziłem. Helium-3 dostarczane jest nieustannie, a jego wydobycie spadło jedynie o trzy i dwie dziesiąte procent. Powstanie się dusi, wkrótce Ares zostanie znaleziony, a Tinos i wszystko inne zniknie z naszej pamięci. Tylko Fabii zbiera swój…

– Chodzi o szwadron śmierci – przerywa Aja.

– Ach.

– A także o procedury likwidacji, które wprowadziłeś do zbuntowanych kopalń. Władczyni martwi się, że surowość twoich metod skierowanych przeciwko PodKolorom uderzy w nas z porównywalną siłą, jak wcześniej propaganda. Na Wzgórzu Palatyńskim zdarzyły się zamachy bombowe. Objęły także latyfundia na Ziemi. Odbyły się nawet protesty pod bramą Cytadeli. Bunt wciąż ma siłę ducha. Ale jest podzielony. I tak musi pozostać.

– Wątpię, czy zobaczymy więcej protestów, gdy wyśle się Obsydianów – uśmiecha się chytrze Antonia.

– Mimo to…

– Nie ma zagrożenia, że opinia publiczna dowie się o moich posunięciach. Propagowanie wiadomości przez Synów Aresa zostało zneutralizowane – zapewnia Szakal. – Teraz ja kontroluję informacje, Ajo. Ludzie wiedzą, że ta wojna jest już przegrana. Nigdy nie zobaczą zdjęć trupów. Nigdy nie dowiedzą się o zlikwidowanych kopalniach. Nieustannie widzą tylko Czerwonych atakujących cele cywilne. Dzieci ŚródKolorów i NadKolorów zabite w szkołach. Opinia publiczna stoi po naszej stronie…

– A jeżeli dowie się, co naprawdę robisz? – pyta Cassius.

Szakal nie odpowiada od razu, tylko wzywa skinieniem ledwie okrytą Różową, czekającą na sofie w przyległym pomieszczeniu. Dziewczyna, niewiele starsza od Eo, podchodzi do boku Szakala ze wzrokiem wbitym pokornie w ziemię. Jej oczy przypominają różowy kwarc, srebrzysto-różowe warkocze opadają na nagie plecy. Ta dziewczyna została wychowana do dostarczania przyjemności tym potworom i ogarnia mnie strach na myśl, co rozgrywało się na tych jej łagodnych oczach. Mój ból wydaje się nagle mały. Szaleństwo w moim umyśle – spokojne. Szakal głaszcze dziewczynę po policzku, a potem – wciąż patrząc na mnie – wsuwa palce do jej ust i rozwiera zęby. Kikutem popycha Różową, aby odchyliła głowę, i wtedy widzę, podobnie jak Aja i Cassius.

Dziewczyna nie ma języka.

– Zrobiłem to własnoręcznie po tym, jak ją pojmaliśmy osiem miesięcy temu. Próbowała zabić jednego z moich Jeźdźców Kości w klubie Pereł w Agei. Nienawidzi mnie. Niczego na świecie nie pragnie bardziej, niż ujrzeć moje gnijące zwłoki. – Szakal puszcza dziewczynę, wyciąga broń z kabury przy pasie, a potem podaje Różowej. – Strzel mi w głowę, Kaliope. Za wszystkie poniżenia, jakich doznaliście ode mnie ty i twój rodzaj. Śmiało. Wyrwałem ci język. A pamiętasz, co ci zrobiłem w bibliotece? Zrobię to znowu, a potem jeszcze raz i jeszcze… – Ściska jej drobny podbródek. – I jeszcze raz. Pociągnij za spust, ty mała dziwko. Strzelaj!

Różowa trzęsie się ze strachu, wypuszcza broń z drżących rąk, opada na kolana i czołem dotyka stóp swojego oprawcy. Szakal prostuje się z zadowoleniem i niemal z miłością dotyka jej głowy.

– No, już dobrze, Kaliope. Dobrze się spisałaś. Naprawdę dobrze. – Odwraca się do Ai. – Dla tłuszczy zawsze lepszy jest miód niż dziegieć. Ale jedynym sposobem na tych, którzy walczą podstępem, trucizną, akcjami sabotażowymi w kanałach oraz terroryzują ulice, jest strach.

Spogląda mi w oczy.

– Strach i eksterminacja.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...